Ale to, jak bardzo autor „Soli ziemi czarnej” cenił opinię Smolorza, okazało się niedługo potem. Kutz na pogrzebie swojego dużo młodszego krajana z Szopienic był wyraźnie poruszony. To wtedy nazwał go sumieniem swoich ziomków, który popchnął naszą śląską „bryłę świata” na współczesną orbitę i walczył o śląską tożsamość jak nikt inny.
Smolorz, według Kazimierza Kutza, był wyjątkowym przykładem połączenia tradycji i nowoczesności – miał w sobie najlepsze cechy górnośląskiego „proroka” Karola Miarki i staroświecką nadenergię dziewiętnastowiecznych działaczy pracy organicznej, a jednocześnie był osobą swobodnie posługującą się najnowocześniejszymi technikami elektronicznymi.
– Szedł przez życie jak czołg, miażdżył wszelkimi sposobami ignorancję na temat swej ziemi, gdziekolwiek się pojawiała, był współczesnym misjonarzem Górnego Śląska i jego duchem opiekuńczym, a także gorącym krzewicielem prawdy o Górnym Śląsku – jego historii i teraźniejszości – opisywał zmarłego publicystę Kutz.
Takiego Michała Smolorza także i dziś byśmy potrzebowali, wnikliwego obserwatora, który nikomu nie starał się przypodobać. Miłość do Górnego Śląska nie przeszkadzała mu w obśmiewaniu przywar, jakie dostrzegał u swoich śląskich ziomków, a krytyczny stosunek do polityków jednej partii nie oznaczał u niego taryfy ulgowej w stosunku do tych, którzy stali po przeciwnej stronie.
Wiele z jego uwag wciąż zachowało aktualność, a wszystkie zasługują na to, żeby wziąć je sobie do serca.
Z pewnością powinny to zrobić osoby, które zajmują się sprawami publicznymi. Smolorzowi zależało na tym, żeby Górny Śląsk wyszedł z cepeliowskiego zaścianka i stał się regionem o europejskich aspiracjach, nowoczesnym i rozwiniętym, współtworzonym przez świadomych swoich praw i obowiązków obywateli.
W powodzi śląskich krzywd
Już w latach dziewięćdziesiątych pisał o niesmaku, jaki odczuwa z powodu taplania się Górnoślązaków w powodzi prawdziwych czy urojonych krzywd. – Stale się na nie powołując, nie dostrzegamy krzywdy wyrządzonej sobie samym – wyzucia z siebie świadomości regionalnej, tożsamości ze stronami rodzinnymi, z tą po naszemu rozumianą „Heimat”. Drwił przy tym z osób, o których miłość do stron rodzinnych ogranicza się do lania łez przy piosenkach Jorgusiów i pyskowaniu, kto mówi lepiej po śląsku, a kto gorzej.
– Stuknijmy się kuflami po głowach i skończmy z tymi kretyńskimi awanturami o pietruszkę – radził wszystkim, którzy oburzali się, że w ogólnopolskiej telewizji pokazano Ślązaków, jak popijają piwo. – Jak nas widzą, tak nas piszą, i na to wielkiego wpływu nie mamy. Jak widzą piwo, to niech będzie piwo. Ważne, czy przy tym piwie siedzi śląski soroń, czy mądry człowiek, który ma coś do powiedzenia. A to już trochę od nas zależy, o to możemy zadbać, tylko jakoś nam nie wychodzi – konkludował.
Złościło go zacietrzewienie, brak szerszych perspektyw i zwyczajnie marnowanie czasu na nic nie znaczące drobiazgi. Wszystkie te grzechy widział przy dyskusjach o to, jak urządzić aglomerację górnośląską. – Żałość człowieka ogarnia, gdy przygląda się problemom, z którymi borykają się elity władzy naszej – excusez le mot – metropolii. Spotyka się grono facetów i spierają się, jak ją nazwać. Czy „górnośląska”, czy „katowicka”, czy może „śląsko-dąbrowska”. Żałosne w swej małości urzędasy, które po prostu nie dostrzegają żadnych większych problemów. Założyli związek metropolitalny. Pierwsze dwa lata strawili na opracowywaniu znaku graficznego, teraz kolejne dwa spędzą na sporach o nazwę.
W chwili, gdy Platforma Obywatelska rządziła Polską i województwem śląskim, nie zostawiał na jej liderach suchej nitki z powodu kunktatorstwa, fatalnej polityki kadrowej i intelektualnego lenistwa, które w końcu doprowadziły do marazmu życia publicznego. – Tworzą go głównie prostackie – pożal się Boże – elity polityczne i intelektualne, pełne arogancji i zadufania, przekonane, że władza im dana do niczego nie zobowiązuje, a już na pewno do formułowania idei, wymiany poglądów i tłumaczenia się z czegokolwiek. Dla tej warstwy pojęcie „służby publicznej” ogranicza się do konsumowania posad przez kilka lat kadencji.
Najważniejszej w tamtym czasie osobie (nazwisko litościwie można pominąć milczeniem, bo dziś nie ma jej wśród żyjących) Smolorz przypominał, że demokracja obywatelska nie polega wyłącznie na oddawaniu głosów raz na cztery lata. Z władz Katowic śmiał się zaś, że to parafialno-krupniokowo-piwny klub towarzyski, którego wizja nowoczesnego miasta zatrzymała się w latach gomułkowskiego PRL-u.
Kto winny śląskiej krzywdzie?
Na trzy tygodnie przed śmiercią do rządzących wystosował taki apel: – Ja, Michał Smolorz, obywatel polski z pełnią praw publicznych, mieszkaniec województwa śląskiego, bardzo proszę, aby przestać nas uważać za idiotów, za dzieci z przedszkola, za pierwszych naiwnych, którym można wcisnąć dowolną bzdurę z nadzieją, że ją weźmiemy za dobrą monetę. Bardzo proszę, aby przestać nas traktować jak lalki, które można sobie poukładać w dziecięcym teatrzyku marionetek, a potem pociągać za sznurki i śmiać się do rozpuku, patrząc, jak potulnie chodzimy, pokracznie skręcamy się i łaskawie czapkujemy. Szanowni Panowie z placferajnu! Wam się najwyraźniej coś w głowach pomieszało! To nie jest podwórko między hasiokiem, klopsztangą a chlewikami, to jest region, w którym mieszka parę milionów ludzi, który ma dwieście lat tradycji samorządności lokalnej. Wy tę tradycję doprowadziliście do stanu gangreny.
Równie żarliwie obśmiewał i walczył z innymi przywarami swoich ziomków: mitologizowaniem własnych dziejów i zrzucaniem winy za porażki na innych. – Nasza górnośląska megalomania nigdy nie pozwala przyznawać się do błędu i słabości. Dlatego stworzyliśmy na własny i cudzy użytek teorie, że to kolejni „okupanci” nie pozwalali nam wykreować elity. Najpierw Czesi, potem Habsburgowie, potem wredny Bismarck, następnie piłsudczycy, no i oczywiście wszechwładna komuna. Zawsze stał ponoć nad nami żandarm i nie pozwalał się kształcić, zakładać partii, wchodzić do parlamentów, czytać książek i chodzić do teatru – pisał ćwierć wieku temu.
Gotów był się kłócić o szacunek dla śląskiej historii i tradycji. Protestował, gdy ktoś mówił, że Śląsk nie jest wielokulturowy, bo – jak podkreślał – ma on przecież własną, wyrazistą i żywą kulturę autochtoniczną. – Ona jest, owszem, wielojęzyczna, ale zwarta i jednorodna. Nie ma regionalnej kultury niemieckiej na Śląsku ani regionalnej kultury polskiej na Śląsku, ani kultury czeskiej na Śląsku. Jest tylko niemieckojęzyczna, polskojęzyczna albo czeskojęzyczna kultura górnośląska – wyjaśniał.
Kościół w nacjonalistycznym zaczadzeniu
Chyba jednak żadna inna sfera publicystyki Michała Smolorza nie wywoływała tylu emocji, co ta, która dotyczyła Kościoła katolickiego.
Polscy biskupi robią krzywdę Karolowi Wojtyle
Smolorz z nieskrywanym bólem i troską pisał o tym, co go w postępowaniu duchownych różnego szczebla niepokoiło i złościło. Od hipokryzji proboszcza, który wymagał, by urnę z prochami zmarłego parafianina wstawić do trumny (tak, jakby to miało jakieś teologiczne uzasadnienie), aż po coraz częstsze uleganie nacjonalistycznemu zaczadzeniu, które wytykał nie tylko hierarchom. Nie mógł się pogodzić z tym, że z kościelnej ambony ktoś daje upust swoim narodowo-prawicowym przekonaniom, zapominając o przesłaniu Kościoła powszechnego.
– Kościół porzuca Ślązaków – wynikało z diagnozy, którą Smolorz postawił po pierwszych krokach metropolity katowickiego Wiktora Skworca.
Przyznawał, że przez ponad dwieście lat Kościół katolicki był ostoją wielobarwnej, wielojęzycznej śląskości, której konsekwentnie bronił przed zakusami nacjonalizmów. Jednak współcześnie, gdy górnośląski regionalizm umacnia swoją tożsamość i szuka dla siebie miejsca w demokratycznym państwie, Kościół stanowczo mu się przeciwstawia, a nawet atakuje z nacjonalistycznej flanki. Powodem takiej postawy, według Smolorza, był partykularnie traktowany przez duchownych interes Kościoła – wolą lokować swój autorytet w prawicowych ruchach narodowych, gdzie nie ma miejsca dla regionalnych odmieńców. – Animatorzy śląskich ruchów emancypacyjnych powinni pozbyć się złudzeń, że znajdą opiekuna, a choćby tylko sprzymierzeńca w śląskim Kościele – radził Smolorz.
Kościół z pierwszych dekad XXI wieku, zamknięty na dyskusję, z zakazem zadawania pytań, a nawet objawianiem wątpliwości, porównywał z tym, który w PRL-u był schronieniem wolnej myśli.
W jednym ze swoich ostatnich felietonów ubolewał nad tym, że katowickiego Kościoła nie stać na pogłębioną refleksję historyczną, nad wszystkim unosi się duch kompetencyjnej płycizny, bezkrytycyzmu i utrwalonej sztampy. Nie był gołosłowny: rzucał konkretne przykłady tekstów, w których kościelni autorzy dawali dowody kiszenia się we własnym sosie i ignorancji.
Nietrudno dociec, co by pomyślał o pomyśle na „Panteon Górnośląski”, skoro tak dobitnie krytykował sprowadzone do hagiografii dziejopisarstwo w wykonaniu powiązanych z Kościołem w Katowicach badaczy. Wskazywał, że kościelna historiografia konsekwentnie utrzymuje tematy tabu, których w świeckim piśmiennictwie dawno już nie ma. Jednym z tych tematów był wytworzony na Górnym Śląsku głównie przez ewangelików etos pracy. – Cywilizowane oblicze śląskiego kapitalizmu, owe słynne osiedla patronackie (vide Giszowiec i Nikiszowiec), zaplecza socjalne hut i kopalń – wszystko to również zawdzięczamy etosowi protestanckiemu, który nakazywał właścicielom dóbr produkcyjnych troskę o pracowników – przypominał. Pisał też o mocno uproszczonym, a nawet przeinaczonym obrazie dziejów Kościoła na Śląsku w czasach II wojny światowej i PRL-u. Wytykał historykom w koloratkach, że lubią pisać o wysiedleniu biskupów, ofierze życia księży męczenników i różnych szykanach, ale pomijają milczeniem fakt, że na Śląsku nigdy nie zbudowano tak wielu świątyń (za przyzwoleniem, a nawet z pomocą władz), co w wyklinanej dekadzie Wojciecha Jaruzelskiego.
Te i inne uwagi wywołały pełne oburzenia reakcje ze strony Kościoła, ale na pogrzeb Smolorza przyszedł sam emerytowany arcybiskup Damian Zimoń. Znalazło się też dla niego miejsce w Panteonie Górnośląskim, choć już po tych wzmiankowanych wyżej słowach Smolorza łatwo można się domyślić, co by sam o tym powiedział.
Dla Kazimierza Kutza – agnostyka, Michał Smolorz był wzorowym katolikiem, który swoją wiarą pryncypialnie mierzył świat.
Tej pryncypialności nie odmawiali Smolorzowi nawet jego przeciwnicy. Kutz nazwał go zawziętym śląskim pyskaczem. Takim go zapamiętaliśmy. Pyskował o Śląsk, Kościół, politykę, bo nie były mu obojętne.