Kierownictwo „Gazety Wyborczej” poinformowało w tym tygodniu, że rozstaje się ze swoim wieloletnim dziennikarzem Marcinem Kąckim. Powodem takiej decyzji mają być rozbieżności Kąckiego i redakcji w sprawie ustaleń komisji badającej okoliczności powstania jego artykułu, w którym opisywał swoje życie i słabości. Przypominamy tekst Małgorzaty Wyszyńskiej z magazynu „Press” o kulisach publikacji niesławnej spowiedzi Kąckiego i późniejszej burzy, która z niej wynikła.
Opublikowana w piątek 5 stycznia br. spowiedź reportera „Gazety Wyborczej” Marcina Kąckiego „Moje dziennikarstwo, alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed świtem” zachwyciła wiele osób.
Kącki napisał o swoim życiu w cieniu śmierci starszego brata, przyznawał się do alkoholizmu i krzywdzenia kobiet. Wyrażał nawet skruchę, choć czynił to dość powściągliwie. Twierdził, że do niektórych kobiet dzwonił z przeprosinami i przeprosiny te zostały przyjęte.
Zachwyceni tekstem byli zastępcy redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. Aleksandra Sobczak gorąco polecała Kąckiego w newsletterze dziennika: „Artykuł ma tylko jedną wadę – powinien być książką. Dawałabym ją w prezencie wszystkim kolegom i koleżankom” – napisała z entuzjazmem.
Bartosz T. Wieliński pisał 5 stycznia w portalu X: „Kochani, mam do Was prośbę. Przeczytajcie ten tekst Marcina Kąckiego. Do końca”.
„Czytam, oddycham, czytam, oddycham czytam, Jezu, Marcin, jak to jest napisane. Dzięki” – zachwycał się Michał Nogaś, wówczas dziennikarz działu kultura „Gazety Wyborczej”.
Mariusz Szczygieł, prezes Fundacji Instytut Reportażu, napisał w komentarzu: „Należy docenić, gdy ktoś rozbiera się do naga z pożytkiem dla innych. Ten tekst to prezent dla wielu ludzi w podobnej sytuacji. Może im pomóc coś zrozumieć. Zawsze szanuję takie wyznania, które mogą służyć innym”.
Kąckiemu nie posłużyły.
PO PIERWSZEJ LEKTURZE
Dlaczego tekst Kąckiego tak bardzo się spodobał? Aleksandra Sobczak przyznaje, że czytała go przed publikacją. – Opisał rodzaj żalu za czyny z przeszłości. Najbardziej wstrząsnął mną opis wspinania się po balkonach do ukrywającej się w łazience dziewczyny. Doświadczyłam podobnej opresji, ja też musiałam się ukryć przed agresorem w łazience. Dlatego poczułam ulgę, że ktoś wreszcie żałuje tego, co zrobił, bo dotąd przemocowcy nie przepraszali. Moje intensywne emocje przykryły racjonalną ocenę – wyjaśnia dziś Sobczak.
Mariusz Szczygieł tak tłumaczy w mailu do mnie swój początkowy zachwyt: „Po pierwszej lekturze tekstu zareagowałem emocjonalnie i wyraziłem podziw dla szczerości autora, bo uważam, że odsłanianie swojego życia, ale z pożytkiem dla innych, ma sens. Zresztą nie ja jeden byłem pod wrażeniem. Tekst wydał mi się przejawem odwagi sprawcy. Jednak po rozmowie z moimi przyjaciółkami i po przeczytaniu szczegółowej relacji Karoliny Rogaskiej na jej Facebooku, zrozumiałem, że dałem się złapać wytrawnemu autorowi. Po drugiej lekturze odczytałem go zupełnie inaczej”.
Bartosz T. Wieliński też dał się zwieść wytrawnemu autorowi. – Odebrałem ten tekst jako spowiedź reportera, człowieka po przejściach, mocny materiał, doskonale napisany, wstrząsający. Gdy pisałem tego nieszczęsnego tweeta, nie wiedziałem, że Kącki został zawieszony w Polskiej Szkole Reportażu. W piątek czytelnicy też go tak odebrali. To się zmieniło dopiero, kiedy pojawiły się nowe fakty – mówi mi.
Ale najbardziej emocjonalny okazał się Michał Nogaś. Najpierw czytał i oddychał, potem Kąckiego chwalił, w kolejnym wpisie przepraszał za to chwalenie, a następnie usunął wszystkie wpisy o Kąckim ze swojego Facebooka.
Stało się to po tym, gdy w sobotę 6 stycznia br. Karolina Rogaska, dziennikarka „Newsweek Polska”, zamieściła na Facebooku przejmujący wpis: „Marcin, skoro byłeś tak szczery w swoim tekście, dlaczego nie napisałeś wprost, co zrobiłeś mi i innym dziewczynom? Czemu nie napisałeś, że moje wielokrotne NIE potraktowałeś jak niebyłe, czemu nie padło, jak rzuciłeś do mnie, że »teraz odmawiasz, a po 30-stce nie będziesz już tak wybrzydzać i będziesz ruchać się jak popadnie«? Jak za stosowne uznałeś rozebranie się i masturbację mimo mojego ewidentnego przerażenia? Obrzydliwe zachowanie. Obrzydliwe. Przepraszam za dosłowność, ale już nie mam siły na półsłówka”.
Po poście Rogaskiej w mediach rozlała się fala potępienia Kąckiego. Za rozbuchane ego, narcyzm, samousprawiedliwienia i brak empatii wobec ofiar oraz własnych córek. I za romantyzowanie życia, w którym krzywdził kobiety.
NIEŚWIADOMA REDAKCJA
Również w sobotę 6 stycznia br. Instytut Reportażu, który zarządza Polską Szkołą Reportażu, wydaje oświadczenie. Przyznaje w nim, że już od kilku tygodni władze Instytutu wiedziały od Rogaskiej, że Kącki ją skrzywdził. „Karolina Rogaska jest absolwentką PSR i naszą koleżanką. Kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że została skrzywdzona przez Marcina Kąckiego. Odsunęliśmy go od pracy ze studentkami i studentami PSR, poinformowaliśmy go o powodach tej decyzji. Wczoraj opublikował na łamach »Gazety Wyborczej« tekst-wyznanie, a dziś swoją odpowiedź na ten tekst na swoim FB zamieściła Karolina Rogaska. Karolino, wspieramy Cię, jesteśmy z Tobą. Wierzymy w to, co mówisz, i szanujemy Twoją odwagę”. Podpisali się: prezes Fundacji Instytut Reportażu Mariusz Szczygieł, członkowie Rady Programowej Polskiej Szkoły Reportażu – Olga Gitkiewicz, Julianna Jonek-Springer, Kamil Bałuk, Paweł Goźliński, Filip Springer oraz koordynatorka szkoły Aleksandra Pakieła.
Tego dnia pierwsze z serii oświadczenie redakcji „GW” zamieszcza Roman Imielski, od tygodnia pierwszy zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. Odnosi się do postu Karoliny Rogaskiej i oświadczenia Polskiej Szkoły Reportażu. „Oświadczenia te traktujemy bardzo poważnie, sprawę wyjaśnimy na naszych łamach” – zapewnia.
Pod krótkim tekstem ponad 300 komentarzy czytelników. Najczęściej klikany jest ten: „Przykra sprawa. Nie lekceważę jej. W poniedziałek o 15 odniosę się do niej na konferencji prasowej” – cytat z Donalda Tuska po aferze taśmowej przypomniał internauta, który dodał od siebie: „Naprawdę nikt nie zadał Kąckiemu pytań przed opublikowaniem jego tekstu?”. Ktoś inny komentował: „Opublikowaliście tekst, a teraz piszecie, że sprawę traktujecie poważnie? Serio?”.
Jak się później okazało, był to dopiero początek kuriozalnych kroków „Wyborczej” w sprawie Kąckiego.
W drugim oświadczeniu z 7 stycznia br. już troje wicenaczelnych „GW”: Roman Imielski, Aleksandra Sobczak i Bartosz T. Wieliński, zapewniało czytelników, że redakcja potępia zachowania Kąckiego sprzed lat. „Doceniliśmy jego wyznanie, które uważaliśmy za szczere” – napisali, wyjaśniając, że tekst opublikowano bez wiedzy o tym, że Kącki został oskarżony przez Karolinę Rogaską o napaść seksualną i że został zawieszony przez Polską Szkołę Reportażu. „Marcin Kącki, oddając gotowy tekst, nikogo o tym nie poinformował, czym nadużył zaufania naszego i Czytelników. W efekcie redakcja »Gazety Wyborczej« opublikowała jego »spowiedź«, nieświadoma, że może mieć drugie dno – wyprzedzające usprawiedliwienie własnych występków. Dlatego postanowiliśmy zawiesić Marcina Kąckiego i odsunąć go od pracy z autorkami i autorami”.
Ale znów redaktorzy nie mogli liczyć na pochwały od czytelników. Na forum większość głosów krytycznych: „Nikt jego tekstu przed publikacją uważnie nie przeczytał? Przecież on o tym, że ma w szkole reportażu problemy z powodu swoich dawnych niedopuszczalnych zachowań, otwarcie w nim pisze. Wystarczył jeden telefon. Pewnie te numery macie w swoich mobilesach. Twierdzicie, że skargi nie dotarły. Ciekawy konstrukt leksykalny. Nie docierały wcześniej? Nie dotarły też wczoraj w czasie rozmów z podwładnymi? Nie było ich czy grzęzły wyciszane przez kumpli od kieliszka”.
Ktoś inny pisał: „GW – za co chwała jej – wielokrotnie ujawniała nadużycia w rządzie czy służbach. Za każdym razem pojawiały się wtedy nawoływania do dymisji, czy to premiera, czy danego ministra (bo to oni świecą twarzą za swoich nieudolnych podwładnych). A jak będzie tutaj? Kto będzie na tyle odważny, aby zapłacić stanowiskiem?”. Kolejny głos: „A przecież Kącki wszystko opisał czarno na białym – że krzywdził kobiety, łamał prawo, ale sam też nie miał łatwo, a tak w ogóle one były nawet zadowolone, więc niczego nie żałuje. I to zostało entuzjastycznie przyjęte przez redakcję Wyborczej. To twardy fakt. To nie są spontaniczne wypowiedzi gości Telewizji Republika w trakcie audycji na żywo, ale pisemna (czyli teoretycznie bardziej przemyślana) aprobata redaktorów Wyborczej dla zachowań przemocowych”.
Dziennikarz Roku 2023 Wojciech Czuchnowski z „GW” skomentował w długim wpisie na FB, że tekst Kąckiego nie powinien się ukazać w takiej formie, w jakiej został opublikowany. Jego zdaniem „spowiedź” Marcina Kąckiego powinna zaczynać się od następującego wyjaśnienia: „Kilka tygodni temu zostałem odsunięty od zajęć ze studentkami i studentami Polskiej Szkoły Reportażu. Powodem była skarga jednej ze studentek, która zgłosiła, że była przeze mnie molestowana seksualnie. Po tym zdarzeniu uznałem, że opowiem o swoim życiu, pracy, błędach, które popełniłem, oraz osobach, które skrzywdziłem. Chcę się wytłumaczyć i przeprosić”.
Czuchnowski dodał: „Ale nawet po takim wstępie tekst Marcina nie powinien się ukazać na naszych łamach. Nie w takim kształcie, jaki nadał mu autor. Osoba odpowiedzialna za publikację miała redaktorski obowiązek zweryfikowania podanych przez Marcina faktów, zwrócenia uwagi na niedomówienia, przekłamania i pominięcia kluczowych elementów. Na przykład stanowiska ofiar opisywanych przez autora bohatera. Tak się nie stało”.
CZEGO NIE WIEDZĄ REDAKCJE
Na problem braku weryfikacji tekstów w prasie zwrócił też uwagę pisarz Szczepan Twardoch. W portalu X zamieścił post: „Siedem lat temu Adam Leszczyński napisał i opublikował w »Krytyce Politycznej« świetny tekst o znanej ze zmyślania »polskiej szkole reportażu«, w którym wskazuje on jak najbardziej słusznie, że jeśli autor pragnie korzystać dla swej twórczości z waloru określenia »non-fiction«, to jego książka powinna przejść tę systemową weryfikację. Czy w polskich wydawnictwach specjalizujących się w non-fiction coś się od tego czasu zmieniło? Czy są już w nich działy zajmujące się fact-checkingiem, czy proces ten jest dalej uznawany za obraźliwy dla autora? Póki nic się w tej materii nie zmieni, polski reportaż winno traktować się jak fikcję i sam takie założenie czynię, jeśli sięgam po książki polskich reporterów i również z tego powodu nie czynię tego często. Od niewiarygodnego non-fiction wolę literaturę, która niczego nie udaje. Czytając non-fiction, chcę mieć pewność, że wydawca wybrał się przed publikacją śladem autora i wiedząc o tym, że ktoś się wybierze, autor przynajmniej starał się dochować wierności faktom. Rola mediów jest jednak społecznie o wiele ważniejsza niż »polska szkoła reportażu«. Jeśli redakcja Wyborczej nie wiedziała o kontekście tekstu Kąckiego, bo autor go nie ujawnił, to o jakich innych nieujawnionych przez autorów kontekstach nie wie? O czym w ogóle wiedzą w Polsce redakcje, publikując teksty swoich autorów?”.
Bartosz T. Wieliński jest zdania, że w jego redakcji weryfikacja tekstów się poprawi: – Sprawdzamy i poprawiamy procedury wewnątrz redakcji, które zawiodły przed publikacją tego materiału – zapewnia mnie w rozmowie. – Na pewno szczególnie wrażliwe teksty, także te, w których reporter pisze sam o sobie, będą czytane przez wszystkich wicenaczelnych, i to oni podejmą decyzję o publikacji – dodaje Wieliński.
JESZCZE WYGUMKUJCIE
Czytelnicy spekulowali, że Marcin Kącki mógł sam podjąć decyzję o publikacji swojego tekstu, był przecież redaktorem sobotniej „Gazety Wyborczej”. Tylko że ani oryginalny tekst Kąckiego, ani oświadczenia w tej sprawie nigdy się w druku nie ukazały, poszły wyłącznie w internecie – w serwisie Wyborcza.pl, nakręcając sprzedaż cyfrowych prenumerat gazety i zwiększając oglądalność internetowych reklam. W tym także reklam książek Kąckiego, bo nawet gdy tekst już był ostro krytykowany, wciąż wyświetlano przy nim link do zakupu. Czytelnikom nie umknęło, że ich gazeta potrafi zarabiać nawet na swoich problemach. Pytam Romana Imielskiego, I wicenaczelnego „GW”, dlaczego aż do usunięcia feralnego artykułu „Gazeta Wyborcza” sprzedawała książki Kąckiego przy kontrowersyjnym tekście? „Książki Marcina w żaden sposób nie dotyczą tekstu, o który Pani pyta. Decyzja o usunięciu tekstu jest zaś najbardziej drastycznym przykładem na to, że nie chcieliśmy na nim zarabiać – nawet klikami, bez paywalla. Bo w dniu usunięcia był jednym z najbardziej popularnych tekstów w serwisie. Co więcej – usuwając tekst, mieliśmy świadomość, że bardzo wielu Czytelników będzie oskarżać nas o cenzurę” – odpowiada w mailu Roman Imielski.
Tak się stało. Czytelnicy pisali na forum: „Można myśleć różne rzeczy o tym tekście, ale to już jest cancelowanie na całego. Może jeszcze wygumkujcie go ze zdjęcia”. „Nie do końca przemyślana decyzja, mogę zrozumieć Wasze wyjaśnienia, ale usuwanie tekstu? Powinien zostać i być tematem do dalszej dyskusji”. „Eeeeej! I właśnie ten tekst powinien być dostępny. Możecie go komentować, zamieścić pod nim oświadczenie. Ale nie usuwać! Ile jeszcze fatalnych błędów popełnicie w tej sprawie?”. „Głupia i idiotyczna decyzja. Polemikę prowadzi się na łamach prasy – bo po to ona jest – a nie na Fejsbuku. Wpisujecie się tym samym w uśmiercanie wolnych, niezależnych i odważnych mediów, a wychodzi z was zachowawczy, tchórzliwy, bojący się utraty wpływów z reklam szmatławiec”.
WIĘCEJ NIŻ JEDNA OSOBA
Aleksandra Sobczak w radiu Tok FM przyznała, że przed publikacją tekst Kąckiego czytało kilka osób. Jedną z nich był Mirosław Maciorowski, wieloletni redaktor „Wolnej Soboty” i „Ale Historia” w sobotnich wydaniach „Wyborczej”. Pytam go, ilu redaktorów oprócz niego zatwierdziło tekst Kąckiego? „Każdy tekst, który ukazuje się w magazynie »Wyborczej«, czyta więcej niż jedna osoba, i podobnie było w tym przypadku” – odpisuje w mailu.
Zastanawiam się, jak redaktorzy „Wyborczej” mogli nie zauważyć fragmentu tekstu Kąckiego, w którym Paweł Goźliński mówi autorowi, że przekroczył granice wobec kobiety z Polskiej Szkoły Reportażu i że dla szkoły jest to niedopuszczalne.
Goźliński jest redaktorem naczelnym książkowego Wydawnictwa Agora. Jego biuro mieści się dwa piętra pod redakcją „GW”. Czy naprawdę nikomu nie przyszło do głowy, żeby zapytać go, co się kryje pod owymi „przekroczonymi granicami”?
– Ten fragment nie mówił wyraźnie o molestowaniu. Kącki odniósł się do problemu w zawoalowany sposób. Opisał towarzyską rozmowę z Goźlińskim. Nie odzwierciedlała ona tego, co Instytut Reportażu napisał w oświadczeniu. Ale zgadzam się, czerwone lampki powinny się zapalić – tłumaczy mi Aleksandra Sobczak. Ma żal, że Instytut Reportażu nie powiadomił „Gazety Wyborczej” o zawieszeniu Kąckiego: – Szkoda, że nie wiedzieliśmy o postępowaniu w Instytucie Reportażu. Byłoby nam łatwiej – stwierdza.
Łatwo nie było, dlatego w trzecim oświadczeniu z 8 stycznia br. Sobczak, Imielski i Wieliński poinformowali: „Przepraszamy za publikację tekstu Marcina Kąckiego, usuwamy go z sieci. (…) Zdajemy sobie sprawę – niestety po czasie – że ta publikacja wyrządziła krzywdę osobom, które bez własnej woli stały się jej bohaterkami. Jedną z nich jest Karolina Rogaska, która w sobotę zamieściła w tej sprawie obszerny wpis na Facebooku”.
Pytam Mirosława Maciorowskiego, czy jego zdaniem tzw. kultura unieważniania jest groźna dla debaty publicznej. „»Wyborcza« prezentuje różne stanowiska i nie jest miejscem, w którym stosujemy jakąkolwiek cenzurę. Często podejmujemy tematy, które wywołują gorące spory. Uważamy bowiem, że każda – jak pani pisze – tzw. kultura unieważniania jest groźna dla debaty publicznej i samej demokracji” – odpisuje.
LEPIEJ NIŻ KAPUŚCIŃSKI
Marcin Kącki, rocznik 1976, to wunderkind polskiego reportażu. Autor znakomitej książki „Maestro. Historia milczenia” o molestowaniu nieletnich chłopców z chóru Polskie Słowiki, przez jego założyciela i dyrygenta Wojciecha Kroloppa. I autor głośnego tekstu „Praca za seks w Samoobronie” o Anecie Krawczyk, który przyczynił się do rozpadu koalicji Samoobrony i PiS. Za ten tekst w 2007 roku zostaje (wraz z Tomaszem Lisem) Dziennikarzem Roku. Zdobywa też Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze. W 2016 roku za książkę „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” zostaje nominowany do Nagrody Literackiej Nike.
Dziennikarstwa uczył się w „Gazecie Poznańskiej”. – Mówiło się o nim „Kąckiemu ławka się wypowie i nawet autoryzuje”. Przez zespół był akceptowany. Kiedyś powiedział, że pisze lepiej niż Kapuściński, nabijaliśmy się z tego – wspomina Monika Kaczyńska, była dziennikarka „Gazety Poznańskiej”, dziś w „Głosie Wielkopolskim”.
Nie wszyscy go lubili, choć wielu fascynował. – Przebojowy, głośny, bezczelny. Co za facet – myślałem – chciałbym być taki jak on. Ale potem dostrzegłem, jak wielkie ma ego i że koloryzuje – mówi mi były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, który zastrzega anonimowość.
Katarzyna Kolska, była dziennikarka „GW” w Poznaniu, dziś zastępczyni redaktora naczelnego miesięcznika „W Drodze”: – Kiedyś redagował mój tekst i całkowicie go pozmieniał. Wcisnął ludziom w usta zdania, których nie wypowiedzieli. Kiedy zaprotestowałam, powiedział, że „trzeba podkręcić ten tekst”.
Po latach pracy w Poznaniu przeniósł się do Warszawy, był reporterem w „Dużym Formacie”, potem pracował jako jego redaktor, następnie redaktor sobotnich wydań „Wyborczej” – „Magazynu Świątecznego” i „Wolnej Soboty”. Od kilku lat wykładał w Polskiej Szkole Reportażu. W swoim ostatnim tekście akapit poświęcił młodej kobiecie, absolwentce Polskiej Szkoły Reportażu. „I gdy tak wyspowiadany, z grzechami samemu sobie odpuszczonymi, z jęzorem na brodzie pchałem się do komunii, to w moje plecy zapukał jeszcze rozbujanym kadzidłem Paweł Goźliński z naszej szkoły reportażu i powiedział, że jedna z kobiet z naszej szkoły uważa, że przekroczyłem granice, i to jest, powiedział Paweł, dla naszej szkoły reportażu niedopuszczalne. Zadzwoniłem do tej kobiety, którą znałem jako młodą dziennikarkę z festiwalu literackiego, z tamtych lat, gdy dryfowałem jak marzanna. Powiedziała, co wtedy zrobiłem, że była zdziwiona, bo przecież znała mnie też z książek, w których ścigałem ludzkie bestie, że tak, siedzi w niej to, nazwała moje zachowanie przekroczeniem i powiedziała, że mam pamiętać, że nie znaczy nie” – napisał Kącki.
NIE ZNACZY NIE
Próbowałam porozmawiać z Karoliną Rogaską i o festiwalu w Miedziance, i o przekroczeniu, którego wobec niej dopuścił się Marcin Kącki. Napisałam do niej na Messengerze. Nie odpowiedziała. Tak samo zareagowała po sprawie niewłaściwych zachowań Tomasza Lisa w „Newsweeku”. Początkowo umówiła się na rozmowę telefoniczną z Grzegorzem Sajórem, który pisał o tej sprawie do „Press”, potem zaproponowała rozmowę online, a na koniec napisała tylko SMS: „Pomijając, że nie mam nic rewolucyjnego do powiedzenia, to nie podoba mi się, że i w tak ważnej sprawie stawia się tylko na to, by szybko zrobić temat”.
Jak pisaliśmy o niej w lipcu 2022 roku w „Press”, Tomasz Lis „bardzo naciskał, by została zatrudniona. Na pewno ją forował. Szybko zaczęła publikować w papierowym »Newsweeku«. Miała nawet swoją okładkę”.
To ona była bohaterką historii z kolegium „Newsweek Polska” wspominanej przez dziennikarzy, kiedy Lis obejmował ją, by pokazać, w jaki sposób witali się prezydenci Polski i Ukrainy. „Wszyscy zamarli, nikt nie zareagował” – tak to kolegium opisywał Grzegorz Sajór. „To był żart. Doszukiwanie się tu czegokolwiek jest nadużyciem. A już mówienie o molestowaniu to absurd” – bronił wtedy Lisa jeden z redaktorów.
Kącki w wypowiedzi dla Mariusza Kowalczyka z „Presserwisu” odniósł się do sprawy z Rogaską. O jej zarzutach wobec siebie usłyszał od Pawła Goźlińskiego z Polskiej Szkoły Reportażu. „Tyle że Paweł Goźliński ode mnie dowiedział się wtedy, że to historia sprzed siedmiu lat. (…) Karolina zgodziła się na spotkanie, potem zrezygnowała, pisząc, że wszystko mi powiedziała i żebym pamiętał, że doszło z mojej strony do przekroczenia, a nie znaczy nie – to wszystko opisałem w tekście”.
Chciałam zapytać Pawła Goźlińskiego, dlaczego sprawę Kąckiego załatwiał sam, bez drugiego świadka. I dlaczego czuł się bardziej związany prośbą Rogaskiej, by incydentu nie upubliczniać, niż troską o ewentualne inne poszkodowane. Nie poznam odpowiedzi. Nie dowiem się też, dlaczego nie poinformował nikogo w „GW”, nawet bez podania danych osoby zgłaszającej. W odpowiedzi na mój mail Goźliński odpisuje: „Dziękuję za pytania. Przeczytałem je uważnie. Nie odpowiem na nie”.
Milczy też inna ważna postać Instytutu Reportażu – Filip Springer, członek zespołu Instytutu. Pytam go mailem, czy ktoś z Instytutu rozmawiał z Marcinem Kąckim i namawiał go np. do ujawnienia sprawy, przyznania się lub przeproszenia poszkodowanych albo choćby poinformowania pracodawcy, czyli „GW”. Springer odpowiada: „Pani Małgorzato, dostała Pani odpowiedź Mariusza Szczygła, który odpisał w imieniu Instytutu Reportażu. Nic więcej do dodania w tym temacie nie mam”.
ZAWIESZONY
Kącki w oświadczeniu opublikowanym 13 stycznia br. na Facebooku pisze o swojej współpracy z Polską Szkołą Reportażu: „Nigdy mi nie przekazano formalnie, że jestem zawieszony czy wyrzucony ze Szkoły Reportażu. Od dłuższego czasu formułowałem jednak zastrzeżenia wobec sposobu funkcjonowania tej Szkoły, a jej kadra wie, jakie zarzuty zgłaszałem, jakiego etosu broniłem i jakie ankiety spływały przez lata wobec mojej osoby od studentek i studentów Szkoły. Chciałbym, aby zostały one ponownie zweryfikowane, jeśli w tym świetle pojawiają się wątpliwości”.
Ze mną Kącki nie chce rozmawiać do tekstu.
Dowiaduję się jednak, że nie obiecywał studentom publikacji w „Gazecie Wyborczej”, choć inni wykładowcy pomagali w dostaniu się na jakieś łamy. – Marcin uważał, że PSR za 13 tysięcy złotych czesnego za rok daje studentom złudne poczucie natychmiastowego sukcesu. Za pieniądze obiecuje szybką karierę – mówi była studentka Polskiej Szkoły Reportażu, która prosi o zachowanie anonimowości.
Małgorzata Tomczak, jedyna studentka (z rocznika 2020/2022), która nie obawia się ujawnić swojego nazwiska, potwierdza: – Kącki mówił, że nie przyjmuje do publikacji tekstów swoich studentów i studentek, bo byłby to konflikt interesów. Nie rozumiałam tego wtedy. Inni tutorzy nie mieli takich zasad. Dziś myślę, że takie wyznaczanie granic wynikało z jego doświadczeń z przeszłości.
Mariusz Szczygieł zaprzecza, że ta sytuacja była zarzewiem jakiegoś konfliktu na linii Kącki-PSR. „Nie. Ukończenie szkoły nie jest związane z publikacją tekstu w jakimś medium. Szkoła kończy się zaakceptowaniem tekstu przez tutora jako gotowego do publikacji. Ale szkoła nie prowadzi rozmów z tutorami o tym, czy zapewnią publikację tekstów swoich podopiecznych w mediach, gdzie pracują; zresztą większość z nich nie pracuje w mediach” – pisze w mailu do mnie.
Tomczak wspomina, że gdy studiowała w PSR, jej rocznik nie należał do potulnych. – Chcieliśmy dyskusji o warsztacie np. Jacka Hugo-Badera, któremu zarzucono zmyślanie, czy Witolda Szabłowskiego, który popełnił plagiat, ale władze szkoły nie były otwarte na krytykę. Podczas wykładu Hugo-Bader powiedział nam, że nie wie, jak zakończyć reportaż o niepełnosprawnym chłopcu i chyba włoży mu w usta zdanie, które wypowiedział inny mężczyzna, chory na schizofrenię. Bo tak będzie ciekawiej. Wiele osób się oburzyło, a kilka tygodni później tekst właśnie z tym zdaniem został opublikowany w Onecie.
PODSTAWOWA ZASADA: TO, CO W SZKOLE, TYLKO W SZKOLE
Największy konflikt tego rocznika szkoły dotyczył tekstu, którego tutorem miał być Marcin Kącki. Temat: „Polska Szkoła Reportażu”. Kącki reaguje entuzjastycznie: „Pisz!”.
Autorka tworzy szkic tekstu, który trafia do Mariusza Szczygła. Prezes Fundacji Instytut Reportażu jest oburzony. Wysyła mail do studentów, w którym pisze: „Otóż (tu nazwisko studentki – przyp. MW) – pewnie o tym wiecie – pisze lub napisała tekst o PSR. Znam go, bo mi przysłała. Jak to możliwe, że nie wiem, czy pisze, czy napisała, skoro go mam? Otóż odnoszę wrażenie, że składa się ze zdań zestawionych ot, tak, rzuconych bez kontekstu, wynotowanych z wykładów, rozmów kuluarowych. Nieanonimowo. Zdania przypisane są do nazwisk”.
Szczygieł używa emocjonalnego szantażu: „Powiem Wam szczerze: zastanawiam się, czy pracować z Wami dalej. Mówię o sobie osobiście. Nie bardzo sobie wyobrażam, że będę prowadzić z tym rocznikiem kolejne zajęcia – ze świadomością, że siedzi w tym gronie ktoś, kto tylko czeka, żeby wyłapać jakieś stwierdzenia czy wyznania i ich użyć publicznie”.
I dalej: „Dajemy Wam najintymniejszą wiedzę o naszym zawodzie. Umawiamy się na początku szkoły, że pewne rzeczy padną tylko między nami… Ja sam, jak zauważyliście, dzielę się z Wami różnymi moimi dylematami i potknięciami, zawsze szczerze. Ale nie są to rzeczy do publicznego ogłaszania. (…) Podstawowa zasada szkoły daje poczucie bezpieczeństwa i wykładowcom, i studentom: to, co pada na zajęciach nie wychodzi poza ściany szkoły”.
Szczygieł zapewnia, że nie jest przeciwny pisaniu o szkole, ale „należy to zrobić normalnym trybem, z zachowaniem reguł, a więc ze sprawdzaniem informacji, z autoryzacją itd. Cytowanie – w moim i innych przypadku – kompletnie wyrwanych z kontekstu zdań i przypisywanie ich do nazwiska, to praktyka niedobra, którą posługują się tabloidy”.
Dostaję plan reportażu o szkole. Jest luźnym spisem wątków, wypowiedzi i sytuacji, które chciała opisać studentka. Trzeba złej woli, żeby pomylić go z gotowym tekstem. Dlaczego, pisząc do studentów, Szczygieł informuje, że widział tekst, a wobec mnie używa słowa „draft”? Na tym etapie nie mogło być jeszcze mowy o autoryzacji wypowiedzi.
Może jednak trudno się dziwić nerwowej reakcji. Niedoszła autorka reportażu o szkole notowała sobie: „Xanax sprawia, że jesteś innym człowiekiem. Na pewno był lepszym mężem. Bierzesz po to, żeby lepiej funkcjonować. Jeden Xanax dziennie – rzuca na zajęciach Mariusz Szczygieł”.
A może nie podobał się akapit o zmianach w szkole? „Zmiany: już nie ma Tochmana, Springer tworzy szkołę Ekopoetyki i nie pojawia się na swoim wykładzie; Jesienią 2019 na stronie PSR-u wisi informacja, że następny nabór dopiero w 2021. – Czy to znaczy, że za rok nie będzie PSR? – drążę temat. – Ech, to chyba literówka, nie usuwajmy jej, niech myślą, że będzie trudniej.
Ktoś z kursu: Może przydałby się szkole jakiś redaktor?” – pisze autorka szkicu.
Zaskakuje fragment, że zmianę tutora trzeba utrzymywać w tajemnicy. „Jedna z koleżanek zdecydowała się zmienić tutora – sama to ogarnęła, znalazła nową osobę. Kamil Bałuk: »Ale tak nie wolno! Masz to trzymać w sekrecie, bo teraz wszyscy będą chcieli zmieniać tutorów, a każdy ma swój styl pracy. Nie będziemy robić przykrości tutorowi, bo on dostał pieniądze z góry, a nowy tutor zgodził się tutorować cię wolontaryjnie!«”.
Po tym jak Mariusz Szczygieł opisał autorkę szkicu, rozpętała się burza. Część grupy stanęła przeciwko niej. Jedna z koleżanek napisała: „To jest nieprawdopodobne, że zarazem w ogóle na to wpadłaś, jak i to, że ktokolwiek się na to zgodził i Cię nie powstrzymał. W jakimś sensie Mariusz jest sam sobie winien, że nie przypilnował tutorów i nie ustalił reguł, że to jest temat, który nigdy nie powinien zostać zaakceptowany ze względu na dobro grupy i szkoły”.
Kobieta przeżyła załamanie i odeszła ze szkoły. Nie zgodziła się na rozmowę ze mną.
Dlaczego Instytut Reportażu zablokował reportaż studentki na temat Polskiej Szkoły Reportażu? Temat zaakceptował Kącki. Czy ta różnica zdań była przedmiotem konfliktu między nim a szefami Instytutu? – pytam Mariusz Szczygła. „Jedna ze studentek chciała napisać taki reportaż, przysłała draft i dostała od Olgi Gitkiewicz sugestie, jak ten tekst pogłębić, poprawić i co można jeszcze w nim ująć. Wykładowczyni zachęcała studentkę do pracy nad tekstem” – odpowiada.
Dysponuję mailem od Olgi Gitkiewicz, zawierającym te uwagi i rzekomą zachętę. Uwagi są, zachęty nie widzę. Raczej próbę zamknięcia ust autorce, bo temat o PSR rzekomo nie jest ciekawy i podobno nie wynika z niego nic społecznie ważnego. I jeszcze propozycja: że jeśli grupa pokłóciła się o ten tekst i potrzebuje mediacji, to ona – Gitkiewicz – oferuje pomoc.
KRÓTKA ZNAJOMOŚĆ
Co naprawdę wydarzyło się między Kąckim a Rogaską? Dziennikarka napisała po sprawie tekst w tygodniku „Newsweek Polska”. Nie było w nim jednak nic o Kąckim. Opisała, że kiedyś, gdy mieszkała na parterze, ktoś przez żaluzje fotografował ją, gdy przebierała się po treningu, a innym razem ktoś inny wrzucił jej do piwa tabletkę gwałtu. Uratowała ją znajoma, która za nią pobiegła. Dwustronicowy tekst kończy się apelem, by jeśli kobieta ujawnia seksualne nadużycia, to jej relacji wysłuchać z pokorą.
Kącki spotkania z Rogaską opisał tak: „Moja relacja z Karoliną Rogaską nie dotyczy, jak możecie sądzić z jej przekazu, incydentu, w którym zwyrol napastuje kobietę. To historia dwóch spotkań. Pierwszego, na festiwalu literackim w Miedziance, latem 2017 roku, i ostatniego, również w 2017 roku, w mieszkaniu, w którym wtedy mieszkałem i do którego przyszła Karolina Rogaska, a przebieg tego spotkania był odmienny, niż zostało to opisane” – napisał w oświadczeniu.
Dalej: „Było to spotkanie towarzyskie i krótko po nim zakończyła się nasza znajomość, i nie dlatego, że miałem wtedy poczucie niegodności czyjegoś zachowania, ale nie chciałem łączyć relacji zawodowej i prywatnej” – dodał Kącki.
Jak się dowiaduję, Karolina Rogaska na spotkanie z Kąckim przyszła do tzw. kibucu, czyli wielopokojowego mieszkania należącego do „Gazety Wyborczej”, w którym czasowo pomieszkują reporterzy z terenu przyjeżdżający do pracy w Warszawie.
Relację z festiwalu literackiego w Miedziance, o którym wspomina wielu świadków, opowiada mi jeden z nich, zastrzegając anonimowość. – Karolina Rogaska usiadła na kolanach Kąckiego, a on próbował się z tej sytuacji wyzwolić. Widać było, że jest to dla niego niekomfortowe, bo świadkiem zalotów Karoliny była jedna z córek Marcina. Kilka osób interweniowało. Trzeba było zdjąć Rogaską z jego kolan i przekonać, żeby się uspokoiła – opowiada mi. I dodaje: – Gdy wybuchła afera Kąckiego, mówiło się, że dziewczyna, która przyczyniła się do odejścia ze stanowiska Tomasza Lisa, znów uciekła do przodu. Kilka osób mówiło mi, że trzeba na nią uważać – kończy mój informator i każe mi sobie przeczytać, co spisałam.
OFIARY ZMULTIPLIKOWANE
Karolina Rogaska nie była pierwszą osobą, która ujawniła niewłaściwe zachowania Kąckiego wobec kobiet. Pierwsza poinformowała o tym na Facebooku 6 stycznia br. Aleksandra Pakieła, koordynatorka Polskiej Szkoły Reportażu. „Nie mogę napisać o tym, czy naprawdę te kobiety Marcinowi wybaczyły, jak twierdzi autor tej autolaurki pod przykrywką spowiedzi. Nie mogę, bo się boję. O to, że oberwę ja, że oberwą dziewczyny, które pragną zachować anonimowość. Wiecie co? Rozmawiałam dziś z dziewczynami, które doświadczyły ze strony Marcina »nieprzyjemności«. Są zdruzgotane. Nie mogą się uspokoić. Rzucają talerzami w ścianę bo czują, że kolejny raz, kolejny k*rwa raz narracja należy do faceta. Faceta, który je skrzywdził. Czy pójdą z tym do gazety? Czy przygotują pozew? Nie, bo tak wygląda właśnie świat”.
Ile kobiet padło ofiarą Kąckiego? Czy oprócz Karoliny Rogaskiej któraś się jeszcze na niego skarżyła? Wysyłam do Aleksandry Pakieły wiadomość na Messengerze: „Przygotowuję dla »Press« tekst o Marcinie Kąckim. Pisała Pani o osobach, które doznały krzywdy od Kąckiego. Czy mogę prosić o kontakt do nich?”. Pakieła nie odpowiada.
Na Facebooku dziennikarka i rysowniczka Małgorzata Halber opisała odpowiedź redaktora na propozycję współpracy: „Spróbuj mi to przesłać, zobaczymy, czy w ogóle do czegokolwiek się nadajesz”. Halber skomentowała: „Piszesz do przyjaciółki »Ej, czy mi się tylko wydaje, czy to jest jakieś przekroczenie granicy, może ja jestem wyczulona?«. Potem na festiwalu literackim widzisz redaktora, jak każdego dnia nachyla się nad młodymi kobietami opowiadając im kombatanckie historie. Ciekawe, z pewnością. Znasz jego teksty. Wolałabyś nigdy, przenigdy w życiu nie wiedzieć kim jest człowiek, który je napisał. Rozmawiasz z kolegą, chwalisz te teksty, kolega mówi »to ten typ, który zawsze kiedy opisuje swoje rozmówczynie, to pisze, że mają obfity biust albo są apetycznymi brunetkami?«.
Mija kilka lat, wiesz dobrze, że nie jesteś wyczulona. Przekazujecie sobie niczym głuchy telefon informację. Uważaj na niego, on jest bardzo śliski. Oznacza to: nie rozmawiaj z nim, nie nawiązuj kontakt. Poczujesz się po tym po prostu jak kawałek mięsa”.
Halber nie używa nazwiska Kąckiego, ale redaktor z jej postu do złudzenia go przypomina. Pojawiają się posty, że Małgorzata Halber jest kolejną ofiarą dziennikarza.
Post szybko znika z Facebooka. Osoba, która przesłała mi jego screen, pyta na FB Halber, dlaczego go usunęła. Czy powodem były jakieś naciski albo „dobre” rady? Ta odpowiada: „Raczej fakt, że tekst Kąckiego zaczęły krytykować inne osoby oraz to, że pojawił się głos osoby poszkodowanej” – odpowiada.
Piszę do Halber na Messengerze „Miesiąc temu opisała Pani w poście na FB sytuację, w której z łatwością można rozpoznać Kąckiego jako seksualnego agresora. Wiele osób uznało, że jest Pani jego kolejną ofiarą, a media to powielały. Dlaczego nie sprostowała Pani tego postu, skoro został źle zrozumiany? Czy oprócz Karoliny Rogaskiej wiadomo Pani o kobietach, które padły ofiara Kąckiego?” – pytam. Małgorzata Halber nie odpowiada.
Dziesięć dni po ukazaniu się spowiedzi Kąckiego Karolina Rogaska pisze na FB: „Ustaliliśmy, że powstanie szerszy materiał o sprawie i w ogóle o zamiataniu pod dywan molestowania w świecie mediów. Reportaż będzie pisać Renata Kim. Ale przychodzę z prośbą – jeśli macie jakieś historie z Kąckim, którymi chciałybyście się podzielić, piszcie do mnie proszę, połączę Was z Renatą”.
Pod postem nikt nie pisze, że taka ofiara się znalazła. Za to pojawia się wpis: „A ja pamiętam taką sytuację w szkolnej łazience. Jak wyszłam z ubikacji on zaczął zamykać drzwi, te drugie z umywalką i jego spojrzenie w tym czasie. Wtedy inaczej to zinterpretowałam, roztargnienie czy coś podobnego. Jednak wystraszyło mnie takie zachowanie. Ten wzrok i on między mną a drzwiami”.
Pytam na Messengerze Renatę Kim, czy znalazła już inne ofiary Kąckiego. „Niestety nie. Ale byłam na urlopie dwa tygodnie ponad, więc odłożyłam tekst na razie. Wrócę do niego dopiero w przyszłym tygodniu” – odpowiada.
WRAŻENIA I ZGŁOSZENIA
Mariusz Szczygieł zapewnia, że żadna studentka ani żaden student nie zgłaszał uwag na temat niewłaściwego zachowania Kąckiego. „Raz, kilka lat temu, jedna ze studentek poprosiła o zmianę tutora, którym był Marcin Kącki, podając argumenty merytoryczne, i ta zmiana została dokonana”.
Pytam go jeszcze o opinie studentów na temat zajęć, które prowadził Kącki. „Jeśli opinie byłyby znacząco negatywne, nie zaangażowalibyśmy go w następnych latach” – odpowiada Szczygieł.
Małgorzata Tomczak w dyskusji na FB tak pisze o kontaktach z Kąckim: „Nie tylko ja miałam wrażenie zupełnej poprawności i formalności tych kontaktów (a umówmy się, nie jest to styl wszystkich wykładowców PSR). Jeśli chodzi o metody zbierania materiału, drążenia pewnych kwestii itp., to Kącki prezentował zupełnie inny styl, niż PSR-owe »niech fakty zatańczą«”.
Inna studentka: „Poznałam Marcina Kąckiego na kursach pisarskich w »Maszynie do pisania«. Był świetnym pedagogiem, bardzo nas inspirował. W relacji z kursantkami nie było nigdy żadnych podtekstów seksualnych. Dał mi bardzo dużo zawodowo”.
Aleksandrę Sobczak niepokoją otwarte żądania śmierci wobec Kąckiego, zamieszczane pod tekstami o nim: – Budzą obawy także dlatego, bo ten tekst zaczyna się od próby samobójczej. Osoby walczące z przemocą same stosują przemoc.
Mariusz Szczygieł w swojej książce „Fakty muszą zatańczyć” napisał: „Słowo w reportażu ma rolę świadka. Niestety, świadek czasem mija się z prawdą, chociaż przysięgał, że nie skłamie”.
RUCH WYPRZEDZAJĄCY
„Długo pisałem ten tekst. Pierwsze notatki do niego, jakie znalazłem, pochodzą z 2019 roku” – tłumaczył Marcin Kącki w rozmowie z „Presserwisem”. „Napisałem go, żeby na własnym przykładzie zwrócić uwagę mężczyzn na to, jak traktują kobiety. Ten tekst powstał też dlatego, że obawiam się kontrrewolucji mężczyzn wobec ruchu me too, a wiedzę o tym dała mi książka »Chłopcy« o konfederatach” – dodaje.
Wiele osób uważa jednak, że Kącki wykonał ruch wyprzedzający, który miał go uchronić przed konsekwencjami wyrzucenia z funkcji wykładowcy w Polskiej Szkole Reportażu. – To oczywiste, że Kącki podjął działania wyprzedzające. Niestety doznał zaburzeń poznawczych i popełnił rozszerzone samobójstwo – uważa dziennikarz „GW” zastrzegający sobie anonimowość.
Jak wiele spraw w tej historii, i to nie jest pewne. Ewa Siedlecka, dziennikarka tygodnika „Polityka”, wiedziała, że Marcin Kącki pisze autobiograficzny tekst i silnie to przeżywa. We wrześniu ub.r. grupa przyjaciół ciężko chorej dziennikarki Ewy Wanat zorganizowała spotkanie. Przyszedł też Marcin Kącki.
– Opowiadał o moralnych aspektach dziennikarstwa. O ciągłym ocieraniu się o zło. O tym, że dziennikarze są trochę jak policjanci, którzy z czasem stają się tacy jak przestępcy. Dyskutował o tym z Ewą, której – jak potem napisał – ten tekst obiecał – opowiada Siedlecka.
Kilka dni po śmierci Ewy Wanat jej przyjaciele spotkali się znowu. – Marcin robił wrażenie człowieka żyjącego w dużym napięciu. Bardzo przeżywał śmierć Ewy. Mówił, że pisze ten tekst i że ludzie go za niego znienawidzą. Zrozumiałam, że chce napisać o dylematach etycznych, a nie o krzywdzeniu kobiet – opowiada Siedlecka.
Tekst Kąckiego jej się nie spodobał. „(…) sposób, w jaki Marcin Kącki dokonał przeprosin, pokazuje, że nic nie zrozumiał. Jego przeprosiny skoncentrowane są na nim samym, na jego wyrzutach sumienia i alkoholizmie, którym się znieczulał i karał za grzechy. Osoby, które – jak sam przyznaje – skrzywdził, nie są celem tych przeprosin, ale środkiem służącym publicznej ekspiacji” – napisała na swoim blogu.
Jednocześnie Siedlecka uważa, że Kącki sam też stał się ofiarą. – Padł ofiarą „Gazety Wyborczej”, która zarzuca Kąckiemu, że nie powiedział o swoim problemie w Polskiej Szkole Reportażu, choć w samym tekście jest o tym mowa. Widocznie zależało im na tym, żeby opublikować sensacyjny tekst. Jej redaktorzy zamiast powiedzieć „stary, daj sobie spokój”, podjarali się, że będą mieli wysoką klikalność. „Gazeta Wyborcza” posłużyła się Kąckim z powodów merkantylnych i z tego samego powodu go wypluła – mówi.
Pytam Konstantego Geberta, wieloletniego publicystę „Gazety Wyborczej”, jak dziennik powinien w sprawie Kąckiego postąpić. – Błędy najlepiej widać post factum. Dla mnie niezrozumiałe jest to, że ten tekst w ogóle się ukazał. Artykuł był histeryczny i ekshibicjonistyczny, poziom intymności został w nim przekroczony. Jako redaktor bym go nie puścił. Gdyby jednak autor upierał się przy publikacji, zapytałbym go, co chce osiągnąć. Poprosiłbym też o oświadczenia osób, które w tekście występują: czy rzeczywiście chciały się w nim znaleźć? – wyjaśnia Gebert. Nie potrafi mi jednak powiedzieć, jak potoczy się kariera zawodowa Kąckiego: – Nie mam pojęcia. Nie ma już kryteriów kariery zawodowej. Są w tym zawodzie ludzie, którzy kłamali i wcale im to kariery nie złamało.
To samo pytanie zadaję Bogusławowi Chrabocie, redaktorowi naczelnemu „Rzeczpospolitej”. „To, co się wydarzyło w »GW«, jest jakimś kompletnym absurdem. Albo ktoś tekstu nie czytał i puścił go w oparciu o zaufanie do Kąckiego, albo publikujący wykazał się skrajną niekompetencją. Dla doświadczonego redaktora tekst był w oczywisty sposób niepublikowalny. Nadawał się w najlepszym wypadku na Facebooka, a na pewno nie powinien trafić pod szyld prestiżowego tytułu. Pominę kwestię pokręcenia moralnego tego pseudoeseju. W sensie literackim było to coś między narcystycznym disco polo a tandetną literaturą łotrzykowską. W sumie trudno było doczytać te wypociny do końca. Myślę, że wydarzyło się właśnie to, że ktoś przeszedł przez kilka–kilkanaście pierwszych akapitów i zdecydował o publikacji. Czy można było inaczej? Trzeba było. Jak? Tekst odrzucić. A jaka będzie przyszłość zawodowa Marcina Kąckiego? Bez wątpienia umie pisać, więc pewnie da sobie radę jako literat na miarę Mroza czy Bondy. Albo lepiej, jest w polskiej literaturze tradycja Urke Nachalnika, można ją kontynuować” – pisze mi Chrabota.
„Błąd, jaki popełniłem, to ten, że uwierzyłem, że mogę facetom pokazać moją drogę i próbę naprawy” – podsumował po wszystkim Marcin Kącki.
Trudno znaleźć w tej sprawie kogokolwiek, kto nie popełnił błędu.
***
Ten tekst Małgorzaty Wyszyńskiej pochodzi z magazynu „Press”.