W wieku 77-miu lat zmarł EDWARD KOZAK

Edward Kozak

Dziennikarz, pracował w Rozgłośni Polskiego Radia w Katowicach oraz w tamtejszym Ośrodku Telewizji Polskiej.
Postać niebanalna, autor liczących się na dziennikarskim rynku reportaży i filmów dokumentalnych.

Edward Kozak  przez lata był członkiem władz naszego śląskiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Wniósł wiele w naszą działalność, niezastąpiony w dbałości o precyzję i atrakcyjność podejmowanych przez nas akcji.

Bolejąc nad odejściem redakcyjnego kolegi wypadałoby podzielić się wspomnieniami, przekazać rodzinie serdeczne słowa współczucia….

Ale wiadomość o śmierci Ediego jest sprzed godziny, potwornie świeża i bolesna.

Jak w takiej sytuacji pisać o nim, przypominać chwile sympatyczne, niejednokrotnie zabawne.

Spróbujemy jeszcze raz przybliżyć jego sylwetkę, cytując obszerne fragmenty rozmowy, którą w roku 2009-tym przeprowadziła  z Edwardem, Małgorzata Goślińska z „Gazety Wyborczej”.

– Za wcześnie się urodziłem. Gdybym tę popularność z lat 80. i 90. posiadał dzisiaj, byłbym jak Durczok co najmniej – śmieje się Edward Kozak i zaraz dodaje: – Żartuję. Gdybym został w telewizji publicznej, dzisiaj byłbym zgorzkniałym emerytem.

Ludzie przełomu. Syn Lwowiaka i Ślązaczki. Nosił długie włosy i brodę, gdy zapisał się do PZPR. Równocześnie należał do „Solidarności”. Urodzony w Bytomiu, w 24 roku życia za żoną przeprowadził się do Tychów i mieszka tu do dziś, chociaż w latach 90. objechał pół świata. W bloku, chociaż wtedy zarabiał tyle, że za miesięczną pensję mógł kupić dwa maluchy (jeden fiat 126p chodził po 72 tys. zł!) i proponowano mu działki budowlane. Dzisiaj to żona ma auto, a on przemieszcza się rowerem. Ma wciąż tę samą żonę oraz dwóch synów.

Rocznik ’46. Dżinsy, kurtka ze skóry, bejsbolówka, na szyi koraliki, w uchu kolczyk, do tego krótka, kozia bródka. – Musi być fun, zabawa – powtarza. Nie pali, nie pije – rzucił te nałogi parę lat temu. Całuje mnie w dłoń, z góry zaznacza, że to on zaprasza i pyta kelnera w kawiarni włoskiej: – Macie kawę parzoną, wie pan, taką jak za peerelu?

W branży dziennikarskiej od czasów studenckich. W latach 1970 – 75 pracował w Radiu Katowice, a potem w TVP Katowice, gdzie od roku 85 prowadził Program Regionalny. To była pierwsza w Polsce telewizja śniadaniowa. Zawsze w sobotę o 9 rano. – Młodzież uciekała z lekcji, żeby go zobaczyć, pacjenci odwoływali wizyty u lekarzy – wspomina Kozak. Program adresowany był do niepracujących gospodyń domowych i robotników drugozmianowych. Z założenia lokalny, puszczał felietony o tym, co się dzieje za oknem, a także przeboje – na trzy z demoludów jeden anglosaski, filmy w odcinkach – te, których nie chciała Warszawa, czyli „Przygody psa cywila” albo „Czterech pancernych i pies”.

Kozak co chwilę wzywany był do radiokomitetu, że co to za poziom lekki, bez ideologii! – Robotnik ogląda go przed pójściem do huty czy kopalni, musimy dać mu trochę rozrywki, żeby nastroić go optymistycznie do pracy – tłumaczył. Kupowali to.

– Za wcześnie się urodziłem. Gdybym tę popularność z lat 80. i 90. posiadał dzisiaj, byłbym jak Durczok co najmniej – śmieje się i zaraz dodaje: – Żartuję. Gdybym został w telewizji publicznej, dzisiaj byłbym zgorzkniałym emerytem.

Zresztą jak wszystko można, nie ma fun. I w tamtych czasach obowiązywała zasada, której Kozak nie widzi w dzisiejszych mediach: nie wolno krzywdzić prostego człowieka. Popularność nie była celem ani honorem, ba, uchodziła za coś podejrzanego. Trzeba było się gdzieś zapisać, a niektórzy nie mogli, nawet gdyby chcieli, bo były parytety: ma być tylu bezpartyjnych, tylu w opozycji. Ale Kozak i tak mógł posłać dzieci do komunii.

– Luzak, bez krawatu, nowoczesny, odważny, prekursor, miał świetne pomysły, wprowadzał do telewizji bezpośredniość, humanizował ją. Taki animator społeczno – kulturalny – wspominają Kozaka znajomi z dawnych czasów.

Sam Kozak twierdzi, że nigdy nie pasował do środowiska. Od małego jako syn właściciela sklepu z galanterią skórzaną, trzymał z dziećmi zegarmistrzów i kuśnierzy, mieli kasę, ciuchy, dziewczyny, ale byli poza nawiasem, nosząc piętno dzieci prywaciarzy. Ojciec wpajał mu wstręt do państwowej firmy. – Synu, nigdy nie wstawaj na głos pańskiej trąby – powtarzał, wspominając ze zgrozą, jak tuż po wojnie musiał pracować w fabryce. Umarł w 1980 roku, dostając wylewu ze strachu, że do Bytomia wjadą ruskie czołgi, od których zawali się kamienica z jego sklepem.

To był najbardziej dramatyczny przełom w życiu Kozaka. W telewizji publicznej przeżył trzy przełomy. Zawsze było tak samo, nawet w tej samej sali przy stole nakrytym tym samym zielonym suknem i te same hasła. Przychodzili nowi, rozwścieczeni i mówili, że źle pracują.

Gdyby nie było Jałty, nie byłoby mnie, bo moi rodzice by się nie spotkali – śmieje się Kozak. Myśli dzisiaj jak taoista: – Płynę z biegiem wydarzeń i nie wierzgam za bardzo w nurcie, żeby nie wpaść na mieliznę albo rafę. Poddaję się losowi.

….żegnaj Edi, patrz tam jako!