Andrzej Zydorowicz: Na Stadionie Śląskim żyje dusza polskiego sportu

Andrzej Zydorowicz

– Nikt nie mógł do nas startować. Nigdzie w Polsce nie było obiektu z tą publiką. Poza tym Śląski miał swoją legendę, na którą przez lata zapracował. Utarło się, że jest szczęśliwy. Mityczny – opowiada o Stadionie Śląskim Andrzej Zydorowicz, znakomity dziennikarz radiowy i telewizyjny.

Andrzej Zydorowicz urodził się w Radomiu, ale swoje dorosłe życie związał ze Śląskiem. To w Katowicach ukończył filologię polską na Uniwersytecie Śląskim, a potem pracował jako dziennikarz sportowy w radiu i telewizji. Na Śląskim relacjonował wydarzenia, które przeszły do historii polskiego sportu.

Wojciech Todur: Z czym się panu kojarzą lata 70. na Stadionie Śląskim?

Andrzej Zydorowicz: Wielkich wydarzeń nie brakowało, ale postawiłbym na mistrzostwo świata na żużlu Jerzego Szczakiela z 1973 r. Relacjonowałem tę imprezę na antenie Radia Katowice. Dyscyplinę przejąłem od Janka Ciszewskiego, który wtedy robił już karierę w telewizji. Zresztą wiele dyscyplin po nim przejąłem. Chociażby szermierkę.

Ciszewski wyrósł na znakomitych czasach śląskiego żużla. W latach 70. rywalizacja ROW Rybnik ze Śląskiem Świętochłowice to były mecze o mistrzostwo Polski. Walka na śmierć i życie. To tam jeździli ci najwięksi: Paweł Waloszek, Andrzej Wyglenda…

Mówię o tym nie bez powodu. Szczakiel nie należał do faworytów tamtej imprezy. Nie podsycałem emocji. Transmisję robiłem razem z Tadeuszem Cegielskim z Zielonej Góry. Mijał bieg za biegiem, a my przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Szczakiel jeździł fantastycznie. Miał znakomicie przygotowane motory. To był jego dzień. Na stadionie mało kto jednak wierzył, że może pokonać Nowozelandczyka Ivana Maugera. On był nietykalny. Mit, legenda. Żużlowiec, którego nie dało się pokonać. Szczakiel, niesiony dopingiem 80 tys. ludzi, jednak tego dokonał. I to w dodatkowym biegu!

I teraz wracam do Ciszewskiego. Bo też Szczakiel nie był ulubieńcem „Cisa”. Po turnieju Ciszewski zaprosił żużlowców do telewizyjnego studia. Rozmowę zdominowali Waloszek, Plech… Ciszewski wręcz Szczakiela pomijał, a jego sukces pomniejszał. Zirytowało to widzów, którzy potem skarżyli się na Ciszewskiego. No i Maciej Szczepański, szef telewizji, go zawiesił. Wysłał w tej sprawie notkę do „Trybuny Robotniczej”. „Cis” się jednak tym nie przejął. Często go zawieszali.

Sam Szczakiela odbierałem inaczej. To był, ale i wciąż jest, skromny, małomówny człowiek, a przy tym wielki sportowiec.

Miło było być dziennikarzem sportowym na Śląsku w tamtych latach?

– Wychowałem się na Stadionie Śląskim. To był mój matecznik. Debiutowałem na tym stadionie w roli reportera Polskiego Radia w 1968 r. To był towarzyski mecz Polska – Turcja, która wygraliśmy aż 8:0.

To był wymarzony debiut. Och, jak się słowa pięknie układały… Bardzo łatwo mi się pracowało. Nic dziwnego, że po takim debiucie nie mogłem się opędzić od gratulacji. Także z Warszawy.

Mój debiut na antenie TVP też miał miejsce na Śląskim. Tym razem było to spotkanie młodzieżówek Polski i Brazylii. Pracę przy tym meczu zaproponował mi Tomek Hopfer. Miałem wątpliwości. Powiedziałem, że potrzebuję czasu do namysłu. Z tą myślą minąłem w drzwiach Jasia Ciszewskiego. „Co się zastanawiasz. Rób! Dobry jesteś” – powiedział, ale zaraz też dodał: „I powiedz im, że robisz, ale pod jednym warunkiem. Ze mną”. Ciszewski znowu był wtedy zawieszony i potrzebował wsparcia. Powiedziałem więc Hopferowi, że biorę ten mecz, ale z „Cisem”. Ten machnął ręką i się zgodził.

Wtedy radio i telewizja to była jedna firma. Rzucano mnie to do jednej, to do drugiej redakcji. Pamiętam, że gdy Górnik Zabrze rywalizował z Aston Villą, to wyjazdowe spotkanie robiłem dla telewizji, a domowy mecz już dla radia. Do redakcji telewizyjnej dołączyłem na dobre w 1978 r. W czasie mistrzostw w Argentynie.

Mówi pan o wspomnieniach związanych ze Stadionem Śląskim i pracą zawodową. A to pierwsze kibicowskie?

– Jeszcze jako student. Poszedłem z żoną na mecz Górnika z Duklą Praga. Lało wtedy niemiłosiernie. Siedzieliśmy za jedną z bramek. Mieliśmy jeden płaszcz ortalionowy i naciągnęliśmy go sobie na głowy.

Wcześniej byłem też z ojcem na słynnym spotkaniu z Austrią Wiedeń. Meczu, który miało oglądać z trybun nawet 120 tys. widzów. Przyszliśmy na stadion trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem. Miejsca były tego dnia numerowane, ale nie było żadnych szans, żeby się dopchać do swojego siedziska. Zajęliśmy więc miejsca na kamiennych schodach i byliśmy szczęśliwi.

Ma pan jakieś pamiątki związane ze Stadionem Śląskim?

– Kilka by się znalazło. Bardzo sobie cenię akredytację z meczu Górnik Zabrze – Roma. Jest niezwykła. W niczym nie przypomina plastikowych akredytacji z elektronicznymi czipami – znaku naszych czasów.

To skrawek materiału: 3 na 6 cm. Przypinało się to do ubrania agrafką. Żałuję, że mi się ta agrafka nie zachowała.

Mam duszę kolekcjonera. Zachowuję bilety, programy meczowe. Mam chociażby program z meczu Manchesteru City z Górnikiem Zabrze. Gdy po latach Anglicy przyjechali do Zabrza z rewizytą, to mówili, że taki program kosztuje na ich „allegro” i 600 funtów. Cenię też sobie bilety. Te sprzed lat to małe dzieła sztuki. Dopracowane graficznie. Kolorowe.

Zbieram też stemple sportowe. Mam taki stempel z mistrzostw świata w Argentynie, który upamiętnia zdobycie tysięcznej bramki podczas finałów przez Holendra Roba Rensenbrinka.

Podczas tamtego mundialu przy każdym stadionie był tymczasowy posterunek pocztowy. Wystarczyło tam podreptać i po meczu dostawało się stempel – pamiątkę na całe życie. Mam też taki z napisem „Polska – Alemania 0:0” po spotkaniu w Buenos Aires.

Mój syn wątpił kiedyś, czy takie zbieranie pamiątek ma sens. Odpowiedziałam mu, że doceni, jak mnie zabraknie, a za jeden program meczowy i stempel kupi sobie samochód.

Myśli pan, że dobre czasy dla Stadionu Śląskiego jeszcze wrócą?

– Chciałbym w to wierzyć, ale nie mogę. To były jednak inne czasy. Czasy, gdy Śląski nie miał w Polsce żadnej konkurencji. Nikt nie mógł do nas startować. Nigdzie w Polsce nie było obiektu z tą publiką. Poza tym Śląski miał swoją legendę, na którą przez lata zapracował. Utarło się, że jest szczęśliwy. Mityczny. Daleko jestem od sportowej metafizyki, ale coś w tym jest. Wpadł mi kiedyś w ręce brytyjski album sportowy. Autor pochylił się też nad Śląskim. Ładnie napisał, że tam znajduje się dusza polskiego sportu. Ta dusza odzywała się często. Chociażby w Antonim Piechniczku, który poszarpał się przy linii bocznej z Belgiem Erikiem Geretsem, gdy ważyły się losy wyjazdu na mistrzostwa świata do Meksyku w 1986 r.

Gdy Kazimierz Deyna w październiku 1978 r. strzelał Portugalczykom (1:1) bezpośrednio z rzutu rożnego. Cóż to był za paskudny dzień! Mgła, mokro, brrrr. Wspominam też mecz z NRD (1:0), gdy bramkę strzelił Andrzej Buncol. Przez trzy-cztery minuty nie wiedzieliśmy, kto tego gola zdobył. Bo też Śląski zawsze miał jedną wadę. Daleko było tam z trybun do murawy. To nigdy nie był typowo piłkarski obiekt, a to utrudniało obserwację meczu.

Na legendę zapracował również, rzecz jasna, mecz Polski z ZSRR (2:1) i dwa gole Gerarda Cieślika. Cieślik to dla mnie wymarzony patron tego obiektu. Kilka razy pytałem go, jak on te dwie bramki Jaszynowi strzelał. Zawsze żartował, że celował w stadionowy zegar. Nie widziałem tego meczu na żywo. Obejrzałem te bramki dopiero później. Ściągnąłem je z kronik. I do dziś mam przed oczami tego skromnego synka ze Śląska. Wiernego tej ziemi. Tak, Cieślik to wymarzony patron.

To może na koniec jakaś anegdota o Śląskim?

– Było ich tak wiele… Ale może opowiem o tunelu prowadzącym na boisko. To było specyficzne miejsce, gdyż było w nim – niezależnie od pory roku – mroczno i zimno. Tunelu bardzo nie lubił nestor dziennikarstwa sportowego, pochodzący z Sosnowca Witold Dobrowolski.

Za każdym razem, gdy nim przechodził, to wkładał czapkę, stawiał kołnierz, a szyję owijał szalikiem. „Muszę dbać o gardło” – odpowiadał na ciekawskie spojrzenia.