„Życie jest jak jazda na rowerze. Żeby utrzymać równowagę, musisz poruszać się naprzód”
Albert Einstein
Kiedy Wojciech Mszyca otworzył dziewięć lat temu oczy po operacji by-passów, pomyślał o nowej roli, o tym magicznym zobowiązaniu, jakim obdarowało go życie – być dziadkiem. Był absolutnie zdeterminowany, by powrócić do pełni sił i brać czynny udział w życiu wnuka. Musiał uwierzyć, że jego ciało ma w sobie siłę na przemierzenie wielu kilometrów. Musiał iść do przodu. Koła musiały dalej się kręcić.Musiał jeździć na rowerze.
Cztery miesiące po operacji Wojciech zdecydował się wziąć udział w legendarnej „Jeździe stulecia” (ang. Century Ride – przyp. tłum.), organizowanej dla upamiętnienia Amerykanki Dory Rinehart, której słynnym dokonaniem było przemierzenie stu mil na rowerze pozbawionym przerzutek – i to ponad sto razy. 160 kilometrów! Dlaczego nie? Jego serce otrzymało właśnie drugie życie, a – jak mawiają – organ nieużywany zanika.
„Jazda stulecia” była organizowana w Szwecji – i Wojciech ją ukończył. To jest prawdziwa siła. Niezwykła moc, zarówno fizyczna, jak i mentalna, której towarzyszyła czystość intencji. Nie było w tym żadnych profitów materialnych, awansu w pracy czy korzyści płynących ze sławy. Jedynie bardzo ludzkie pragnienie, by iść naprzód. By istnieć.
Utwardzić skórę na tyłku
Od tego czasu kilkukrotnie ukończył „Jazdę stulecia”. Na rowerze udał się do Wrocławia, by wspomóc uroczystości związane z wyborem miasta na Europejską Stolicę Kultury. W tym roku, by świętować dwusetną rocznicę wynalezienia przez barona Karla von Draisa tego, co współcześnie nazywamy rowerem, Wojciecha poproszono o udział w kolejnej przejażdżce – w Karlsruhe. Kolejne 160 kilometrów. Ale zbliżały się jego siedemdziesiąte urodziny – dlaczego by nie przesunąć poprzeczki do 170 kilometrów? Dlaczego nie? Pogoda dopisała, asfalt idealny. I Wojtek zrobił to. 170 kilometrów. Nagle naszła go myśl: „Czuję się dobrze i jestem blisko dobicia do 200 kilometrów… może dam radę?”.
Zatem pedałował dalej. 200 kilometrów. Trudno stwierdzić, co bardziej niezwykłe – siedemdziesięciolatek pokonujący taki dystans czy fakt, że dokonał tego na damce. W mniej niż 10 godzin. Z tą trasą zmierzyło się też wielu młodszych uczestników, ale żaden nie pokonał takiego dystansu jak Wojciech.
– Ćwiczyłem codziennie, pokonując 50 kilometrów na rowerze. Tyle potrzeba, by utwardzić skórę na tyłku – mówi.
Muzeum na osiedlu Paderewskiego w Katowicach
Z Wojciecha Mszycy emanuje człowieczeństwo – nasza rozmowa nieodmiennie ciąży ku jego rodzinie. Ma syna Wojciecha, który swojego syna też nazwał Wojciech. – Poświęcam moje życie dziadkowaniu – mówi. – Mój wnuk mieszka 300 metrów ode mnie, spędzamy razem dużo czasu. Jestem bardzo szczęśliwy.
Pochodzi z miasteczka Żarki pod Częstochową. Jego ojciec sprawił mu damkę, kiedy miał siedem lat. Był gwiazdą Żarek. Pierwszy dzieciak w mieście z własnym rowerem! W latach 50. dzieci jeździły „pod rurką” ojcowskich rowerów. Ale nie Wojciech! Dostał magiczną maszynę, taką, która uskrzydla – jedziesz, a twoje stopy nie dotykają ziemi – wolność! Majestatyczna wolność – unosisz się nad ziemią i zarazem przemieszczasz do przodu.
Do dziś, mimo kolekcji 36 rowerów w swoim muzeum na osiedlu Paderewskiego w Katowicach, to właśnie na ukochanej damce czuje się najlepiej.
Rowery musiały mieć tablice rejestracyjne
Muzeum znajduje się pod blokiem, w którym Wojciech Mszyca spędził większość swojego życia. Ma wyścigówkę Jaguara podpisaną przez Czesława Langa. W Polsce jest takich tylko pięć. Ta należała kiedyś do Zygmunta Kaczmarczyka z Katowic, kolarza i dziewięciokrotnego mistrza Polski w jeździe figurowej na łyżwach.
Jest i legendarny Diamant rodem z NRD, ogólnie uznawany za jeden z najwspanialszych rowerów wyścigowych, jaki kiedykolwiek zbudowano. Jest 103-letni Adler 1. Ma nawet tabliczkę z numerem rejestracyjnym za siodełkiem, prawie tak dużą jak samochodowa. W 1936 roku władze uznały, że rowery muszą mieć tablice rejestracyjne.
Wojciech ma 92-letni rower Ebeco, zbudowany w Katowicach, który wygrał nagrodę dla najstarszego polskiego roweru. – Na Śląsku rowery były czymś więcej niż maszynami – mówi. – Trzymano je w domu jak zwierzątka domowe. Mamy stare porzekadło: jeśli kupiłeś synowi rower, jesteś gołodupcem. To z powodu ich wysokiej ceny w tamtych czasach. Rowery od zawsze kojarzono z Górnym Śląskiem. Było to związane z niemieckimi wpływami, bo przed wojną na Śląsku były cztery fabryki produkujące rowery: w Katowicach, Chorzowie, Gliwicach i Tarnowskich Górach.
Tak, rower jest tak silnie związany z Górnym Śląskiem, że Boratyński – artysta, który stworzył serię obrazów Polaków z różnych regionów – tradycyjną śląską parę przedstawił z rowerem.
W muzeum Wojciecha znajduje się obszerny zbiór dokumentów, który jest swoistym zapisem historii Śląska przedstawionej poprzez kolekcję rowerów. Jest przedwojenna karta rowerowa, która uczula nas na to, z jak dużą odpowiedzialnością łączyła się wtedy jazda na rowerze.
Ponadto ma pierwszą edycję polskiego Kodeksu Rowerzysty. Spłowiałe strony w barwach sepii przedstawiają małe ilustracje pokazujące, czego nie robić podczas jazdy na rowerze.
Na stronie piątej widnieje mężczyzna ze sznurem przywiązanym do siodełka. Do drugiego końca sznura przywiązana jest krowa. Takie były wtedy przepisy – nie wolno ciągnąć krowy, jadąc na rowerze. Kolejna ilustracja – mężczyzna pedałuje bez trzymania kierownicy. To również było zakazane. – Jestem rowerowym archeologiem – mówi Wojciech i na dowód wręcza mi dokument z września 1939 roku. „Polska armia potrzebuje rowerów należących do społeczeństwa w celu wspomożenia wysiłku wojennego” – czytam. W innym dokumencie widnieje informacja o obowiązku rejestracji rowerów. Data z 1942 roku, wydany przez SS w Krakowie. Wszystkie dokumenty po 1945 roku są pisane po rosyjsku.
Weteran Adlera
Lecz to właśnie z firmą Adler Wojciech czuje się najbardziej związany. Jest jedynym polskim członkiem stowarzyszenia weteranów Adlera, międzynarodowej grupy organizującej spotkania i wycieczki. Regularnie bierze w nich udział – jest znany jako „Szalony Polak”.
Kiedy wojna się skończyła, jego wujek zauważył porzucony przez żołnierzy Wehrmachtu motocykl. Skrył go w swojej stodole i właśnie tam natknął się na niego młody Wojciech. Wskoczył na siodełko – stopami ledwo sięgał ziemi. Otworzył bak i zaciągnął się oparami paliwa, śmierdzącymi, drażniącymi, a jednak na swój sposób kojącymi. Kiedy podrósł, jego wujek pozwolił mu jeździć na motocyklu. Zauważa, że jako nastolatek nie dbał o niego należycie. – Zniszczyłem go – przyznaje.
Po trzydziestce, mniej więcej w wieku, w którym dzieciństwo ma się definitywnie za sobą, Wojciech poczuł się zobowiązany do naprawienia motocykla. Podróżował po Niemczech Wschodnich, próbując dowiedzieć się, jak motocykl wyglądał w oryginale, szukał części. Zajęło mu to dziesięć lat. Przykładne poświęcenie, nieprawdaż? Dzięki temu wygrał główną nagrodę w konkursie firmy Adler na najlepszą renowację.
Jeśli rower rdzewieje, nie jest kochany, nie działa. W gruncie rzeczy jest martwy. Wojciech leczy go. Dba o niego, naprawia i daje nowe życie, jak gdyby jakiś szalony fragment śląskiego kodu genetycznego nie pozwalał mu postąpić inaczej. Ten przymus jest we krwi tutejszych ludzi, przymus, by stworzyć maszynę, by stała się ona częścią ciebie, by doświadczyć magicznego momentu, kiedy stawiasz nogę na pedale i sprawiasz, że zaczyna się poruszać…
Bardzo śląski rodzaj cudu.
– Panuje przeświadczenie, zwłaszcza w Polsce, że jeśli nie masz pieniędzy na drogi rower, nie powinieneś jeździć – mówi Wojciech. – Nie zgadzam się. Uważam, że jeździć można na jakimkolwiek rowerze. Wierzę, że jeździć można wszędzie. Jazda na rowerze to twórcze zajęcie, to więź człowieka i maszyny. Ze wszystkich maszyn, jakie powstały, ta jest najbliższa ideałowi.
Mój Boże, tak! Jasność, jaką odczuwasz, mknąc przez swoje strony, ciało w harmonii z wybrzuszeniami drogi, dziurami, kawałkami darni, przyspieszasz, włączasz się w dialog z miastem lub leśną ścieżką, twój umysł całkowicie pogrążony w Tu i Teraz. W jakiś sposób, z pomocą maszyny, stajesz się bardziej… człowiekiem?
Muzeum jest mobilne
Wojciech zorganizował 70 imprez w ciągu ostatnich 9 miesięcy. Jest zajęty. Jego muzeum jest mobilne, jedzie tam, gdzie zostanie zaproszony. Pojawiają się kupcy zainteresowani jego rowerami. Miał ofertę: 20 tys. zł za Jaguara. Ale on nie jest na sprzedaż.
W dniu, kiedy poznałem Wojtka, naprawiał darowanego przez sąsiada Huragana z 1963 roku. – To tylko rama, zardzewiała, połamana. Przywracanie go do dawnej świetności będzie robione centymetr po centymetrze i zapewni mi zajęcie na całą jesień – mówi.
Uśmiecha się, czeka na przyszłość z radością. Spogląda na mnie i dodaje: – Nie spieszę się.
Jesień jest piękna
Według prognoz Głównego Urzędu Statystycznego w 2050 r. co trzeci Polak będzie miał 65 lat lub więcej. – Większości z nas starość kojarzy się z piętnem, koszmarem, boimy się jej. Chcemy zapomnieć, że istnieje i że kiedyś i nas dotknie, dlatego usuwamy ją z pola widzenia – mówi psycholożka prof. Katarzyna Popiołek.
To błąd. Wśród seniorów rośnie grupa „poszukiwaczy wrażeń”, którzy, ciesząc się dobrym zdrowiem i dużą ilością czasu wolnego, chętnie korzystają z życia. Są aktywni, rozwijają pasje, chętnie dzielą się swoim doświadczeniem. To korzystne dla wszystkich i ze społecznego, i z ekonomicznego punktu widzenia. Przy starzejącym się społeczeństwie marnowanie potencjału ludzi starszych po prostu przestaje się opłacać.
O seniorach, ciekawych świata, pełnych pasji i zaangażowanych, opowiada Peadar de Burca w swoim nowym cyklu „Jesień na Śląsku”.