Bogdana Tuszyńskiego poznałem jeszcze jako nastoletni słuchacz. Doskonale pamiętam, jak w majowe dni wsłuchiwałem się w przekazywane, między innymi przez Niego, co pół godziny ze słynnego wozu R-4 (lub… helikoptera) kilkuminutowe meldunki z trasy Wyścigu Pokoju. I potem – w jakże emocjonujące relacje z końcówek etapów na stadionach… Wcale nie myślałem wtedy, że po latach to ja zasiądę w R-4 i to ja stanę przed radiowym mikrofonem by relacjonować etapowe finisze.
Ba, w ogóle nie wiedziałem wtedy, że kiedykolwiek zostanę radiowcem, a potem – na blisko 20 lat stanę się szefem radiowego sportu. A jednak – od spikerowania w halach sportowych i na szczecińskich stadionach trafiłem najpierw do miejscowej rozgłośni, a po pięciu latach (zachęcony właśnie przez Tuszyńskiego) – „wylądowałem” w redakcji warszawskiej. Tak, to Jemu zawdzięczam to, że jestem tu gdzie jestem. Jestem Mu wdzięczny za szansę jaką przed laty otrzymałem – nawiasem mówiąc nie ja jeden, bo Bogdan Tuszyński tworzył przecież wtedy nową, młodą redakcję sportową. A do Szczecina miał chyba pewien sentyment, bo krótko po wojnie tam mieszkał i nawet uczył się w tym samym liceum, które potem ja kończyłem.
Moje początki w stolicy łatwe nie były – Szef był człowiekiem energicznym ale bardzo wymagającym. Pilnował też redakcyjnej dyscypliny. Codziennie rano – krótka odprawa zespołu i ustalanie kto co przygotuje do wtedy ledwie 10-minutowej „Kroniki sportowej”. A potem – do roboty! Tak, gonił nas do pracy, zawsze prosząc byśmy w sporcie i sportowcach widzieli coś więcej niż tylko sam wynik. Prosił też abyśmy, pochłonięci radiową robotą, pamiętali o swoich rodzinach i broń Boże ich nie zaniedbywali.
Nazajutrz, po emisji – odbywała się dyskusja co w audycji było dobre, a co – nie do końca. Czasem pochwalił, innym razem mocnym męskim słowem potrafił zganić, ale nikt nie miał o to pretensji. Ponadto Tuszyński uczynił z redakcji swoistą rodzinę – dbał byśmy tworzyli zgrany zespół i odczuwali coś więcej niż tylko zawodową jedność. I to Mu się udawało.
Myśleliśmy, że tak będzie przez lata, ale w grudniu 1981 roku, po wprowadzeniu stanu wojennego, drzwi Radia przed Tuszyńskim zamknięto – nie żeby coś z polityki, to było raczej odreagowanie na to, że zdarzało Mu się wcześniej nie raz i nie dwa to i owo dość emocjonalnie i bez ceregieli wygarnąć radiowym szefom (chodziło najczęściej o interes redakcji), a to – nie wszystkim się podobało… Doszła do tego jeszcze odniesiona kilka miesięcy wcześniej na meczu Aktorzy-Dziennikarze bolesna kontuzja nogi oraz – wieczne jak pamiętam – problemy laryngologiczne. Dr Tuszyński zdecydował się więc na rentę.Od tego czasu kontakty z radiem nie były już tak częste (zresztą niektórzy Jego wychowankowie przenieśli się do telewizji). Tuszyński tymczasem zaszył się w swoim domu pod Warszawą i rozpoczął inny etap sportowej przygody. Pamiętajmy, że Jego, oparta na własnej rozprawie doktorskiej na UW, książka „Sprintem przez prasę sportową” już w 1975 roku opisywała dzieje rodzimej żurnalistyki sportowej. Rychło jednak pojawiły się następne, z biegiem lat było tego bodaj ze trzydzieści (!). Trzeba przy tym wiedzieć, że Tuszyńskiego zajmowały właściwie trzy główne tematy.
Pierwszy to oczywiście kolarstwo, które pokochał jako radiowy sprawozdawca z największych sukcesów biało-czerwonych w tym sporcie. Potem – dzieje mediów sportowych – od prasy drukowanej przez radio po telewizję. Wreszcie – historia, a w niej przede wszystkim wojenne losy wspaniałych polskich sportowców, obecnych przecież na wszystkich frontach.
I jeszcze jeden – szczególny rozdział w pisarstwie Bogdana Tuszyńskiego – to przygotowane z grupą współpracowników leksykony polskich olimpijczyków – od Chamonix i Paryża do Soczi włącznie. Naprawdę, niewiele jest na świecie tego typu publikacji.
Mimo poważnej choroby, ba całej serii dolegliwości, nękających Go zwłaszcza od jesieni 2010, nadal pracowicie tworzył, choć sam wielokrotnie zapewniał mnie, że to już na pewno… ostatnia Jego książka. Ale potem: Wiesz, jeszcze to, jeszcze tamto, jeszcze o tym warto napisać – i przy tym trwał niemal do końca swych dni. Do końca był również niezwykle rodzinny – miał wielkie oparcie w żonie – Pani Steni, był szczerze dumny z córek – Agaty, Justyny i Kasi. Cieszył się każdym ich sukcesem. Do końca też – choć trochę na odległość – był z nami, z naszą redakcją. Uważnie słuchał naszych audycji. Kiedy Go odwiedzałem – wypytywał co słychać, a przez telefon co jakiś czas zwracał uwagę, że może warto jakiś temat pogłębić albo potraktować inaczej.
Niestety, już nie zadzwoni, o nic nie zapyta.
Henryk Urbaś