W zalewie miernot, gówniarzy tytułowanych per „redaktorze”, Grzesiek był jak instytucja.
Nie umiem tego przyjąć. Nie chcę. Tacy ludzie nie odchodzą. Nie w takiej chwili. Nie tak młodo. Nie teraz, kiedy tak brakuje ludzi z Jego wrażliwością, zrozumieniem, wyrozumiałością, dobrocią, inteligencją… Ani w jednej linijce, ani na jednej kartce nie da się zmieścić cech, które czyniły Go postacią nieprzeciętną.
Ktoś mądry, wiele lat temu, powiedział, że do pewnego momentu, dziennikarz rozwija swój warsztat. Uczy się jak „wyczuwać” kamerę, ćwiczy dykcję, trenuje mowę ciała. Potem, jego rozwój to już tylko rozwój intelektualny. Grzegorz Miecugow właśnie dlatego od lat był na szczycie. Był mądry. Nie tylko inteligentny, nie tylko błyskotliwy. Przede wszystkim był mądry. Taką mądrością, jakiej się nabywa z latami. Nie da się jej przywołać, nie da się wykuć. Ona pojawia się sama. Przychodzi tylko do wybranych. Nie wiem, ile trzeba przeczytać książek. Po którym tomie albo po czyjej biografii, spływa na kogoś. Ale zawsze wyraźnie ją widać. Na twarzy i w oczach. Grzesiek tę mądrość miał od lat. A my, dzięki jego dziennikarstwu, mogliśmy z nią obcować i się nią cieszyć.
Żeby wkurzyć „Miecuga”, trzeba było naprawdę nie lada chamstwa i głupoty. Wyrozumiałość, dystans, to były cechy, pozwalające Mu patrzeć na tę cholerną, okropną, brutalną rzeczywistość, bez gniewu i zacietrzewienia. Bywało jednak, że i on miał dość. Ale „dość” u Miecuga objawiało się raczej rezygnacją, smutkiem i żalem. On, komentator polityczny najwyższej klasy, w ostatnich latach miał w oczach tego smutku coraz więcej.
Wiele razy próbowałem zrozumieć, skąd się bierze Jego nieprzeciętne dziennikarstwo. I myślę, że Grzesiek, częściej niż reszta, zadawał sobie pytanie: „dlaczego”. Informacja karmi się danymi: kto, co, gdzie, kiedy, jak. On szedł dalej. Pytał: dlaczego. Szukanie odpowiedzi na to pytanie, pozwala lepiej rozumieć świat. Nawet jeśli pozostaje zagadką, nawet jeśli bywa nieprzenikniony i niezrozumiały, samo szukanie klucza do niego jest wartością. Stawianie pytania „dlaczego”, daje mnóstwo wiedzy. Nawet jeśli na końcu nie ma prostej odpowiedzi.
Dostałem po Nim pokój w TVN. Przeniósł się wyżej, zostawił gabinet blisko Faktów. Kiedy już w nim pracowałem, przez długie miesiące, gwałtownie i bez pukania, otwierały się drzwi i wpadał ktoś, krzycząc: cześć Grześ. Bo jego pokój był zawsze otwarty. Tak jak On. Nigdy nie widziałem, by przystąpił do rozmowy z kimkolwiek, nastawiony do tej osoby tak czy inaczej. Zawsze poznawał ludzi po tym, co i dlaczego mówili. Myślę, że po prostu umiał słuchać. Niesamowita, coraz rzadsza dziś cecha. Pierwszy raz, z tak nieprawdopodobną klasą, pokazał ją, kiedy umarł Jan Paweł II. Pracowałem wtedy w TVP, ale obejrzałem ten niezwykły wieczór w TVN, prowadzony przez Grzesia. Nikt z nas nie wiedział wtedy, co powiedzieć. Miecug też. Więc zamiast się wymądrzać albo prezentować swoją żałobę, jak wielu innych, po prostu pozwolił ludziom mówić. Wpuszczał na antenę telefon za telefonem. I słuchał. Mało mówił, milczał i słuchał. I paradoksalnie, to było najwyższej próby dziennikarstwo. Wszyscy mogliśmy się wtedy od Niego uczyć.
Nie wiem co teraz napisać. Tysiące sytuacji, rozmów, sporów, dyskusji, zdziwień… Bo lubił się dziwić. Kiedyś mi powiedział, że jak się przestanie dziwić, to znaczy, że nie powinien już uprawiać tego zawodu. Bo to by oznaczało, że przestał mieć w sobie coś z ciekawości dziecka. Że przestał się dziwić światu. Że stał się cynikiem, rutyniarzem. To by oznaczało śmierć zawodową.
Grześku, nie przestałeś się dziwić. Nawet nie zbliżyłeś się do zawodowego końca, po którym jest już tylko zgorzknienie i kasa. Pozostałeś Mistrzem. Dla mnie i jak sądzę, wielu innych. Nie dopadła Cię śmierć zawodowa. Dopadła ta zwykła, pospolita, co przychodzi po każdego.
Tylko dlaczego po Ciebie przyszła teraz…? Kiedy myślę, że od kilku godzin Go z nami nie ma, czuję okropną złość. To straszna, wielka niesprawiedliwość, że Bóg zabiera ludzi z tej półki, która dziś akurat jest bardzo potrzebna. Nie umiem tego przyjąć. Nie chcę. Będzie mi Ciebie cholernie brakowało, Grzesiu…
Kamil Durczok