Na każdym politycznym wirażu Wilhelm Szewczyk ponosił porażkę; wypadał z drogi, ale potem na nią wracał, w złudnych zrywach wolności. Mógł się poddać, pójść do pracy w kopalni, jak wielu Ślązaków, ale on chciał pisać, naprawiać świat i kreować kulturę. Żył w dwóch równoległych światach, jak niemal każdy intelektualista – inaczej się nie dało. Kto tego nie rozumie, nic nie wie o PRL-u, wymagającym działań pokrętnych i aluzyjnych.
Jak donosiła bezpieka, Szewczyk jest „sprytnym, zamaskowanym graczem – dobrym Ślązakiem”. A bezpieka nigdy nie dawała mu spokoju, bo razem z żoną są „negatywnie ustosunkowani” do PRL-u i w takim duchu mogą oddziaływać na inteligencję śląską. Śledziły go nawet enerdowskie służby Stasi. Partia nigdy nie ufała Szewczykowi. I słusznie, bo nie był wobec niej służalczy.
Był za to człowiekiem pełnym życia i humoru, zapatrzonym w losy Ślązaków.
„Nie widzi się w nim twórcy, który całe życie zawodowe poświęcił Śląskowi, tylko widzi się w nim aparatczyka” – mówi w rozmowie ze mną prof. Grażyna Szewczyk, córka Wilhelma.