16 kwietnia tego roku zmarł Kazimierz Zarzycki (1939–2020), absolwent WSE (1963), krótko pracownik uczelni (1963–1968), znana postać katowickiego establishmentu polityczno dziennikarskiego, niemal od początku zawodowej drogi życiowej. Tuż przed śmiercią ukazało się drukiem obszerne wspomnienie obrachunkowe Moja melodia PRL-u spisane i wydane przez red. Jana Dziadula (Firma Dziennikarska POL-SIL, Katowice 2020), będące w pewnym sensie hołdem oddanym starszemu po piórze koledze. Ale wielowymiarowej postaci Kazimierza Zarzyckiego nie da się zamknąć tylko w przegródce dziennikarza. Był działaczem młodzieżowych organizacji, sportowcem, brydżystą, politykiem oddanym służbie PZPR-u, po zmianie ustrojowej posłem (2001–2005), przedsiębiorcą, reprezentantem wielkiego biznesu. Los nie oszczędził Mu tragedii rodzinnej. Jako że rodowód ma uczelniany oraz utrzymywał selektywne związki ze społecznością akademicką, wydaje się, iż warto o tej postaci i relacjach nieco więcej powiedzieć, przypominając szczególnie czas jego studiów i asystenckiej pracy, mimo iż szybko zdecydował, że z uczelnią wiązać się na dłużej nie będzie. Ale obserwacje i opinie, które w tej narracji ujawnił, są interesującym przyczynkiem do charakterystyki uczelnianego środowiska tamtych lat – szczytowego i schyłkowego PRL-u.
Trafił na studia w katowickiej WSE w 1958 roku, mając za sobą maturę w rodzinnym Jarosławiu i nieudane podejście rok wcześniej na prawo we Wrocławiu. Zabrakło wtedy tzw. punktów. Niektórzy będą to pamiętać. Uczelnia w Katowicach była wtedy jednowydziałowa, Zarzycki zadomowił się w akademiku przy Franciszkańskiej i rozpoczął aktywny żywot działacza w organizacjach studenckich (ZSP, ZMS, AZS). Do Zrzeszenia Studentów Polskich (kontynuatorze Bratniaka) należeli wszyscy. Związek Młodzieży Socjalistycznej powstał na bazie rozwiązanego w 1957 roku agresywnego Związku Młodzieży Polskiej i kontynuował działalność ideologiczno-polityczną. Do członkostwa tu wręcz przymuszano, nie było tłumu chętnych, poza nielicznymi pasjonatami. Jednym z nich był Zarzycki, organizujący obozy wakacyjne w ośrodkach w Lubniewicach czy Wisełce koło Międzyzdrojów. Struktury uczelnianego AZS stanowiły niewątpliwie pierwszoplanową platformę wyczynowych dokonań studenta Zarzyckiego. Był w zespole, który zdobył wicemistrzostwo Polski w piłce nożnej. Pojawiały się wyjazdy zagraniczne (uniwersjada w Sofii – 1961), zawiązywanie znajomości, zadowolenie, duma. Uprawiał dalej hokej na lodzie, ćwicząc w godzinach nocnych na Torkacie (wtedy był dostępny dla chętnych niezorganizowanych) i strzelając nadal wiele goli w pierwszym ataku dla III-ligowego JKS Jarosław. Przejście do renomowanych klubów śląskich było jednak poza zasięgiem. Wygrywał turnieje brydżowe, nie stronił od pokera, co było zajęciem popularnym wśród części braci studenckiej, uważającej czas spędzony na nudnych zajęciach za zmarnowany. Diety klubowe, jak i wygrane karciane czyniły ze studenta Zarzyckiego – we własnym wspomnieniu – niemal gwiazdora. W tym wszystkim jakby na dalszy plan schodziły same studia. A tak nie było, gdyż wyniki osiągał ponadprzeciętne, o czym świadczyło stypendium naukowe (s. 145).
Tok studiów i wykładowcy nie zajęli jednak większego fragmentu wspomnień. Do wyjątków należał opiekun, potem promotor pracy magisterskiej, doc. Wacław Długoborski. Byli partnerami brydżowymi, co budziło nie lada zdziwienie: student z profesorem w jednej parze przeciw prof. Z. Pawłowskiemu wtedy z SGPiS i prof. F. Ryszce z Wrocławia w drugiej (s. 147–148). Gry odbywały się rotacyjnie w mieszkaniach prywatnych. Mam nadzieję, że to nie licentia poetica. Prof. Długoborski, oprócz pasji brydżowej, był wykładowcą historii gospodarczej, głoszonej bez cenzury. Nie ukrywał, że Katyń miał miejsce, a 17 września 1939 podciął i tak niezbyt udaną obronę kraju. To były sprawy w latach 60. nie do ujawnienia. Zarzycki zaś pod kierunkiem promotora napisał pracę magisterską na temat „Związku Pracodawców Górnośląskiego Przemysłu Górniczo-Hutniczego w latach 1929–1933”, realizując jedną z przesłanek pójścia na studia do Katowic – fascynacją tutejszym wielkim przemysłem (s. 179 i 85). Otrzymał ofertę pozostania jako asystent, ale dla historii w uczelni nie było etatów. Za to zwiększyły się możliwości zatrudnienia w ekonomii politycznej socjalizmu i tak – w 1963 roku –został pomocniczym pracownikiem nauki u prof. Alojzego Melicha. Co symptomatyczne – niewiele, niemal nic o tym przecież prawie 5-letnim okresie pracy w obrachunkowej opowieści nie ma.
Bo też uwaga zadowolonego z siebie młodego adepta ekonomii kierowała się w inne rejony. Jeszcze w czasach studenckich wprawiał się w publicystykę w studenckim radiu Ligota. W pierwszych latach asystentury to samo robił w Polskim Radiu Katowice. A że dziennikarzy specjalizujących się w problematyce ekonomicznej było niewielu, otrzymał propozycję przejścia na etat radiowca z utrzymaniem godzin zleconych na uczelni. Przesądzająca była znacznie wyższa stawka w radiu niż w szkolnictwie (s. 182). Radio nadto umożliwiało reportaże za granicą, stąd wojaż reporterski po krajach Maghrebu. Wprowadzający w arkana tej profesji dyrektor Radia Katowice Jerzy Sochanik, wielorako powiązany z gmachem na Placu Dzierżyńskiego, niebawem – ze względu na swój wyjazd do Ambasady w Paryżu jako radca ds. UNESCO – zaprotegował Zarzyckiego do pracy w gabinecie I Sekretarza KW PZPR tow. Edwarda Gierka w charakterze swego następcy. Został zaakceptowany i w latach 1969–1970 był w najbliższej osobistej obsłudze najważniejszej osoby w regionie, a niebawem w kraju. Wymóg pełnej dyspozycyjności wymusił zerwanie więzi z radiem oraz z uczelnią. Grający w wolnych od zajęć salach pokerzyści, od czasu do czasu wspominali tylko, że kiedyś w przerwach między zajęciami na rozdanie wpadał Kaziu Zarzycki.
Warto przeczytać ten fragment, gdyż oczyma zwykłego, ale wprowadzonego w meandry podchodów różnych koterii, możemy śledzić przewrót partyjny dokonywany w państwie, w którym takie zdarzenia nigdy nie były ujawniane. Po odejściu szefa – wbrew krążącemu w latach 70. warszawskim powiedzeniu „nadjeżdża pociąg z Katowic, proszę odsunąć się od stanowisk” najważniejsza osoba zabrała tylko zaufanego kierowcę – Zarzycki, już wtedy człowiek nomenklatury, wyczekiwał – co dalej? Było to zresztą pytanie, które co kilka lat zadawał sobie na licznych zakrętach życia na szczytach. Obowiązywała niepisana praktyka kadrowa, że musi otrzymać propozycję, zgodnie z oczekiwaniami i potrzebami partii. Po wielu miesiącach oczekiwań, pojawiła się wreszcie oferta, za wiedzą i zgodą kolejnej I osoby w regionie tow. Zdzisława Grudnia, redaktora naczelnego „Wieczoru”, kulejącej popołudniówki. Zrobił z tego trzeciorzędnego tytułu liczącą się nie tylko w regionie, ale uważaną za drugą po warszawskim „Expresie Wieczornym” gazetę w kraju, w dodatku samofinansującą się. Tak było całe niemal lata 70. Pozycja w świecie dziennikarskim Zarzyckiego rosła, także dzięki licznym komentarzom jego autorstwa zamieszczanym w innych liczących się wtedy tytułach. Wreszcie sam znalazł się dzienniku nr 1 – „Trybunie Robotniczej” jako jeden z pięciu zastępców redaktora naczelnego, w tym przypadku ds. ekonomicznych. Wkrótce, w miesiącach karnawału „Solidarności” 1980–1981 –przejął dyrekcję Ośrodka TVP w Katowicach. Niezweryfikowany w stanie wojennym (s. 426), co pewnie wymagałoby skonfrontowania z innymi źródłami, musiał odejść z TVP, zostawiwszy za sobą wcale dobre imię.
Z zawieszonych przez stan wojenny tytułów prasowych, nie zostały wznowione „Poglądy”, umiłowane dziecko Wilhelma Szewczyka, który zarazem przez lata był kulturowym mentorem Zarzyckiego. Powodem miało być „przeżycie się” tygodnika, nadanie mu nowej formy. Zadanie to wziął poszukujący nowego wyzwania Kazimierz Zarzycki, tworząc w 1983 roku za zgodą partii społeczno-kulturalny tygodnik „Tak i Nie”. Był otwarty na wszelaką tematykę, poruszał trudne zagadnienia, m.in. jednym ze współpracowników był pracownik uczelni prof. Edward Prus, eksponujący kontrowersyjne i okrutne relacje polsko-ukraińskie w latach wojny i po wojnie – problem do dziś nie rozwiązany. Także obecne były sprawy śląskie oraz stosunki państwo-kościół, nie licząc tematów z zakresu kultury i sztuki. Biorąc numer „Tak i Nie” w beznadziei lat 80. trudno było go odstawić. Zawsze znalazło się coś interesującego. A jednak pamięć o „Poglądach”, mimo lekceważenia za ich jakby marginalność i niedochodowość, bardziej przetrwała we wdzięcznej pamięci miejscowego czytelnika niż jego kontynuator. W dodatku scheda położyła się cieniem na relacjach redaktora naczelnego z Wilhelmem Szewczykiem, co pozostało wyrzutem dla Zarzyckiego nie do załagodzenia. Plusem jest, że szczerze do tego się przyznaje. Równolegle do pracy redakcyjnej prowadził zajęcia na kierunku dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego.
Dalej był przełom transformacyjny, opozycyjny „ruch 8 lipca” w kierowniczej Partii, aktywną obecność w jej szeregach od III roku studiów aż do wyniesienia sztandaru i samolikwidacji 26 stycznia 1990 roku. Potem była przedsiębiorcza działalność biznesowa, członkostwo w Radzie Nadzorczej Banku Śląskiego, który stał się ING, posłowanie w Sejmie IV kadencji, pożegnanie działalności publicznej i rozwój wielu biznesów na poły rodzinnych w terenie beskidzkim. Tego już jednak nie ma w tekście, wykracza bowiem poza melodię PRL-u, jedynie jest sygnalizacja w zestawie dołączonych fotografii.
Przez pół wieku mieszkał w Katowicach. Jako przybysz z zewnątrz poznawał i próbował zrozumieć region, do którego trafił. Budzi respekt trafność sądów, wyprowadzanych z obserwacji i doświadczanych przeżyć. Szybko dotarło, iż region jest podzielony na część śląską i zagłębiowską. Było to widoczne wszędzie, na studiach, w redakcjach, instytucjach. Dość szybko zorientował się, że „Zagłębiacy mogą więcej, a Ślązakom wolno mniej” (s. 118). Szczególnie dało się to zauważyć na kierowniczych stanowiskach. „Zagłębiacy brali wszystko jak swoje. Zarówno w strukturach partii, jak i w administracji i w gospodarce. Natomiast Ślązaków na wyższych i średnich szczeblach zarządzania było jak na lekarstwo” (s. 117). Zauważał to w Komitecie Wojewódzkim, gdzie pracownicy dojeżdżający z Zagłębia czuli się jak u siebie, nieliczni pochodzenia śląskiego chyłkiem przemykali się po korytarzach. Rzecz ciekawa, z chwilą odejścia Pierwszego w 1970 roku, zdaniem Zarzyckiego, jego następcą miał zostać Tadeusz Pyka – wtedy I zastępca ds. ekonomicznych Komitetu Wojewódzkiego PZPR – a nie tak, jak się stało (s. 275 i następne). Wtedy może Ślązacy choć trochę poczuliby się jak u siebie i tak gremialnie nie opuszczali swojego Heimatu na rzecz Vaterlandu nad Renem. Nie do wyobrażenia w ówczesnej sytuacji było, że pierwsze skrzypce mogła przejąć osoba pochodzenia śląskiego.
Natomiast zjawisko dyskryminacji tego typu w ogóle nie występowało w dostępie do powszechnych przecież studiów. Na roku – wtedy liczącym 120 słuchaczy – trzecią część stanowili słuchacze miejscowi, mniej więcej taką samą – zza Krynicy i pozostałą gdzieś z Polski (s. 112). Można dodać, iż także w latach późniejszych te proporcje się utrzymywały i na poziomie życia studenckiego animozje czy waśnie się raczej nie zdarzały.
Plagą tamtych lat było zjawisko tajności, podsłuchów i donosicielstwa. Sam Zarzycki przekonał się o tym wielokrotnie, bywając na szczytach ówczesnej władzy. Oto kilka przykładów. Kiedyś do „Tak i Nie” przy Rynku wpadł były redaktor naczelny „Trybuny Robotniczej” z przeprosinami i prośbą o wybaczenie. Zdumiony autor wspomnień nie wiedział za co? Ten wyjaśnia, iż przed laty donosił na niego najwyższej władzy partyjnej (s. 301–302) w obawie o swoje stanowisko. Skierowany na wojewodę do Katowic gen. Roman Paszkowski w pierwszych dniach jego urzędowania w stanie wojennym kazał sprawdzić pluskwy w swoim gabinecie (s. 244). Lubiący biesiadować, stały bywalec katowickich klubów: milicyjnego „Pod Pałą” na Jagiellońskiej, młodzieżowego „Marchołta”, restauracji „Monopol”, „Atlantic” i wiele innych, rozpoznawał osoby tam „najważniejsze”. Nierzadko byli to szatniarze. Sprawowali „informacyjny” nadzór nad tymi miejscami reglamentowanej konsumpcji, wesołych rozmów i wymiany poglądów, donosząc, gdzie trzeba, jeżeli poprzedniego dnia coś ważnego się działo. Zgoła jednak największy kłopot sprawia Zarzyckiemu postawa jego akademickiego mistrza prof. Wacława Długoborskiego, człowieka o odważnej przeszłości (podczas okupacji uczestnik ruchu zbrojnego w stolicy, więzień Auschwitz), który z własnej woli informował służby o osobach, z którymi się spotykał podczas zagranicznych wyjazdów, a w późniejszym okresie niechlubnie zapisał się w roli tajnego współpracownika. Uważał to za obywatelski obowiązek. Próby szukania przez Zarzyckiego usprawiedliwienia dla tego casusu są jeszcze jednym przypomnieniem, jak trudny to był czas. Melodia PRL-u nie może brzmieć i nie brzmi tylko czystym tonem pochwalnym.
Niewątpliwie wspominający czasy studiów i asystentury to prof. Długoborski jest w nich postacią pierwszoplanową. Jest jednak okazja, by zapytać, kto jeszcze zapisał się w pamięci? Nie pozostało ich wiele. Z racji nie tyle zajęć, co wspólnej działalności politycznej okresu młodzieńczego pojawia się Longin Leśniewski, raz w roli prowadzącego zarząd uczelniany ZMS (s. 166) oraz Tymczasową Komisję Międzyuczelnianą Związku na poziomie okręgu. Ten „do bólu uczciwy komunista” (s. 174) był także członkiem rekomendującym Zarzyckiego przy wstępowaniu do PZPR. Stało się tak zresztą wbrew tradycjom rodzinnym, gdyż zarówno ojciec, jak i dalsi krewni znad Sanu byli przed wojną zwolennikami ruchu ludowego spod znaku Wincentego Witosa. Nazwisko Leśniewskiego raz jeszcze się powtarza, tym razem w kontekście koleżeńskiej troski o sekretarza uczelnianej POP Zdzisława Czecha z powodu jego nagminnie zachwianego „stanu zdrowia”, przejmując w jego imieniu bieżące zadania siłą rzeczy na nich spadające (s. 176–177).
W roku szkolnym 1968/1969 Zarzycki został oddelegowany na roczny kurs umacniający ideologiczno-polityczną postawę do Centralnej Szkoły Partyjnej przy KC PZPR w Warszawie. Był to pierwszy rocznik tej nowopowstałej placówki po likwidacji wskutek wydarzeń marcowych jej poprzedniczki Wyższej Szkoły Nauk Społecznych, kontynuatorki osławionego Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych – kuźni marksistowskiej fali ideologii w Polsce lat 50. XX wieku. Kontekst ten był Zarzyckiemu obojętny. Cenił sobie za to zajęcia z filozofii, religioznawstwa czy dyplomacji, które poważnie uzupełniły luki w zasobie wiedzy. Ekonomię polityczną wykładał Władysław Zastawny z WSE w Katowicach (zarazem dyrektor Szkoły – A.Cz.), który zaproponował słuchacza z Katowic na sekretarza uczelnianej Podstawowej Organizacji Partyjnej. Była to niebagatelna ilość członków, około czterystu. W pracy dyplomowej podjął temat „Włodzimierz Iljicz Lenin – towarzysz, myśliciel, człowiek”, w której rzekomo został krytycznie ukazany portret wodza rewolucji (s. 200–202). Praca nie była publikowana. Zastawny zaproponował absolwentowi kursu pracę u siebie na Uniwersytecie Warszawskim (nie był nigdy pracownikiem UW, złudzenie pamięci – A.Cz.), jak wiadomo autor wspomnień powrócił do Katowic, zostając sekretarzem osobistym Edwarda Gierka.
Profesorem nad wyraz cenionym był natomiast zajmujący się ekonomiką i organizacją przedsiębiorstw prof. Marian Frank. Jak wspominał, „na wykłady Franka nie tyle się chodziło, co pchało” (s. 180). Szczególne przejawy uznania stanowiły wątki o organizacji pracy, które profesor wprowadzał w oparciu o literaturę zachodnią. Jeszcze scenka na poły anegdotyczna: „właśnie prof. Frank skroił na swoje podobieństwo i naukową miarę Jurka Rokitę, który był u niego asystentem i został jego znakomitym następcą. Dużo mieliśmy zabawy widząc ich razem. Profesor – półtorametra w kapeluszu, a jego asystent – długi na dwa niemal metry” (a. 179). Było też kilku innych profesorów, którzy wbijali do głów reguły funkcjonowania giełd, banków, spółek akcyjnych czy zasady obrotu wekslami; należy się domyślać – jako zbędne. „Wówczas nazywaliśmy je przedmiotami martwymi” (a. 180). Gdy jednak wykorzystując swoją obecność przy stoliku karcianym, słyszał – co z dumą podkreślał –o ważnych, arcyciekawych sprawach, jak to, że ekonomia jest jedna, nie przynależą do niej żadne przymiotniki (prof. Z. Pawłowski), a prof. Ryszka dodawał, że to samo dotyczy demokracji (s.149), też nie wyciągał z tego dalej idących wniosków. Ale może na więcej liczyć nie było można?
Personalny zestaw wspomnień domyka płk mgr Franciszek Konarski, kierownik Studium Wojskowego przy WSE. Miał otwarte drzwi kariery przed sobą, ponoć nawet dzielił pokój hotelowy z gen. Jaruzelskim w czasie odbywania służby wojskowej. Był dowódcą z wojskową karierą przed sobą. Nieopatrznie jednak podczas kolejnego obowiązku pisania życiorysu – taka była praktyka w wojsku ludowym – ujawnił swoją przeszłość AK-owską. „Nie wyczułem czasu” (s. 170) – miał powtarzać później. Został wycofany ze służby liniowej i odesłany na głębokie tyły, właśnie do studium wojskowego. Na emeryturze ukończył studia ekonomiczne i stał się wykładowcą „ekonomiki obronności”. Zaś plutonowy Zarzycki – taką szarżę uzyskał podczas szkolenia, uprawniającą do pobierania żołdu – był jednym z nielicznych studentów, którzy z powagą traktowali tę formę służby. Irytacja, lekceważenie, ignorowanie, marnowanie czasu, nawet wstyd za udział w tej hucpie (konieczność przebierania się w deformujące wygląd mundury i niedopasowane szynele wraz z przeogromną ilością zbędnej czy fałszywej wiedzy), to były postawy najczęściej spotykane.
Wracając do kompozycji samej książki, ma układ pór roku. Od wiosennej młodości, przez rozbudowane okresy lata, do wydłużonej jesieni. Do każdej części kluczem jest artystyczny wstęp pisany w wyrazie poetyckiej prozy. Starannie dobrane reprodukcje pejzaży (Chełmoński, Stanisławski, Trusz) dopełniają szatę edycyjną. Na zakończenie zaś – wzorem licznych praktyk w ostatnim czasie – alfabet Zarzyckiego czyli krótkie notki subiektywne o 52 Personach Godnych i Niegodnych. Klucz idzie generalnie wg kryterium ważności stanowisk partyjnych, redakcyjnych i administracyjnych, choć zdarzają się wyjątki na rzecz relacji osobistych. Znajdują się tam jeszcze trzy nazwiska stanowiące w dużym stopniu dzieje uczelni. Są to: Zbigniew Messner – bratnia dusza, dobry naukowiec, nadzwyczaj mierny I sekretarz KW PZPR, polityczny amator; Jerzy Pietrucha – przyjaciel, profesor, bardzo solidny we wszystkim, co robił, dyrektor Śląskiego Instytutu Naukowego; oraz Jerzy Rokita – profesor ekonomii, politycznie zdystansowany, serdeczny przyjaciel; z podkreśleniem wkładu, jaki razem wnieśli w instalację centrali ING Banku Śląskiego w Katowicach. Ten ostatni, prof. Rokita, był zarazem pierwszym czytelnikiem wspomnieniowego manuskryptu i dołączył Słowo o Kazimierzu Zarzyckim ujmujące PRL-owską autobiografię przez pryzmat głębokiej teorii – teorii złożoności (s. 471).
Mówi się za Carlyle’em, że Historia jest wyciągiem z tysięcy biografii. Tym bardziej odnosi się to do historii instytucji. Przydałoby się takich narracji więcej!