Na pokładzie prezydenckiego samolotu Krystyna Bochenek nie mogła słyszeć, jak natarczywie krzyczą urządzenia Tu-154: „Terrain ahead!”, „Pull up! Pull up!”. Jej głowę pewnie zaprzątała myśl, że wreszcie dotrze do Katynia, jak planowała. Albo myślami była przy kolejnej pracy, umówionym spotkaniu, bo przecież nie było w jej stylu niecnierobienie. O godzinie 8.20 czasu polskiego kapitan Arkadiusz Protasiuk zarządził, aby pasażerowie zapięli pasy. Lotnisko w Smoleńsku było w zasięgu ręki.
Analityczny umysł Krystyny Bochenek, jej skłonność, by wszystko rozbierać na czynniki pierwsze, do dziś nie daje mi spokoju. Czy zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Tupolew „zderzył się z ziemią w położeniu odwróconym”, a więc chwilę wcześniej, przy pełnej świadomości pasażerów, zaczął odwracać się do góry nogami. Ułamki sekundy mogą być wtedy wiecznością.
Chciała zobaczyć Katyń
Samolotem latała rzadko. Jej córka, Magdalena Bochenek opowiadała mi, że jak już mama musiała gdzieś lecieć, wsiadała do samolotu bez obaw, że coś złego się wydarzy. Gdy w czasie podróży widziała, że ktoś się boi, pocieszała: „Przeżegnaj się i nie myśl więcej o tym. Jak samolot spadnie, po sekundzie będzie po wszystkim”.
– Mama nie bała się takiej szybkiej śmierci – mówiła Magda Bochenek tuż po tej strasznej katastrofie. – Dlatego mam nadzieję, że była szybka i że się nie męczyła.
Zabiegała, by wziąć udział w uroczystościach upamiętniających 70. rocznicę zbrodni katyńskiej. Tam na miejscu chciała dotknąć tej ważnej i bolesnej dla Polski historii. Jeszcze w poniedziałek przed sobotnim wyjazdem nie było wiadomo, czy pojedzie pociągiem, czy samolotem. Sprawdzała też, ile jest kilometrów do Katynia. Zastanawiała się, czy nie ruszyć w drogę samochodem. Ostatecznie wybrała samolot.
W teczce, którą jej córka przywiozła potem z Senatu RP, były informacje o dyktandzie dla rodzin i właśnie o Katyniu. Jak zawsze z własnymi uwagami, podkreśleniami. Nie zdarzało się, żeby dokądś pojechała na delegację i nie wiedziała, co to za miejsce, dlaczego jest ważne i czego dokonali jego mieszkańcy. Jak czegoś nie była pewna, natychmiast włączała komputer, wyjmowała słowniki, żeby sprawdzić. Była do bólu skrupulatna i tego wymagała także od innych.
Na pokładzie Tu-154 w czasie tego lotu, obok pary prezydenckiej, byli parlamentarzyści, dowódcy głównych sił zbrojnych, duchowni, przedstawiciele Rodzin Katyńskich, osoby sprawujące wysokie urzędy w państwie.
„Pull up! Pull up!” (podciągnij maszynę) – krzyczały urządzenia samolotu, nadal ignorowane przez załogę. Był jeszcze czas na poderwanie samolotu do góry.
Wydawała się niezniszczalna
„Pewni ludzie nie powinni umierać. Nie wiadomo, z jakiego powodu i z jakiej przyczyny, ale nie powinni” – napisała internautka w księdze kondolencyjnej Krystyny Bochenek.
Po studiach polonistycznych w UŚ podjęła pracę w Radiu Katowice. Była też katowicką korespondentką radiowej „Trójki”. To była jej pasja i misja. Interesowały ją przede wszystkim problemy ludzi, te codzienne, i te wyjątkowo trudne. Pamiętam jej pierwszą, wielką akcję, którą podjęła na antenie: „Mamo, nie płacz” i do której szybko zaangażowała inne media. Wysłała mnie potem z zebranymi zabawkami na Oddział Hematologii Dziecięcej w Zabrzu, bo chodziło o uratowanie tego właśnie oddziału od finansowej zapaści. Poruszyła wszystkich do głębi i znalazły się pieniądze dla małych pacjentów.
„Magazyn Medyczny” Krystyny Bochenek należał do najpopularniejszych audycji radiowych popularyzujących zdrowie. Długo po jej śmierci odbywały się w studiu cykliczne „Spotkania medyczne im. Krystyny Bochenek”, które przerwała pandemia, ale nadal trwają na katowickiej antenie.
Wymyśliła ogólnopolskie „Dyktando” w 1986 roku, kiedy siedziała w domu z córką Magdą na urlopie macierzyńskim. Rok później stworzyła pierwszy, autorski konkurs ortograficzny, który przerodził się w medialny show. W katowickim Spodku zgromadziła pięciotysięczny tłum, gotowy zmierzyć się z arcytrudnym tekstem dyktanda. Nie sądziła, że z tą trudną i dla wielu nudną dziedziną wiedzy zechce się mierzyć tylu śmiałków.
Zmieniła życie wielu ludziom. Laureaci „Dyktanda” rzucali zawody techniczne i szli do szkoły uczyć języka polskiego, zostawali korektorami słowników PWN. Z ortograficznej poprawności uczyniła cnotę, a z organizacji tej imprezy – sztukę, wymagającą talentu, zręczności i niebywałej dokładności.
Gdy już wszyscy byli przekonani, że przygotowania do kolejnego „Dyktanda” są zapięte na ostatni guzik, Krystyna pytała: – A jest szpilka do przypięcia szarfy z napisem: „Mistrz Polskiej Ortografii”?
Nie było tej szpilki, nikt o niej nawet nie pomyślał, a szarfa mogłaby zsunąć się z ramion dekorowanego zwycięzcy. Musiała być gotowa jeszcze jedna szarfa na wypadek, gdyby konkurs ortograficzny wygrała kobieta – mistrzyni. Błąd na takim konkursie nie wchodził w rachubę.
Organizatorka imienin Krystyn, ogólnopolskiej imprezy „Mistrz mowy polskiej”, autorka książek: „Jubileuszowe Dyktando”, „Jak Krystyna z Krystyną”, współautorka z Dariuszem Kortką: „Ludzie czy bogowie” , rozmowy z najsłynniejszymi lekarzami. Równocześnie w TVP 1 robiła z Iwoną Schymallą program „Od a do zdrowia”, z Maciejem Orłosiem – „Zabawy z językiem”. Była też żoną, matką, córką, siostrą, ciocią. Jak znajdowała na to wszystko czas?
Z rąk prof. Aleksandra Bardiniego odebrała tytuł „Osobowość radiowa”. Ale Radio Katowice, które tak bardzo kochała i o którym nigdy nie przestawała mówić, wbrew pozorom nie odwzajemniało jej wielkiej miłości. Mało kto chce pamiętać, że na początku lat 80., podczas redukcji etatów, zostałaby z niego wyrzucona. Uratował ją przed zwolnieniem piękny gest koleżanki, która oddała jej pół swojego etatu.
Senator ze Śląska
Pamiętam, jak pierwszy raz startowała do Senatu. Nie byłam do końca pewna, czy naprawdę tego chce.
– Jak wygrasz, bardzo zmieni się twoje życie – próbowałam zrozumieć jej motywację.
– Na pewno – odpowiadała bez emocji. – Muszę też być gotowa na to, że ktoś niezadowolony obleje farbą lub obrzuci jajkami mój wielki wyborczy baner. Będę musiała patrzeć na ten baner z jajkiem na mojej głowie.
Myślę, że gdyby Radio Katowice dało Krystynie Bochenek więcej wsparcia i więcej przestrzeni, w której mogłaby się dalej realizować, nigdy nie poszłaby do polityki.
Wystartowała w 2004 roku w wyborach uzupełniających do Senatu i wygrała. W dwóch kolejnych kampaniach wyborczych uzyskiwała rekordowe wyniki. I wtedy drzwi Radia Katowice zamknęły się także dla jej „Magazynu Medycznego”, bo nie pozwolono jej łączyć roli dziennikarza i polityka.
Została wicemarszałkiem Senatu, ale tak do końca politykiem nigdy nie była. Obce jej były partyjne intrygi, spiski, układy. Uważała, że zasiadając w Senacie RP, może zrobić coś więcej dla innych, dla Katowic, swojego Śląska. Dla wielu była ostatnią deską ratunku. Nigdy nie odmawiała pomocy, ale też potrafiła innych poderwać do działania.
Na uroczystości do Katynia 10 kwietnia 2010 roku leciała jako przedstawicielka Senatu.
– Może spóźniła się na samolot? – spekulowaliśmy, bo długo w telewizji jej nazwisko nie pojawiało się wśród ofiar. Była przecież szczęściarą, może i tym razem los ją uchronił. Cudu jednak nie było. Wprawdzie pojawiła się na Okęciu chwilę spóźniona, ale samolot ciągle stał, w oczekiwaniu na przyjazd prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Tuż przed wejściem do samolotu Krystyna Bochenek zadzwoniła jeszcze do mamy. Zobowiązania wobec rodziny były najważniejsze. Dzwoniła do bliskich nawet kilka razy w ciągu dnia. Nie chodziło o nic szczególnego. Chciała się tylko upewnić, że u nich jest wszystko w porządku.
„Pull up! pull up!”, podciągnij maszynę, krzyczał system ostrzegawczy przez ostatnie kilkadziesiąt sekund lotu. Dlaczego załoga T-154 z nie reagowała na komunikaty systemów bezpieczeństwa o gwałtownym zbliżaniu się do ziemi? To znaczy ostatecznie zareagowała, ale za późno, kiedy już nie było szans poderwać maszynę do góry.
Samolot uderzył skrzydłem w brzozę o średnicy pnia 30-40 cm i „nastąpiła utrata 6,1 m lewego skrzydła” – powtarzam za ekspertami z tzw. komisji Millera. „Spowodowało to wejście samolotu w niekontrolowany obrót w lewo, czemu załoga próbowała przeciwdziałać, obracając sterownicę wolantu w kierunku przeciwnym”.
Czy w tej chwili Krystyna Bochenek i reszta podróżnych uświadomiła sobie groźbę sytuacji? Znajomy pilot twierdzi, że tak, ale nie było już czasu, żeby się na dobre przestraszyć. Co innego załoga samolotu. W kokpicie wszyscy musieli być przerażeni tym, co dzieje się z maszyną. Ostatnim zarejestrowanym odgłosem, trwającym około dwóch sekund, jest krzyk: „K……aaaa!”. Rejestrator zakończył pracę o godz. 8.41 i 5 sekund czasu polskiego.
Prawda o wypadku jest banalna
„Terrain ahead!”, „Pull up! Pull up!” – dźwięczy mi w uszach. Jak można ignorować ostrzeżenia nakazujące natychmiastowe poderwanie maszyny do góry? Zwłaszcza że była to próba lądowania na oślep, bo piloci nie widzieli ziemi z powodu mgły. A ciężki samolot nadal pędził w stronę ziemi z prędkością 280 km na godzinę. System ostrzegawczy działał bez zarzutów. Usterek technicznych w całej maszynie oficjalne dochodzenia też nie wykazały.
„Przyczyną wypadku było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg. Doprowadziło to do zderzenia z przeszkodą terenową, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, a w konsekwencji do utraty sterowności samolotu i zderzenia z ziemią” – czytam w końcowym raporcie Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, tzw. komisji Millera. Jej eksperci badali katastrofę Tu-154M nr 101 w rejonie lotniska Smoleńsk Północny. Raport, z 25 lipca 2011 roku, znaleźć można w internecie. Napisany jest językiem, który przemówi także do laika. Można bez trudu wyczytać, co działo się w kabinie pilotów i jak wyglądał ciąg błędów popełnianych przez załogę. Zachęcam do lektury, chociażby wniosków końcowych. Są porażające. Warto do tego raportu sięgnąć zanim ulegnie się bredniom o sztucznej mgle, tym upokarzającym eksperymentom z wybuchającymi parówkami.
Jedno nie budzi moich wątpliwości: w pełni sprawny samolot, do końca sterowany przez załogę uderzył w ziemię. I nie ma żadnych dowodów na zamach. A to oznacza tylko jedno: zawinił człowiek. Oczywiście, nigdy nie ma jednej przyczyny takiej katastrofy, dochodzi: zła pogoda, brak lotniska zapasowego, niewystarczający poziom wyszkolenia załogi, błędne przestawienie wysokościomierza itd.
Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby Krystyna Bochenek była organizatorką tego wyjazdu do Katynia, nic tak nieprzewidywalnego nie mogłoby się wydarzyć.
Pamięć o niej przetrwała. Ma szkoły swojego imienia, jest patronką katowickiego Centrum Kultury, ogólnopolskiego „Konkursu Lady D”, w wielu miejscach są jej pamiątkowe tablice.
Tymczasem teorie spiskowe Antoniego Macierewicza, że katastrofa mogła być politycznym zabójstwem, a rozbicie się samolotu skutkiem zamachu nie bronią się, jak dotąd, żadnym dowodem. A mija 14 lat od tej tragedii. PiS nie odzyskał od Rosjan wraku samolotu, jak obiecywał. Nie powołał międzynarodowej komisji, której swego czasu domagał się od Platformy Obywatelskiej. Dlaczego nie zaprosił ekspertów z Unii Europejskiej? Bo bał się kompromitacji. Nadzieja, że teraz opamiętają się politycy, jest bliska zeru. Tragedię znów można przecież przeliczyć na wyborcze głosy. Zmarli, ich bliscy, nie mają co liczyć na spokój.