„Nie sposób wszystkim dogodzić”

Opowieść o Janie Ciszewskim

Jan Ciszewski po slynnym meczu z Anglikami na Wembley w otoczeniu Jana Domarskiego i Kazimierza Deyny

Kibice kochali jego pełen emocji głos, barwne opisy sportowej rywalizacji. Fachowcy często zarzucali szowinizm i brak wiedzy. O jego słabościach krążą legendy. W 35. rocznicę śmierci przypominamy historię Jana Ciszewskiego, legendarnego sprawozdawcy sportowego z Sosnowca.

Wychował się na Sielcu, dzielnicy Sosnowca. Miłość do sportu zaszczepił w nim ojciec – Czesław Ciszewski, który był przed wojną działaczem Klubu Motocyklowego Zagłębia Dąbrowskiego.

Mały Janek uwielbiał ryk silników i zapach spalin. Fascynował się wyścigami tak bardzo, że postanowił zostać żużlowcem. Nic jednak z tego nie wyszło, po blisko dwóch latach treningu dał za wygraną. Umiejętności nie miały tutaj nic do rzeczy, Ciszewski miał po prostu prawą nogę krótszą o 12 centymetrów. Przyjaciele przygotowali dla niego nawet specjalny motocykl, ale ze zdrowymi i tak nie miał żadnych szans.

Poważnego urazu nogi nabawił się już w dzieciństwie. Podczas wakacji w Tymbarku skoczył z wozu pełnego siana i tak nieszczęśliwie wylądował, że zerwał ścięgna. Rok później przeszarżował podczas jazdy na motocyklu. Wypadek skończył się urazem biodra i skomplikowanym złamaniem, a że trwała wojenna zawierucha, leczenie było szczególnie trudne. Przyplątało się zakażenie krwi, gruźlica kości. Ciszewskiemu groziła nawet amputacja! Nogę udało się uratować dzięki troskliwej opiece matki i czterem operacjom w szpitalu w Siewierzu.

Janusz Osiński, przyjaciel Ciszewskiego z dzieciństwa, wspomina: – Znałem go od piaskownicy. Gdyby nie ta noga, na pewno byłby sportowcem. Uwielbiał rywalizację. Gdy już nie mógł biegać, skakać, zaczął o sporcie opowiadać. Wymyślił dla nas guzikową piłkę nożną. My graliśmy na stole, a on stał z boku i komentował. Kończyliśmy grać, to obwiązywał nam ręce szmatami i kazał udawać bokserów. „Ależ hak, cóż za lewy prosty!” – emocjonował się naszymi walkami.

Ciszewski nie radził sobie w szkole. Z trudem skończył sosnowiecką „dziewiątkę”. Maturę zdał dopiero eksternistycznie w wieku 40 lat w Ekonomicznym Technikum Energetycznym dla Pracujących. Nie przeszkadzało mu to jednak pisać i mówić o sporcie. Współpracował m.in. z „Dziennikiem Zachodnim” i „Sportem”. Społecznie prowadził też spikerkę podczas zawodów żużlowych, m.in. w Łodzi i w Rybniku.

7 lipca 1951 r., podczas zawodów żużlowych w Łodzi, po raz pierwszy nagrał swój głos na taśmę magnetofonową. Stało się to możliwe dzięki uprzejmości Ludwika Szumlewskiego, wieloletniego redaktora sportowego rozgłośni Polskiego Radia w Łodzi.

Szumlewski był zachwycony pełnym emocji głosem Ciszewskiego, taśmę przysłał więc dalej, do Katowic. W rozgłośni Polskiego Radia reportaż odsłuchał Witold Dobrowolski, w owych czasach najważniejszy polski sprawozdawca. Dobrowolski stał się potem pierwszym nauczycielem „Cisa”. Znajomi wspominają, że traktował go jak syna. Po roku pracy Ciszewski skomentował na radiowej antenie pierwszy mecz – Unia Chorzów – Budowlani Gdańsk. Podobnych relacji przeprowadził potem blisko cztery tysiące.

To on opowiadał kibicom o największych sukcesach kadry Kazimierza Górskiego. Był też na stadionie, gdy ślepy los, czyli rzut monetą, zadecydował o zwycięstwie Górnika nad AS Romą, co dało zabrzanom jedyny w historii polskiej klubowej piłki nożnej awans do finału europejskiego pucharu.

Nam się nie wybacza

Wielu uważa, że gdyby nie pełne sukcesów lata 70., nie byłoby też legendy Ciszewskiego. „Caruso mikrofonu” – tak mawiali o nim zakochani w jego głosie kibice. Przeciwnicy zarzucali mu, że jest szowinistą, zapatrzonym w siebie narcyzem – zdarzało się, że cytował sam siebie! Gdy miał wypowiedzieć obco brzmiące nazwisko, często się kompromitował, bo języki obce znał słabo.

Wyliczano mu też koszmarne wpadki. Podczas Igrzysk Olimpijskich w Moskwie (1980) przed decydującym przejazdem jeźdźca Jana Kowalczyka miał powiedzieć: „A teraz proszę państwa wszystko w rękach… konia”.

Krystyna Loska, wieloletnia prezenterka Telewizji Polskiej, która pracowała z Ciszewskim także w katowickim radiu i regionalnym oddziale telewizji: – Dla kibiców Janek był gwarantem sukcesu. Panowało powszechne przekonanie, że gdy ja zapowiem mecz piłkarzy, a Janek skomentuje ich rywalizację, to sukces mamy zapewniony. Zdarzało się, że kibice dzwonili do telewizji i dopytywali się, czy Loska i Ciszewski będą na dyżurze w dniu spotkania.

– Jestem komentatorem kibiców. Ta cała otoczka, którą wytwarzam podczas transmisji, angażuje ludzi, nawet tych nie bardzo sport kochających. To jest szalenie trudny zawód. Nie sposób wszystkim dogodzić – mówił o sobie i swojej pracy.

Dariusz Szpakowski, który przejął po Ciszewskim rolę pierwszego komentatora telewizyjnego, do dziś nie mówi o nim inaczej jak „Profesor”. – Bo też był dla mnie profesorem. Chłonąłem każde jego słowo – opowiada.

O zapatrzeniu w mistrza świadczy niezwykła wpadka Szpakowskiego, który przed meczem Polaków z Anglikami zaczął relację słowami: „Ze stadionu Wembley wita państwa Dariusz Ciszewski”. – Do końca meczu byłem nieświadomy, że te słowa padły. Dopiero po spotkaniu koledzy z Warszawy zapytali mnie: „Wiesz, jak się przedstawiłeś?”. Zbladłem. O Boże! Co ja narobiłem! – powtarzałem.

Zaraz po powrocie do Polski, przy okazji prowadzenia „Sportowej niedzieli”, przeprosiłem rodzinę Janka i kibiców. Tłumaczyłem, że stadion Wembley robi takie wrażanie, że człowiek zapomina, jak się nazywa. Co ciekawe, nie brakuje jednak kibiców, którzy są święcie przekonani, że zrobiłem to świadomie. Kiedyś na stacji benzynowej podszedł do mnie mężczyzna i gratulował pomysłu. „Pięknie pan to połączył! Aż się wzruszyłem” – opowiada Szpakowski.

I jeszcze jedna wypowiedź Ciszewskiego o komentatorskich wpadkach. Cytat pochodzi z wywiadu dla tygodnika „Ekran” z roku 1973: „Przypomina mi się pewien konkurs pianistyczny. Pianista grał znakomicie, ale w przedostatnim akordzie sfałszował. Nagroda w konkursie przepadła, ale jakąż satysfakcją były dlań entuzjastyczne brawa publiczności. My, komentatorzy sportowi, jesteśmy w podobnej sytuacji jak ten pianista. Bierzemy udział w swego rodzaju konkursie. Chcemy grać jak najlepiej i nagle nerwy odmawiają nam posłuszeństwa, popełniamy jeden błąd albo kilka błędów czy – inaczej – naciskamy mimo woli fałszywy klawisz, przedostatni, ostatni. Ale nam się nie wybacza!”.

Smolarek, czyli siedem gwiazdek

Do dziś trwają spory, czy ogromna popularność Ciszewskiego byłaby możliwa, gdyby nie sukcesy piłkarzy. – Myślę, że działaliśmy na zasadzie naczyń połączonych. Świetnie się uzupełnialiśmy – podkreśla Jan Domarski, strzelec „złotej bramki” na Wembley, która dała nam awans do mistrzostw świata w Niemczech w roku 1974.

Wielu kibiców uważa, że relacja z tamtego spotkania to było najlepsze 90 minut przed mikrofonem w wykonaniu Ciszewskiego. „Tuż przed transmisją na olbrzymim kartonie napisałem flamastrem wielkimi literami »Spokojnie!«. Karton umieściłem na monitorze i co chwila nań patrzyłem. Jak twierdzili później recenzenci i moi życzliwi odbiorcy, byłem tego dnia spokojny, konkretny i rzeczowy” – napisał potem w felietonie „Windą na szczyt”, który ukazał się na łamach „Sportu”.

Ciszewski znał piłkarzy jak mało kto. Podróżował z drużyną tymi samymi samolotami, często spał w jednym hotelu. Kiedy w kadrze znalazł się nowy piłkarz, to musiał się wkupić w łaski „Cisa”.

Szpakowski: – Podczas jednego z wyjazdów „Profesor” zobaczył w holu lotniska „nowego”. „A kto ty jesteś?”. „Włodzimierz Smolarek. Dzień dobry” – odpowiedział młokos. „Smolarek, Smolarek… Nie wiem, czy zapamiętam? Ale wiesz „młody”, mnie na pamięć najlepiej robi siedem gwiazdek…”. Na następnym postoju Smolarek pobiegł do sklepu wolnocłowego, kupił markowy koniak i wręczył go Ciszewskiemu. Ten wyjął butelkę z pudełka i zaczął liczyć gwiazdki. „Jedna, druga, trzecia… siódma. No tak! Włodek Smolarek!”.

Gdy jakiś piłkarz mu podpadł, to mógł zapomnieć o przychylnych komentarzach „Cisa”. Gniewu mistrza doświadczył sam Grzegorz Lato.

– Przekomarzaliśmy się w hotelowym pokoju i chyba trochę przeholowałem, bo Ciszewski na koniec powiedział, że w relacji nie zająknie się o mnie nawet raz. „Jak to? A jak strzelę bramkę? I tak będzie Pan musiał” – nie dawałem za wygraną. „Zobaczysz,»młody«!” – odparł i zamknął mi drzwi przed nosem. No i był mecz, a ja strzeliłem gola. Ciszewski słowa co prawda nie dotrzymał, ale tylko raz stwierdził bez emocji: „Bramkę strzelił Lato”. Więcej moje nazwisko w relacji już nie padło – śmieje się król strzelców z niemieckiego mundialu w roku 1974.

Piłkarze też żartowali z „Cisa”. Lato: – Ciszewski wszędzie jeździł z nieodłączną torbą. Miał w niej wszystkie skarby. Pieniądze, dokumenty, wszystko, co było mu potrzebne do pracy. Raz koledzy zagadali go na lotnisku, a ja wyjąłem mu tę torbę, chociaż ciężko ściskał ją między nogami. Gdy się zorientował, że torba zniknęła, zrobił się blady. Zaczął pokrzykiwać, mało co nie zemdlał.

Jedna wielka przykrość

Kibice znali tylko głos Ciszewskiego, najbliżsi i przyjaciele także skrzętnie skrywane tajemnice. Ciszewski był hazardzistą. Pasjonowały go karty i konie. Stanisław Oślizło, w latach 60. wielki piłkarz i kapitan Górnika Zabrze, uczestnik finałowego meczu z Manchesterem City o Puchar Europy Zdobywców Pucharów w roku 1970: – Zdarzało się, że spotykaliśmy się w moim domu w Szczyrku. Czasami, gdy wzięło go na zwierzenia, rozczulał się nad sobą. „Gdybyś ty wiedział, Stasiu, ile ja na Służewcu [tor wyścigów konnych – przyp. red.] siana zostawiłem”.

W karty mógł grać godzinami. Często nie za swoje pieniądze. – Z Edwardem Jancarzem i Zenonem Plechem zapraszał nas na pokerka. Najczęściej odmawiałem. Nie stać mnie było na porażki. „Ja cegły na budowę domu muszę kupić” – powtarzałem – uśmiecha się Jerzy Szczakiel, który w 1973 roku podczas zawodów rozgrywanych na Stadionie Śląskim jako jedyny Polak został indywidualnym mistrzem świata na żużlu.

Ciszewski lubił się też zabawić, co w zestawieniu z umiłowaniem hazardu doprowadziło do wielu rodzinnych kłótni i sprzeczek. „Cis” był trzykrotnie żonaty. – Przy stole też wychodziło z niego zamiłowanie do rywalizacji. Lubił się zakładać. Na przykład o to, kto zje więcej „gęsiny”. Wygrywał bez najmniejszych problemów. I to bez zakąszania – uśmiecha się Osiński. Był smakoszem. Przyjaciele mówią, że nie jadł, tylko pożerał.

Zdarzało się, że Janowi Ciszewskiemu na stanowisku komentatorskim towarzyszyli Jerzy Kulej i Bohdan Łazuka
Zdarzało się, że Janowi Ciszewskiemu na stanowisku komentatorskim towarzyszyli Jerzy Kulej i Bohdan Łazuka

Bohdan Łazuka, aktor, piosenkarz i wielki kibic piłki nożnej, a przede wszystkim przyjaciel Ciszewskiego: – Spędziliśmy przy biesiadzie niejedną noc. Gdy inni odpadali, on miał zawsze siły. Prosił: „Boguś, a zaśpiewaj mi »Bogdan, trzymaj się«.

Szpakowski: – Miał pogodną naturę. Nigdy nie robił problemu ze swojego kalectwa. Więcej, zdarzało się, że to był jego atut. Pamiętam rok 1980 i mistrzostwa Europy we Włoszech. Spieszyliśmy się na jakiś mecz, ale za późno wyszliśmy z hotelu. Biegniemy na postój taksówek, a tam długa kolejka. „Nic się nie martw” – powiedział „Profesor” i zdjął z nogi ortopedyczny but. „Stań kawałek dalej” – mrugnął do mnie, a sam, kuśtykając, podbiegł do oczekujących. „Seniore! Inwalida” – pokrzykiwał i po chwili siedział już w aucie. Historia skończyła się jednak źle, bo 500 metrów dalej nasza taksówka się popsuła. Jednak kłamstwo ma krótkie nogi.

Ciszewski o swoich słabościach mówił niezwykle rzadko: „Nasz zawód nie jest właściwie doceniany ani oceniany. Artykuły, wyjazdy, sprawozdania. To jest mgiełka. Moje życie przez dwadzieścia lat jest jedną wielką przykrością – mówił podczas dyskusji zorganizowanej w redakcji „Sportowca”.

Nie zrobię tego!

Ostatnią wielką imprezą, podczas której kibice słuchali głosu Ciszewskiego, były mistrzostwa świata w Hiszpanii w roku 1982.

Po zakończeniu mundialu redakcja „Przeglądu Sportowego” przygotowała ranking komentatorów telewizyjnych. Ciszewski znalazł się na ostatnim miejscu.

– Całe szczęście, że było nas tylko trzech. Dzięki temu znalazłem się w pierwszej trójce – żartował kwaśno.

Ciszewski był już wtedy poważnie chory. Doskwierały mu cukrzyca i marskość wątroby. Prosto po przyjeździe z Hiszpanii trafił do szpitala. „To i rozgoryczenie ostrą krytyką sprawiły, że istotnie chciałem początkowo dać za wygraną. Powoli przyszło jednak zastanowienie. Więc miałbym w wieku 52 lat stać się emerytem? Porzucić swoją pracę, futbol, radio, telewizję, słowem to, co od trzydziestu lat jest moim życiem? Nie, nie zrobię tego! – pisał w sierpniu 1982 roku na łamach „Przeglądu Sportowego”.

Trzy i pół miesiąca później, 12 listopada 1982 roku, Ciszewski zmarł w Warszawie.

W tekście znalazły się wypowiedzi Ciszewskiego i informacje, które zaczerpnąłem z książki „Tytani mikrofonu” Bogdana Tuszyńskiego.