Jest punktualnie dziesiąta, gdy w krakowskim Pałacu Prasy – róg ulic Wielopole i Starowiślnej – rozpoczyna się codzienny rytuał. Przed główne wejście zajeżdża ekskluzywne auto. Portier już czeka, by otworzyć drzwi. Szykownie ubrany pasażer wysiada, po czym dostojnie wkracza do głównego holu. Uniżonych hołdów ze strony tam obecnych zdaje się nie dostrzegać. Stąpając po czerwonym dywanie, zmierza ku czekającej nań windzie. Marian Dąbrowski, galicyjski król prasy i władca jednego z największych imperiów medialnych czasów II Rzeczypospolitej, przyjechał do pracy.
KAMELEON Z PAŁACU PRASY
Droga do dziewięciu limuzyn, w tym flagowego BMW, czerwonego dywanu, windy i innych zbytków, była długa. Dąbrowski, rocznik 1878, po ukończeniu filozofii nie odnalazł się w zawodzie nauczyciela, za to giętkie pióro wykorzystywał w galicyjskiej prasie. Ambitny i przedsiębiorczy funkcji szeregowego dziennikarza nie pełnił długo. Dość szybko wszedł w biznes – kupił udziały w wydawnictwie „Głos Narodu”.
Ale tytuł cienko prządł, więc Dąbrowski zaangażował się w inne branże. Na chwilę jednak, bo w 1910 roku, przy kapitałowym wsparciu ze strony żydowskich partnerów w biznesie, uruchomił „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, nowoczesną gazetę, jakiej dotąd nie było na rynku.
Pierwszy numer „Ikaca” (jak zostanie przezwany tytuł) nie epatuje na jedynce inauguracyjną celebrą. Artykuł programowy pióra samego Dąbrowskiego znajduje się dopiero na stronie drugiej: „Ilustr. Kuryer Codzienny nie wywiesza żadnego sztandaru politycznego czy partyjnego” – zapowiada w nim redaktor naczelny. „I dlatego z dala stojąc od wszelkich walk politycznych i klasowych – Ilustr. Kuryer Codzienny będzie w całem tego słowa znaczeniu dziennikiem bezpartyjnym a temasamem jedynem prawdziwie niezawisłem pismem codziennem w kraju” – deklaruje Dąbrowski.
Okaże się to zapowiedzią mocno na wyrost. Twórca „Ikaca” już po kilku latach na łamach swojej gazety będzie się tłumaczyć z powiązań politycznych. W 1912 roku dla Dąbrowskiego nie pierwszy i nie ostatni raz najważniejsze okażą się pieniądze, więc dopuści do spółki Jana Stapińskiego, prominentnego polityka Polskiego Stronnictwa Ludowego. Udziały wniesione przez nowego wspólnika będą poważnym zastrzykiem finansowym dla wydawnictwa, ale nic za darmo: odtąd „IKC” ma popierać ludowców Stapińskiego.
Cóż kiedy pod koniec 1913 roku dochodzi do rozłamu w „Piaście”, który rozpada się na PSL „Piast” i PSL „Lewica”. Twórcą tego ostatniego jest Stapiński, który w związku z tym staje się dla Dąbrowskiego obciążeniem. 30 kwietnia 1914 roku na jedynce „Ikaca” ukazuje się informacja: „Przyjaciół naszego dziennika, jak również łaskawych naszych czytelników zawiadamiamy, iż z dniem dzisiejszym »Kuryer Ilustrowany Codzienny« rozwiązał umowę z p. Janem Stapińskim, posłem do Rady Państwa, i stał się wyłączną własnością naszego naczelnego redaktora, p. Marjana Dąbrowskiego, aby z tem większą swobodą mógł wypowiadać śmiało i otwarcie swoje sądy we wszelkich sprawach politycznych, społecznych i narodowych – jako dziennik szczerze postępowo-demokratyczny i bezpartyjny!”.
Ponownie to tylko słowa. Dąbrowski przeorientowuje się na lepiej rokujący dla jego interesów PSL „Piast”. Dobrze obstawił – dzięki poparciu Wincentego Witosa za odrodzonej już Polski właściciel „Kuryera” sam zasiądzie w poselskich ławach Sejmu RP. Kolejnej wolty dokona po zamachu majowym. Dyskretnie poprze politykę sanacji, zyskując w zamian przychylność piłsudczyków.
O potędze „Ikaca” i jego twórcy świadczyła sama siedziba wydawnictwa ze słynnym dachem, gdzie wszyscy robili sobie zdjęcia na czele z Josephine Baker i innymi gwiazdami przedwojennego świata. „Pałac Prasy tętnił życiem właściwie przez całą dobę, dziennikarze siedzieli w nim z reguły do 3 nad ranem. Mieścił się tam też pracujący całą dobę dział telefoniczny i stenograficzny, poza tym biuro propagandy i reklamy, sprzedaży, dział prenumeraty, ekspedycji, archiwum fotograficzne i wycinków, księgowość i administracja” – opisuje Władysław Władyka w książce „Krew na pierwszej stronie”. Do tego dochodziło własne połączenie telefoniczne ze stolicą oraz silna radiostacja.
„Stosunki w redakcji »Kuryera« układały się na zasadzie absolutnej centralizacji. Ustrój totalny w miniaturze, rządy autorytatywne, posunięte do najdalszych granic” – wspominał Zygmunt Leśnodorski, znany krakowski literat, publicysta i krytyk.
Do „Ikaca” dołączają kolejne tytuły, Dąbrowski wchodzi w segment tygodników o najwyższym standardzie poligraficznym. Wymagania wobec pracowników ma wyśrubowane, za to płaci dobrze. W końcu lat 20. zatrudnia w koncernie ponad tysiąc osób.
Z czasem Dąbrowski przestał zjawiać się regularnie w redakcji. Funkcję jego nieoficjalnego gabinetu pełnił zarezerwowany dla niego na stałe stolik we wnęce kawiarni krakowskiego Grand Hotelu. Jeżeli nie można było zastać go tam, znaczyło, że wyjechał z Krakowa – być może do Warszawy, może za granicę, a może bawił w Zakopanem. Uroki tego kurortu upodobał sobie szczególnie. To właśnie wpływy Dąbrowskiego sprawiły, że do Zakopanego poprowadzono nowoczesną szosę – dzisiejszą zakopiankę.
CZŁOWIEK DO ZADAŃ SPECJALNYCH
Codzienną aktywność Bogusława Miedzińskiego można by skwitować krótko: tak trzeba żyć. Był stałym bywalcem miejsc popularnych wśród elit międzywojennej Warszawy. Widywano go w legendarnej kawiarni Małej Ziemiańskiej. Z charakterystyczną różą umieszczoną w górnej kieszeni garnituru wesoło bawił się też w ekskluzywnych restauracjach. Obiady jadał w Hotelu Europejskim w równie eleganckim towarzystwie, a na wykwintne trunki podobno wydawał krocie. Były też dancingowe parkiety, brydżowe stoliki, lokaj w liberii, polowania i suto zakrapiane biesiady po odtrąbieniu łowów w towarzystwie innych tuzów establishmentu II RP.
Dodajmy do tego skandalizujące historie o rękoczynach w sejmowych kuluarach i pojedynkach, jak ten na pistolety z gen. Stanisławem Szeptyckim. Według autora politycznej biografii Miedzińskiego, prof. dr. hab. Arkadiusza Adamczyka z Uniwersytetu Łódzkiego, Szeptycki przysłał do Miedzińskiego sekundantów po tym, jak ten ostatni podczas obrad komisji sejmowej zarzucił generałowi, iż splamił swój honor, nie reagując na obrazę ze strony innego oficera. Kim był człowiek, który skupiał w swym ręku władzę i wpływy znacznie szersze, niż wynikałoby to tylko z jego funkcji – naczelnego głównego tytułu sanacji, czyli „Gazety Polskiej”?
– Miedziński cieszył się całkowitym zaufaniem Piłsudskiego – podkreśla dr hab. Dorota Malczewska-Pawelec, prof. Uniwersytetu Śląskiego. – Marszałek mógł na nim polegać, Miedziński posiadał ugruntowaną pozycję w tym obozie politycznym. Reprezentował więc Piłsudskiego w Sejmie i był przezeń angażowany do różnych akcji w 1926 roku. Do tego dochodziły osobiste, indywidualne cechy Miedzińskiego: jego zacięcie polemiczne i oratorskie, jego wojowniczość i temperament – był zodiakalnym Baranem. Miał lekkie pióro. Wszystko to sprawiało, że Miedziński był w gronie piłsudczyków osobą numer jeden w dziedzinie prasy, kształtowania opinii, propagandy. I człowiekiem wskazywanym przez Piłsudskiego do zadań specjalnych – reasumuje historyczka.
Miedziński stworzył – by użyć określenia prof. Rafała Habielskiego z Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii Uniwersytetu Warszawskiego – nieformalny koncern medialny. „Miał on stanowić, i w rezultacie stanowił, siłę obozu władzy, ale przesądzał również o pozycji politycznej jego zarządcy” – ocenia Habielski w książce „Polityczna historia mediów w Polsce w XX wieku”.
Potęgę tego quasi-koncernu zbudowały dwa posunięcia, w których główną rolę odegrał Miedziński. Pierwszym było rozciągnięcie kontroli piłsudczyków nad Prasą Polską SA, warszawskim „koncernem prasy czerwonej”. To popularne określenie nawiązywało nie do linii politycznej, która lewicowa nie była, lecz do krzykliwego koloru winiet i tytułów wydawnictwa będącego jednym z liderów polskiego rynku mediów. Sztandarowymi tytułami tego koncernu były dzienniki „Kurier Czerwony” i „Express Poranny”.
Symbol biznesowego sukcesu stanowiła zachwycająca wówczas swoją nowoczesnością siedziba – warszawski Dom Prasy przy ul. Marszałkowskiej 3/5/7. Jednak firma była też zadłużona i mimo że nie groziła jej utrata płynności finansowej, władza postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję. Zaaranżowanie zajęcia majątku Prasy Polskiej, jego licytacji i przekształcenia własnościowego okazało się najważniejszą, a na pewno najbardziej efektowną misją specjalną Miedzińskiego.
– Przejęcie czerwoniaków odbyło się w sposób niekoniecznie etyczny, jednak było majstersztykiem – komentuje prof. Malczewska-Pawelec. – Musiało zostać przeprowadzone bardzo ostrożnie, przecież przyglądała się temu bacznie opinia publiczna. Sięgnięto więc po działania zakulisowe. W nich właśnie odnajdywał się Miedziński, więc rozegrał wszystko bardzo efektywnie.
I – dodajmy – nie pozostawiając przy tym śladów. Historycy do dziś nie zdołali odtworzyć wszystkich szczegółów całej intrygi, w której główną rolę odegrał Miedziński. To była kwintesencja jego metod i stylu działania.
„Nieoficjalne spotkania przy małej czarnej bywały nieraz okazją, w zależności od aktualnych potrzeb, do uzyskania bądź przekazania niezbędnych informacji, względnie nawiązania bądź podtrzymania kontaktu, który na drodze oficjalnej, najczęściej wobec takiej a nie innej konfiguracji politycznej był niedopuszczalny” – pisze prof. Adamczyk.
Kolejnym spośród najważniejszych sukcesów Miedzińskiego było przejęcie kontroli nad Polskim Towarzystwem Księgarń Kolejowych „Ruch”, najważniejszym w kraju kolporterem. Miało to wymiar nie tylko ściśle biznesowy – sanacja uzyskała w ten sposób użyteczne narzędzie do zwalczania prasy opozycyjnej.
A co na swoich potajemnych rozgrywkach zyskał sam Miedziński? Mimo że stać go było na prowadzenie wesołego życia i mimo przynależności do sanacyjnych elit, nie zaliczał się do ludzi szczególnie majętnych. Bardziej niż korzyści materialne liczyły się dla niego prestiż, pozycja, uznanie i rzeczywiste, nawet jeżeli nieformalne wpływy.
TWARDY ŚLĄZAK
27 września 1924 roku ukazał się pierwszy numer „Polonii”. Nowa gazeta była redagowana i drukowana w Katowicach, jednak tytuł miał ambicje ogólnopolskie. Podobnie jak jego twórca i właściciel Wojciech Korfanty. Ten polityk rodem ze Śląska odegrał ważną rolę w dniach kształtowania się niepodległej Polski. Co zaś najważniejsze – jego energii, politycznej zręczności oraz kontaktom z wpływowymi osobistościami zawdzięczała II Rzeczpospolita objęcie w 1922 roku rządów w najcenniejszej – bo przemysłowej – części Górnego Śląska.
W tym czasie pozycja Korfantego na Śląsku była niekwestionowana. Zasiadał nie tylko w ławach poselskich Sejmu Śląskiego, ale też w zarządach i radach nadzorczych wielkich spółek.
W 1923 roku Korfanty wznosi w Katowicach gmach, który stanie się centralą jego wydawnictwa. Lokuje tam nie tylko redakcję „Polonii”, ale i jej administrację oraz drukarnię. Takim nowoczesnym kompleksem wydawniczym nie dysponuje wówczas nikt na Śląsku.
– Początkowo „Polonia” odniosła wielki sukces – ocenia dziennikarz Józef Krzyk. – Gazeta była kolorowa, jej pierwsze dwa roczniki zawierały liczące nawet po kilkadziesiąt stron wydania świąteczne. Nie dorównywały jej żadne inne polskie tytuły. To właśnie „Polonia” Korfantego wyznaczała nowe kierunki – podkreśla Krzyk, autor książki „Korfanty. Silna bestia”, którą napisał wspólnie z Barbarą Szmatloch.
Korfanty otwiera oddziały w innych miastach, ściąga na łamy znane nazwiska. Marzy o tym, by „Polonia” była dziennikiem opinii, pisują więc u niego m.in. generałowie Marian Kukiel i Józef Haller, znany historyk Władysław Konopczyński czy Kornel Makuszyński, jeden z najpopularniejszych literatów międzywojnia. Ten ostatni będzie też w gronie stałych bywalców Elżbieciny, popularnej zakopiańskiej willi państwa Korfantych. W Zakopanem Korfanty pozna Witkacego, u którego później zamówi kilka portretów – swój i członków rodziny.
Na co dzień Wojciech i Elżbieta Korfanty mieszkali w willi przy ul. Powstańców w Katowicach. To tam dwukrotnie – w 1930 i 1939 roku – dzwonili do drzwi Korfantego policjanci, by go aresztować. Ale dom widywał również wielu znakomitszych i jak najbardziej proszonych gości, z Ignacym Paderewskim na czele. Podczas wizyt goście mieli okazję podziwiać imponujący księgozbiór gospodarza (Adolf Nowaczyński pisał o Korfantym, że „najlepiej się właściwie czuje na tle swej biblioteki, w której, uzbrojony w mocne okulary, formalnie się zaczytuje”).
Wojciech i Elżbieta regularnie uczęszczali na niedzielne msze w katowickim kościele Mariackim, jednak szczególnie uroczyste nabożeństwo z ich udziałem odbyło się tam w piątek 5 października 1928 roku, w ich srebrne gody. Na tę okazję śląskie koła katolickich kobiet wyhaftowały specjalny, wielometrowej długości chodnik, po którym jubilaci wkroczyli do świątyni. Tego dnia wznoszono za nich modły w jeszcze ponad 70 kościołach na Górnym Śląsku. Związek Korfantych okazał się udany i trwały mimo porywczości Wojciecha, a nawet skandalu obyczajowego, do jakiego doszło jeszcze w pierwszych latach małżeństwa. Niechętna Korfantemu gazeta przypomniała wtedy o jego wcześniejszym romansie, nieślubnym dziecku oraz niepłaceniu alimentów. I wydaje się, że nie były to wymysły.
„»Polonia«, służąc prawdzie i walcząc za prawo, unikać będzie waśni i podjudzań partyjnych, społecznych i narodowościowych” – zapowiada Korfanty w pierwszym numerze swojej gazety. Jednak przyrzeczenia nie dotrzyma. Gazetę bez skrupułów będzie wykorzystywać w walce politycznej. Zwłaszcza po zamachu majowym, kiedy zostanie jednym z przywódców antysanacyjnej opozycji.
Zamach majowy definitywnie zamyka złoty wiek „Polonii”. Dziennik czołowego opozycjonisty nie może liczyć na zamieszczanie w nim koncesjonowanych przez władzę ogłoszeń. Od pisma postrzeganego jako opozycyjne odwracają się też wpływowi reklamodawcy i sponsorzy, nie chcąc ryzykować konfliktu z sanacją.
W groźnej dla samego bytu wydawnictwa sytuacji ponownie dochodzi do głosu kreatywność Korfantego. Uruchamia śląski brukowiec „Siedem Groszy”, który okazuje się strzałem w dziesiątkę. Józef Krzyk: – To po prostu była na swój sposób „Polonia” w wersji light.
Biograf zauważa, że Korfanty był bardzo wymagającym człowiekiem, a wytrzymać z nim było bardzo trudno.
– Potrafił wchodzić w konflikty nawet z osobami, którym wiele zawdzięczał i które trzymały jego stronę. Jak tutaj wytrzymać z człowiekiem o takim charakterze, który traktuje ludzi w taki sposób? – zastanawia się Krzyk.
Toteż nie wytrzymywano. Z „Polonii” odszedł skonfliktowany z Korfantym jej pierwszy redaktor naczelny, Władysław Zabawski. Buntowali się także inni dziennikarze. Ale „Polonia” mimo wszelkich przeciwności trwała. Przestała się ukazywać kilkanaście dni po śmierci swego założyciela. Złożone już wydanie na 3 września 1939 roku nie zostało wydrukowane z braku prądu, którego dostawy odcięło wycofujące się WP. Tego dnia Wehrmacht stanął u bram Katowic.
WIZJONER W HABICIE
Wśród potentatów medialnych międzywojnia stanowił zjawisko samo w sobie. Jedną z najbardziej znaczących na rynku prasowym grup wydawniczych wykreował, startując praktycznie od zera, z poziomu – powiedzielibyśmy dziś – start-upu. Franciszkanin o. Maksymilian Kolbe, obecnie święty Kościoła katolickiego, znany jest przede wszystkim z heroicznego aktu poświęcenia własnego życia za współwięźnia KL Auschwitz. Tymczasem to on właśnie stał za uruchomieniem jednego z najbardziej poczytnych, wysokonakładowych dzienników i założył franciszkańską rozgłośnię radiową. Jego wizjonerstwo i innowacyjność nawet dziś wprawiają w zdumienie.
Ojciec Maksymilian, czyli Rajmund Kolbe, zaczynał od wydawania miesięcznika katolickiego „Rycerz Niepokalanej” – organu zainicjowanej przez niego organizacji Milicja Niepokalanej, której posłannictwem miało być „staranie się o nawrócenie grzeszników, heretyków, schizmatyków itd., a najbardziej masonów”.
Był rok 1922, o dialogu ani tym bardziej zbliżeniu pomiędzy wielkimi religiami nikomu się jeszcze nie śniło, a masonerię katolicka opinia postrzegała podobnie jak dziś satanistów albo organizacje terrorystyczne. Kolbe pragnął nawracać nawet Żydów, w planach miał zresztą wydawanie „Rycerza” w jidysz.
Początki były trudne, a praca wręcz mordercza. Kolbe i jego konfratrzy dysponowali jedynie przestarzałą arkuszową maszyną drukarską. Przy jej ręcznym kole napędowym Kolbe nie wahał się stawać osobiście mimo trawiącej go gruźlicy.
Ale efekty przyszły: pismo wydawane kolejno w Krakowie, Grodnie i Niepokalanowie od nakładu 5 tys. egz. przeszło przez nakład 70 tys. (1927), 680 tys. (1933) aż do niebagatelnych 800 tys. (1938–1939).
W 1935 roku z inicjatywy o. Kolbego – mimo że przebywał wtedy w Japonii – uruchomiono nowe przedsięwzięcie: wydano pierwszy numer katolickiej gazety codziennej. W dodatku był to brukowiec „Mały Dziennik”. Wiesław Władyka scharakteryzuje go po latach całkiem pochlebnie i zauważy, że „»Mały Dziennik« w ciągu kilku miesięcy dołączył do ścisłej czołówki dzienników najpotężniej oddziałujących na opinię publiczną w kraju”. Zarazem wytknie „agresywne ataki na wszelkie organizacje postępowe, zaciekłe nagonki personalne, jadowity antysemityzm”.
– „Mały Dziennik” to niezwykła kombinacja – bazującej na wierze w opatrznościowy charakter dzieła ofiarności oraz nadludzkiej determinacji z pragmatycznym, metodycznym, dobrze przemyślanym i nowoczesnym podejściem – tłumaczy dr Jakub Pietkiewicz, doktor nauk humanistycznych i medioznawca. Ale zaznacza: – Podejściem czasem przekraczającym dopuszczalne w duchowości katolickiej granice. „Mały Dziennik”, mimo początkowego oporu o. Maksymiliana Kolbego, nie tylko zawierał materiały sensacyjne, ale również często odwoływał się do niskich pobudek czytelników, którzy byli karmieni nienawiścią do innych narodów, straszeni zagrożeniami i epatowani niezwykle ostrym językiem sądów społeczno-politycznych. Sądów, które choć dopuszczalne w ówczesnej debacie publicznej, w mojej opinii nie miały wiele wspólnego z przywołaną Bożą Opatrznością i które w dużej mierze zostały negatywnie zweryfikowane przez czas – przyznaje.
Wynoszący początkowo niespełna 87 tys. egz. nakład w kwietniu 1936 roku sięgnął już niemal 200 tys. Gazeta była drukowana na najnowocześniejszej w Polsce maszynie, a niską ceną przebijała nawet słynne „Siedem Groszy” Korfantego. Kosztowała groszy pięć. Rekompensowano to sobie m.in. w kosztach pracy redakcji. Zakonnicy nie otrzymywali wynagrodzenia, świeccy współpracownicy „Małego Dziennika” musieli zaś wyrywać wydawcy pieniądze z gardła. Przykładowo – dziennikarka Zofia Stulgińska, która upominając się u redaktora naczelnego, o. Mariana Wójcika o zaległe pobory, słyszała w odpowiedzi: „Matka Boska pani w niebie zapłaci” (którą to smakowitą anegdotę przytacza Władysław Władyka).
– Niewątpliwie sukces pisma ułatwiało bazowanie na istniejących już strukturach organizacyjnych Kościoła katolickiego lub organizacji katolickich – zauważa Jakub Pietkiewicz. – Te struktury, zwłaszcza w początkowym okresie istnienia pisma, zanim jego działalność została sprofesjonalizowana, były nieocenione w kolportażu, przekazywaniu informacji o piśmie czy zachęcaniu do prenumeraty. „Mały Dziennik” łatwo rozwijał się przez niski koszt zakupu i zwyczaj udostępniania raz zakupionego numeru innym osobom, które wciągały się w lekturę tekstów dobrze dostosowanych do potrzeb odbiorcy.
Na to ostatnie zwraca również uwagę biograf o. Kolbego Tomasz P. Terlikowski: „Jednym słowem stworzyli – ujmując problem od strony biznesowej – produkt, który nie tylko odpowiadał na potrzeby rynku, ale także do pewnego stopnia je kreował” – pisze w książce „Maksymilian M. Kolbe. Biografia świętego męczennika”.
Redakcja deklarowała polityczną bezstronność, jednak o. Kolbe doradzał naczelnemu Wójcikowi, by wystrzegać się konfliktu z rządzącą sanacją: „Unikać należało wszelkich sformułowań, które mogły zostać uznane za krytyczne wobec władzy” – stwierdza Terlikowski.
Z pewnością oszczędziło to gazecie kłopotów z cenzurą, z którymi borykały się np. tytuły Wojciecha Korfantego.
W 1938 roku o. Kolbe uruchomił kolejny projekt: Radio Niepokalanów. Rozgłośnia była – używając współczesnego określenia – piracka i nadawała bardzo krótko, niemniej zaistniała.
Żadne z tych medialnych imperiów nie przetrwało katastrofy II Rzeczypospolitej. Korfanty zmarł kilka tygodni przed wybuchem wojny. Dąbrowski wyjechał z Polski, zanim spadły pierwsze bomby, Miedziński ewakuował się po 17 września 1939 roku. Obaj, utraciwszy niemal wszystko, nigdy nie wrócili do kraju i zmarli na emigracji. Kolbe zginął w 1941 roku za drutami Oświęcimia.
***
Ten tekst Tomasza Borówki pochodzi z magazynu „Press”.