Jest maj 1926 roku, w Warszawie strzały. Dochodzą także na ulicę Mokotowską, gdzie mieści się siedziba Polskiej Agencji Telegraficznej. Choć jednak w stolicy ważą się dalsze losy Polski – bo zamach stanu Józefa Piłsudskiego o nich przesądzi – w Agencji nie ma gorączki. Nie stukają maszyny do pisania, nie dzwonią telefony, nie biegają gońcy. Pracownicy agencji z jej dyrektorem Góreckim na czele czekają na polecenia. Oddychają z ulgą dopiero wtedy, gdy dyrektor polityczny MSZ Tadeusz Romer przysyła im młodego urzędnika wydziału prasowego Wacława Zbyszewskiego, który powie im, co robić. I ten zakazuje posłania w świat rządowego komunikatu o wyjęciu Józefa Piłsudskiego spod prawa. Co prawda PAT jest agencją rządową, ale przecież zanosi się na rychłą i radykalną zmianę rządu. Nie warto ryzykować.
RÓWIEŚNICY
PAT jest niemal rówieśnikiem II Rzeczypospolitej. Powstawał w tych samych burzliwych dniach października i listopada 1918 roku, gdy odradzała się niepodległa Polska. Młode państwo polskie chce szeroko zaistnieć w świecie. Zatem szybko przestaje mu wystarczać obsługiwany przez Ślązaka z Chorzowa Jana Pradeloka radiotelegraf na warszawskiej Cytadeli, za którego pośrednictwem Rzeczpospolita 16 listopada 1918 roku oficjalnie obwieściła światu swoje narodziny.
Zarówno politycy, jak i liczni dziennikarze, wśród których nie brakuje państwowców, są zgodni: Polska potrzebuje agencji prasowej. Przede wszystkim do przekazywania oficjalnych komunikatów rządu. Równie istotne jest jednak zapewnienie mediom oraz wielu innym instytucjom dostępu do wiarygodnego źródła sprawdzonych, szybkich, rzetelnych, obiektywnych i wszechstronnych informacji z kraju i zagranicy. Czy jednak ma to być agencja państwowa? Może lepiej, by była prywatna? Co do tego nie ma zgody i długo nie będzie. Jeszcze w 1920 roku lwowskie środowisko dziennikarskie ostrzega, że sprywatyzowanie państwowej agencji byłoby szkodliwe „nie tylko dla interesów prasy polskiej, która przez to zostałaby pozbawiona bezstronnego i jedynie autorytatywnego informatora, ale przede wszystkim dla państwa i rządu polskiego”. Ale też zarazem lwowiacy, uformowani w warunkach galicyjskiej autonomii, widzieli zagrożenia, jakie niosłoby z sobą wystawienie agencji na wpływy „partyjno-polityczne”.
Ostatecznie PAT powstał początkowo jako agencja prywatna. Niezależnie od tego, czy nastąpiło to 18 października, czy też w jakimś dniu listopada – historycy nie są tu zgodni – P.A.T. (jak początkowo zapisywano skrót jej nazwy) założył w Warszawie Franciszek Orzechowski. Na samym początku agencja zatrudniała dwóch pracowników: samego Orzechowskiego oraz Karola Irzykowskiego. Lecz szybko rozwinęła skrzydła. W Warszawie zespół wzmocnili kolejni dziennikarze, wchłonięto też galicyjskie oddziały Wiedeńskiego Biura Korespondencyjnego we Lwowie i Krakowie. 5 grudnia 1918 roku prywatna dotychczas agencja stała się urzędową agencją prasową polskiego rządu. Już nazajutrz Orzechowski przestał być jej szefem. Na czele agencji stanął Alfred Wysocki, nominat rządu premiera Moraczewskiego.
– Kontrolę nad PAT przejmuje Prezydium Rady Ministrów – zauważa dr hab. Janusz Mierzwa, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. – To oczywiście konsekwencja tego, że w okresie dwudziestolecia międzywojennego nie istniało coś na kształt ministerstwa informacji. Zatem funkcje oddziaływania na prasę i w ogóle kontaktu z nią wzięła na siebie komórka bezpośrednio podporządkowana premierowi i obsługująca prezesa Rady Ministrów.
„Faktycznie od momentu jej utworzenia PAT traktowana była jako organ rządu” – kwituje zwięźle Eugeniusz Rudziński w swoim opracowaniu historii agencji prasowych w Polsce.
POLITYCY: PISZCIE JAK TRZEBA
Rządowa kontrola nad PAT będzie bardzo ścisła. – Próby wpływania na agencyjny przekaz przynosi chociażby rok 1920, w związku z trwającą wojną polsko-bolszewicką – wskazuje prof. Mierzwa. – Wojsko miało wtedy pretensje o to, w jaki sposób wojna jest relacjonowana. Niektóre komunikaty prasowe nie odpowiadały Sztabowi Generalnemu i ludziom z jego kręgów.
Co zresztą niekoniecznie musiało wzbudzać sprzeciw dziennikarzy – dodajmy. Sporą część ich środowiska, a co za tym idzie także pracowników PAT, stanowili ludzie, którzy przeszli przez Oddział II. A więc osoby związane z kontrwywiadem. Jak głosi zaś stara zasada – ze służb specjalnych się nie odchodzi.
Politycy narzekali na komunikaty PAT, a w zasadzie chcieli, aby były pisane pisane pod ich dyktando. Podczas rokowań ryskich jeden z polskich dyplomatów raportował z zagranicznej placówki: „Wiadomości te bardzo niekorzystnie tutaj działają i należałoby telegramy Pata w pewnej mierze w tym kierunku cenzurować. (…) wywieram w tym kierunku wpływ”. Tego rodzaju krytyka brała się po części stąd, że w MSZ pierwsze skrzypce grali endecy, w PAT zaś pracowała silna reprezentacja sympatyków Piłsudskiego. I to dlatego część jej personelu w maju 1926 przysłanie tam Zbyszewskiego – a następnie nadejście zbrojnej bojówki piłsudczyków pod wodzą Stefana Starzyńskiego – przyjęła z ulgą.
– Jeszcze przed przewrotem majowym PAT był identyfikowany z obozem zbliżonym do Piłsudskiego – zwraca uwagę prof. Mierzwa. – Od 1920 r. na jego czele stał Piotr Górecki – działacz socjalistyczny i niepodległościowy, legionista. W okresie przedmajowym współpraca między piłsudczykami a samym Piłsudskim siłą rzeczy jest bliska. Skoro zaś mieli oni dużo do powiedzenia w agencji, toteż w pewnym stopniu nadawali ton jej działalności. I to dało o sobie znać w dniach zamachu majowego.
W rezultacie, o ile z PAT w ogóle wychodziły wtedy komunikaty do prasy na temat wydarzeń w Warszawie, o tyle generalnie prezentowały one optykę zamachowców. Czyli punkt widzenia Piłsudskiego.
– Reasumując – to nie tak, że po maju 1926 roku w PAT błyskawicznie wybili się ludzie Piłsudskiego i z dnia na dzień przejęli kontrolę nad agencją. Jeszcze przed majem bowiem pracowały tam już osoby, które można w jakiś sposób identyfikować z otoczeniem Piłsudskiego – podkreśla historyk.
Niemniej zamach majowy pociąga za sobą zmiany w PAT, które pod wieloma względami będą rewolucyjne. – Pierwszą zmianą była gruntowna wymiana kadr w agencji, przeprowadzona odgórnie przez Wydział Personalny PRM. Czystki personalne były radykalne i dotyczyły nie tylko stołecznej centrali, lecz również oddziałów terenowych i placówek zagranicznych. Do końca lat 20. wszystkie ważniejsze stanowiska w tej instytucji przeszły w ręce ludzi ściśle związanych z obozem sanacyjnym, co stanowiło gwarancję kontroli nad treścią serwisu informacyjnego – wylicza dr hab. Renata Piasecka-Strzelec, profesor Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
I dodaje: – W latach 1926–1929, niezależnie od wskazówek przekazywanych przez agendy polityczno-propagandowe PRM, dyrekcja PAT otrzymywała dodatkowo za pośrednictwem premierów tajne zalecenia szczegółowe opracowane przez marszałka Józefa Piłsudskiego i jego najbliższe otoczenie.
ANKIETA: KTO CHWALI, KTO KRYTYKUJE
Wraz ze zmianami w kierownictwie agencji nastąpiło upolitycznienie jej przekazu informacyjnego. W latach 30. służebna wobec sanacji rola PAT jest już dostrzegana powszechnie. Świadczą o tym dobitnie wyniki ankiety, jaką w 1930 roku przeprowadził Polski Związek Wydawców Dzienników i Czasopism. W odpowiedzi na nią redakcje wielu gazet, np. „Kuriera Poznańskiego”, „Słowa Pomorskiego” czy „Gazety Robotniczej”, zarzucały PAT tendencyjność polityczną. Zacytujmy jedną z nich: „(…) Przerwaliśmy abonament Polskiej Agencji Telegraficznej z chwilą, kiedy agencja ta przekształciła się na biuro agitacyjne sanacji. Nie mamy też zamiaru na korzystanie z usług agencji w przyszłości, o ile nie zmienią się tam stosunki”. Również lewicowy „Robotnik” wyrzucał PAT: „O materiale informacyjnym wewnętrznym stwierdzić należy, że w ostatnich latach już nie tylko jest preparowany na użytek polityki rządu, lecz partii rządowej. Stronniczość i partyjność wewnętrznych komunikatów PAT prowadzi do tego, że albo te wiadomości idą do kosza, albo podawane są w redakcjach niezależnych pism z komentarzami i znakami zapytania, albo – co zdarza się coraz częściej – drukowane są jak »curiosa«”. „Dziennik Kujawski” skarżył się zaś na jednostronne informowanie prasy i częste pomijanie milczeniem wydarzeń w sejmie, „tak, że prasa prowincjonalna nie ma nigdy jasnego poglądu na bardzo ważne sprawy, dotyczące nie tylko pewnego odłamu społeczeństwa, ale całego kraju”. „Ma się wrażenie, jakoby PAT bojkotował wprost niemiłe mu stronnictwa, przez co stwarza zamęt w kraju” – zauważano celnie.
Co symptomatyczne, pozytywnie wypowiadały się na temat obsługi PAT gazety reprezentujące obóz rządzący. Jak chociażby śląska „Polska Zachodnia”, która zapewniała: „Z obsługi PAT jesteśmy pod każdym względem zupełnie zadowoleni”. Analogiczne odpowiedzi napływały z „Dziennika Poznańskiego”, „Dziennika Lwowskiego” („Na treść materiału informacyjnego PAT-a nie możemy wnosić żadnej skargi. Informacje są ścisłe i dokładne”) i „Polski Zbrojnej”. „Dziennik Lwowski” wręcz prześcigał się w pochwałach wobec agencji: „Zaznaczamy, że obecnie sprawność PAT-a w każdej dziedzinie jest wprost nie do porównania i tak, na przykład, poprzednio nie można było się nigdy doczekać odpowiedzi na list, względnie potwierdzenie rachunków za ogłoszenia, podczas gdy dziś każda kwestia natychmiast jest uregulowana”.
W odpowiedzi na ankietę prezes PAT Roman Starzyński (brat Stefana, którego bojówka opanowała siedzibę PAT podczas zamachu majowego) odrzucił zarzuty i umył ręce: „PAT jako przedsiębiorstwo państwowe jest jedynie i wyłącznie organem technicznym, wykonawczym Rządu i do żadnej samodzielnej akcji politycznej nie jest powołana”. Szef PAT przyznawał też z rozbrajającą szczerością: „Ogłoszenie urzędowe jest do pewnego stopnia subwencją dla prasy i tym więcej Rząd jako klient powinien być przez prasę ceniony”. Związek PAT z przydzielaniem ogłoszeń urzędowych był kluczowy.
OGŁOSZENIA POLITYCZNE
– Rząd przyznał PAT w zasadzie monopol na dystrybucję ogłoszeń – wyjaśnia prof. Mierzwa. – Monopol dotyczący podmiotów państwowych, państwowych przedsiębiorstw i instytucji.
Stało się to jeszcze w 1924 roku, kiedy przy PAT powstało Biuro Ogłoszeń i Reklam. – Rząd Władysława Grabskiego, podejmując decyzję o obowiązkowym pośrednictwie ogłoszeniowym PAT, zamierzał zmniejszyć lub nawet zlikwidować deficyt agencji. Jednak po maju pośrednictwo ogłoszeniowe nabrało politycznego charakteru – mówi prof. Piasecka-Strzelec.
Z jednej więc strony zapewniono agencji istotne źródło dochodów, a z drugiej de facto odcięto źródła finansowania prasie opozycyjnej. – Poza ogłoszeniami spółek czy przedsiębiorstw państwowych także praktycznie wszystkie urzędowe przetargi czy ogłoszenia komornicze szły do prasy prorządowej, z „Gazetą Polską” na czele. Politycy sanacji przypilnowali również kwestii ogłoszeń na poziomie prasy samorządu terytorialnego. Także i ogłoszenia zamieszczane na tym szczeblu szły przez PAT – zauważa prof. Mierzwa. – Wszystko to bardzo mocno uderzyło w prasę opozycyjną.
A prof. Piasecka-Strzelec dodaje: – Aspiracje PAT dotyczyły nie tylko zmonopolizowania ówczesnego rynku reklamowo-ogłoszeniowego, giełdowego i filmowo-fotograficznego. W latach 1932–1934 agencję połączono z przedsiębiorstwami państwowymi Wydawnictwa Państwowe i Drukarnie Państwowe. W jej ramach została utworzona wówczas Centrala Druków, której podporządkowano całą rządową poligrafię. Rozdzielała ona zamówienia instytucji państwowych miedzy poszczególne zakłady, także prywatne.
Powróćmy do prasowego przekazu. Bez wątpienia zatem formę i treść oficjalnych komunikatów PAT postrzegano jako tendencyjne. W powszechnym odbiorze PAT prezentował punkt widzenia zbieżny z interesem sanacji.
– Chociaż na ogół styl tych komunikatów nie był toporny, taki wprost propagandowy – zastrzega prof. Mierzwa. – Gdy uważano, że PAT nie powinien się pod czymś podpisywać, informację upowszechniała założona w 1929 roku agencja Iskra.
Iskra – należy wyjaśnić – nie maskowała swojego politycznego umocowania. Założona w 1929 roku przez Mieczysława Wyżła-Ścieżyńskiego Agencja Prasowa i Publicystyczna „Iskra” słusznie bowiem uchodziła za nieoficjalny organ sanacji – najpierw BBWR, później zaś Obozu Zjednoczenia Narodowego. Jej założyciel (zupełnie przy okazji prezes Związku Dziennikarzy RP), nieprzypadkowo był w stopniu pułkownika – Iskra stanowiła głos piłsudczykowskiej elity, zwanej „grupą pułkowników”. W związku z tym nigdy też nie miała problemów z uzyskiwaniem hojnych subwencji od sanacyjnych rządów.
Jednak ludziom Sławka, Mościckiego i Rydza-Śmigłego nie śniło się nawet, jak bardzo zmanipulowany i do jakiego stopnia propagandowy – zarówno w treści, jak i w formie – może być przekaz polskiej rządowej agencji. O tym mieliśmy się przekonać się dopiero za sprawą komunistów.
BEZ SUPTELNOŚCI
Prof. Piasecka-Strzelec: – W okresie międzywojennym, a w szczególności po 1926 roku, PAT reprezentował model agencji prasowej zbliżony do demokratycznego korporacjonizmu. Polegał on na współwystępowaniu wysokiego stopnia paralelizmu politycznego z silną profesjonalizacją zawodu dziennikarza. Redaktorzy PAT, opracowując serwis informacyjny pod kątem oczekiwań dysponenta politycznego, posługiwali się w miarę subtelnymi metodami, których w okresie późniejszym nie stosowano już w komunistycznym Polpressie.
Polpress nie wywodził się z przedwojennego PAT. Przeciwnie, powstał jako jego rywal. Został powołany w Moskwie 10 marca 1944 roku przez grono działaczy Związku Patriotów Polskich. Za zgodą Stalina, czyli – krótko mówiąc – z sowieckiej inspiracji. Polpressem od samego początku kierowali działacze związani z PPR, wśród których prym wiodła Julia Minc. W okresie lubelskiego PKWN, kreowanego przez Kreml na nowy, demokratyczny rząd polski, prowadzenie agencji powierzono córce znanego komunisty Juliana Marchlewskiego – Zofii Marchlewskiej „Marczewskiej”.
Minc, znana jako „Ministrowa”, pozostawała formalnie na stanowisku redaktora naczelnego i zastępcy dyrektora PAP (w którą dekretem Rady Ministrów przekształcono Polpress 26 października 1945) do 1954 roku i rządziła agencją twardą ręką. Po latach wspominała w wywiadzie dla Teresy Torańskiej („Oni”): „Zaczynaliśmy w Lublinie w małym kilkuosobowym zespole, podlegaliśmy wtedy jeszcze bezpośrednio Matuszewskiemu – ministrowi informacji. W rok później przenieśliśmy się do Warszawy, dostaliśmy najpierw jedno piętro, potem drugie, wreszcie cały budynek przy ul. Foksal. Agencja się rozrastała, przychodziło mnóstwo ludzi”.
Minc przyjmowała do pracy „wszystkich, którzy się nadawali” – tak w każdym razie sama twierdziła. Wymagania obejmować miały umiejętność pisania, odpowiedni stopień inteligencji oraz rozumienie pojęć, takich jak socjalizm, związki zawodowe i partia polityczna. „Ministrowa” zapewniała też, że nie dyskwalifikowała kandydatów za akowską przeszłość. Trzeba przyznać, że coś w tym było – przykładowo w PAP znaleźli pracę żołnierz AK Marian Podkowiński czy cichociemny Janusz Prądzyński. „Jak pisali zgodnie z linią partii i co było potrzebne, to się ich nie czepiałam. Na początku zresztą pytałam każdego: czy zgadzacie się z nami i czy chcecie, by Polska była socjalistyczna. Kiedy odpowiadali: tak, mogli zostać” – twierdziła „Ministrowa”.
Jednak niby-liberalne zasady rekrutacji, preferujące profesjonalne kompetencje pracowników, do pewnego stopnia stanowiły zasłonę dymną. Podobnie jak w przypadku wielu innych instytucji komunistycznych, oplecionych siecią powiązań z tajnymi służbami i nieraz pełniących wobec nich służebne funkcje.
Szpiedzy na etacie dziennikarzy
Bo PAP zatrudniał na dziennikarskich etatach nie tylko ludzi pióra. Szczególnie w dziale korespondentów zagranicznych. Odczuł to boleśnie na własnej skórze Stefan Staszewski, prezes PAP od 1957 roku. „Wyjechałem za granicę na przegląd placówek PAP-owskich i dokonałem odkrycia, którego się zresztą spodziewałem, że nasi korespondenci zamiast zajmować się obsługą prasową Agencji, obciążeni są zadaniami innego resortu” – opowiadał Teresie Torańskiej. Próba odwołania z Londynu agenta wywiadu działającego pod przykrywką korespondenta PAP („Dziennikarzem jestem do dupy, ale jestem wierny” – usłyszał odeń Staszewski) okazała się ponad siły samego szefa agencji. „Zwrócił się do mnie płk Sienkiewicz z wywiadu, który widocznie zarządzał korespondentami PAP-u, i wysunął pretensje, że odwołuję ludzi, na których mu zależy. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje i wypraszam sobie wszelkie ingerencje” – wspominał Staszewski. Pułkownik najwyraźniej poskarżył się u swoich szefów, gdyż na biurku Staszewskiego rychło zabrzęczał telefon. Dzwonił sam wiceminister Antoni Alster, który w związku z polityką personalną szefa agencji wobec zakamuflowanych szpiegów na zagranicznych placówkach przepowiedział mu rychłe odwołanie. Nastąpiło ono jeszcze w 1958 r. Staszewskiemu nie pomogło to, że był przedwojennym jeszcze polskim komunistą, a przed objęciem rządów w PAP pierwszym sekretarzem warszawskiego KW PZPR.
– W tamtych realiach PAP w jakimś stopniu pełnił funkcję agencji wywiadowczej – potwierdza Krzysztof Darewicz, wieloletni pracownik Polskiej Agencji Prasowej i korespondent zagraniczny.
Zdobywanie i przekazywanie informacji należało do głównych zadań PAP. Było więc w agencji miejsce również dla ludzi z autentycznym dziennikarskim talentem, tym bardziej jeżeli był poparty wykształceniem i doświadczeniem.
– Dziennikarzy Polskiej Agencji Prasowej uważano za elitę. Wymagano od nich znajomości nawet nie jednego, a dwóch języków, a przynajmniej jednego w stopniu dobrym – przyznaje dr hab. prof. Marcin Zaremba, historyk z Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego.
Darewicz jako sinolog sam należał do grona zatrudnionych w PAP dzięki znajomości języka. – Tam było mnóstwo świetnych dziennikarzy, prawdziwa elita, którzy tworzyli fantastyczne materiały, analizy, reportaże. I cholernie się przy tym starali – wspomina swoich byłych kolegów.
Cóż z tego, kiedy lwia część tych korespondencji zagranicznych trafiała do „Biuletynów Specjalnych” PAP, niedostępnych dla szarych obywateli PRL, przeznaczonych jedynie dla prominentów PZPR. W PRL funkcjonowała bowiem reglamentacja informacji, której PAP był kluczowym elementem.
Reglamentacja w praktyce polegała na tym, że w PAP oprócz materiałów przeznaczonych do publikacji opracowywano również szczególny rodzaj biuletynów – poufnych i przeznaczonych jedynie dla przedstawicieli różnych szczebli władzy.
Krzysztof Darewicz: – PAP utworzono w celu reglamentowania informacji i manipulowania nimi – mówi. – Był organem o charakterze ministerstwa, faktycznie ministerstwem propagandy.
Wskazuje, że prezes PAP cieszył się rangą ministra, przeważnie będąc też członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Organizacja agencji przypominała zresztą organizację ministerstwa – z poszczególnymi redakcjami na podobieństwo departamentów.
Stefan Kisielewski w swoich „Dziennikach” 13 kwietnia 1970 nazwał rzecz po imieniu: „W PAP-ie siedzą zawodowi fałszerze”. – Historia PAP, a po części także PAT dowodzi, że wszystko zależy od charakteru władzy i tego, jaką funkcję wyznacza oficjalnej agencji informacyjnej. Jakie są wzajemne relacje pomiędzy władzą a agencją – mówi prof. Piasecka-Strzelec. – Instrumentalne traktowanie agencji automatycznie powoduje jej przekształcenie w tubę propagandową.
I rzeczywiście, dopiero co ponownie doświadczyliśmy podporządkowywania przekazu PAP doraźnym, partyjnym interesom. PAP pod rządami PiS – od 27 lutego 1991 roku formalnie dziedziczący i kontynuujący tradycje przedwojennego PAT – wykorzystywano przecież w sposób budzący skojarzenia z latami sanacji, a nawet PRL.
Tymczasem Renata Piasecka-Strzelec z naciskiem podkreśla, że podporządkowanie agencji informacyjnej władzy nie może być równoznaczne z uzależnieniem godzącym w podstawowe standardy dziennikarstwa agencyjnego, gwarantujące odbiorcom rzetelny, obiektywny i wiarygodny serwis informacyjny. – Publiczna agencja informacyjna z jednej strony ma obowiązek upowszechniać stanowisko władz państwa, z drugiej zaś nie powinna znaleźć się pod kontrolą jakiegokolwiek ugrupowania politycznego – zaznacza medioznawczyni.
Lwowscy dziennikarze sprzed wieku ochoczo by tej konkluzji przyklasnęli.
***
Ten tekst Tomasza Borówki pochodzi z magazynu „Press”.