Marek Błoński został prezesem, a następnie likwidatorem Polskiej Agencji Prasowej. Przez ponad 25 lat był korespondentem agencji na Górnym Śląsku, a pod koniec ubiegłego roku trafił w sam środek politycznej zawieruchy. – Trochę na swój temat w ostatnich dniach przeczytałem – uzurpator, neoprezes. Chyba najciekawsze i najbardziej finezyjne określenie to „Napoleon z Bytomia” – opowiada dla ŚLĄZAG-a. – Powtarzam wszystkim, którzy mogą mieć odruch „rewanżu”, żeby wybili sobie z głowy, by teraz celowo nie pisać o PiS, pisać mniej albo pisać źle – podkreśla.
Rozmowa z Markiem Błońskim, likwidatorem Polskiej Agencji Prasowej
Jak długo pracujesz w Polskiej Agencji Prasowej?
Zacząłem w 1997 roku, czyli ponad 25 lat.
Doświadczenie spore, ale notki na Wikipedii dorobiłeś się dopiero teraz.
Nigdy nie było moją ambicją zaistnienie w Wikipedii. W dużej części wynika to z mojego postrzegania roli dziennikarza agencyjnego. Z definicji papowiec pozostaje w cieniu – zadaje pytania i przekazuje informacje, nie kreuje siebie jako ich autora. To oznacza, że jest trochę… nudny. Oczywiście nikt nie chce być nudziarzem, ale ta „nuda” wynika z tego, że staramy się przekazywać czyste informacje. Nie tworzymy sensacyjnych tytułów – często to media, czyli odbiorcy serwisu agencyjnego, tworzą sensacyjne tytuły w oparciu o nasze depesze. Tak widzę rolę korespondenta PAP. Do niedawna w ogóle nie podpisywaliśmy się pod depeszami własnym nazwiskiem – to były treści agencyjne, a nie autorskie. Wszyscy pracujemy na markę agencji, nie na notkę w Wikipedii.
Notka, która została już usunięta, była bardzo krótka: „Marek Błoński, polski dziennikarz pracujący dla PAP. W grudniu 2023 roku zasłynął głównie jako nielegalny, samozwańczy prezes tej instytucji”.
Trochę na swój temat w ostatnich dniach przeczytałem – uzurpator, neoprezes. Chyba najciekawsze i najbardziej finezyjne określenie to „Napoleon z Bytomia” – jako ten, który miał sam „ogłosić się Napoleonem PAP-u”. Jednak spór, wewnątrz którego się znalazłem, powstał bez mojego udziału. Nie miałem żadnego wpływu na formę prawną i decyzje właścicielskie, jednak moja decyzja o zaangażowaniu się w naprawę Agencji była w pełni świadoma i przemyślana. Notkę widocznie redagował ktoś, kto przyjął optykę inną niż ja i nowe władze mediów publicznych. Wielokrotnie powtarzałem, że nie jestem prawnikiem, żeby to oceniać, ani politykiem, żeby to komentować i tym samym angażować się w polityczny spór. Bardzo zależy mi natomiast na tym, aby odbudować i przywrócić wiarygodność PAP jako agencji, w której najważniejsze są fakty i ich bezstronne przedstawianie.
Spodziewałeś się, że drogę do gabinetu zablokują wam posłowie PiS?
Oczywiste było, że sprawa nabierze wymiaru politycznego, ale formuła interwencji poselskiej została tutaj w sposób karygodny przekroczona i przerodziła się w okupację, utrudniając pracę PAP. Niestety, niektórym posłom PiS zabrakło także elementarnej kultury osobistej. Chodzili za mną krok w krok, podsłuchiwali rozmowy służbowe i prywatne – na przykład z żoną czy synem. Ciągle nade mną stali, fotografowali, nagrywali. Bywało, że zachowywali się po prostu chamsko. To mnie zaskoczyło i zasmuciło, tym bardziej, że nie wziąłem się znikąd – objąłem funkcję prezesa PAP jako dziennikarz agencyjny z bardzo dużym doświadczeniem, nie partyjny funkcjonariusz, którym nigdy nie byłem i nie będę. Kiedy zaczynałem pracę w agencji, premierem był Włodzimierz Cimoszewicz (SLD). Relacjonowałem wydarzenia związane z każdym kolejnym rządem i opozycją, nigdy nie było wobec mojej pracy żadnych zastrzeżeń.
Zamierzacie jakoś odpowiedzieć w sprawie „interwencji poselskich”?
Analizujemy monitoring i inne materiały. Rozważamy złożenie doniesień w tej sprawie do prokuratury, a także zawiadomienie marszałka Sejmu o nadużyciach, do jakich doszło podczas „kontroli poselskiej” w PAP. Oczywiście nie wszyscy politycy PiS zachowywali się skandalicznie. Te długie godziny „interwencji” miały też inne odsłony. Na przykład z byłym wiceministrem aktywów Markiem Wesołym mieliśmy ciekawą rozmowę m.in. o Spółce Restrukturyzacji Kopalń i terenach pogórniczych, z posłem Robertem Warwasem zamieniliśmy kilka słów o naszym regionie. Natomiast kiedy zostałem już likwidatorem PAP na kontrolę poselską przyszli jeszcze m.in. posłowie Przemysław Czarnek i Stanisław Szwed. To była już kulturalna rozmowa, podczas której przede wszystkim odpowiadałem na ich pytania, m.in. o sytuację finansową agencji. Później wypiliśmy jeszcze kawę i na tym się skończyło.
Wspomniałeś o nagrywaniu i robieniu zdjęć. W takim razie wyjaśnij, czym jest „Grupa Wejście”, którą opisał Marcin Dobski (Salon24)?
Niemal każdy ma dzisiaj smartfona, dzięki któremu korzysta z różnych narzędzi komunikacji. WhatsApp to jedno z nich. Powstała tam grupa, która miała ułatwić kontakt pomiędzy członkami nowych zarządów i rad nadzorczych mediów publicznych oraz prawnikami. Chodziło o szybką wymianę informacji i załatwianie bieżących spraw. Kiedy czytam, że to zorganizowana grupa przestępcza, powołana w jakichś niecnych celach, mogę się tylko uśmiechnąć.
Okupacja została zakończona. Odzyskaliście dostęp do siedziby i możecie swobodnie pracować?
Tak, możemy normalnie pracować i zarządzać spółką, ale warto zaznaczyć, że robiliśmy to także podczas okupacji, choć z pewnymi utrudnieniami. Już w pierwszym dniu mojej pracy dziennikarze już dobrze wiedzieli, kto trzyma stery. Obdarzyli mnie ogromnym wsparciem oraz zaufaniem, za co dziękuję. Poczułem, że to była długo oczekiwana zmiana.
Minister Bartłomiej Sienkiewicz postawił PAP w stan likwidacji.
Zmieniła się formuła prawna działania, ale agencja nie przestaje istnieć. Nie będzie ograniczenia praw pracowniczych, nie będzie masowych zwolnień, nie będzie żadnych gwałtownych ruchów. Na pewno musimy przyjrzeć się sytuacji finansowej spółki, zrobić przegląd wszystkich obszarów jej działania: od dziennikarskich po majątkowe.
Nikt pracy nie straci? Nawet „oficerowie polityczni”, o których w swoim stanowisku wspominali byli i obecni dziennikarze PAP?
Nie ma miejsca dla żadnych „oficerów politycznych” w PAP. Potrzebujemy dziennikarzy oraz redaktorów, którzy dbają o bezstronność, a nie zgodność z linią politycznego przekazu. Potrzebujemy papowców z krwi i kości. Odwołałem z funkcji redaktora naczelnego i jego zastępców, wszyscy odeszli za porozumieniem stron. Przywrócenie standardów wymaga zmian kadrowych i strukturalnych w redakcji. 1 lutego do PAP wraca Wojciech Tumidalski, który zostanie nowym redaktorem naczelnym. To nominacja, która została przyjęta z entuzjazmem, ponieważ w agencji pracował wiele lat, doskonale ją zna, jest znakomitym dziennikarzem z olbrzymią wiedzą prawną, a poza tym potrafi rozmawiać z ludźmi i cieszy się szacunkiem. Dotychczas był zastępcą kierownika działu prawa w „Rzeczpospolitej”. Jego zastępczynią została Justyna Wojteczek, czyli uznana i specjalizująca się w tematyce zdrowotnej dziennikarka, także związana z PAP. Będzie jeszcze dwoje nowych wicenaczelnych, zmieni się też organizacja redakcji.
W stanowisku dziennikarzy pojawiły się także słowa o cenzurze i upolitycznieniu agencji. Na czym to polegało?
Nastąpił przechył w kierunku tego, że agencję powinno interesować przede wszystkim to, co rządowe. Nawet wypowiedzi i wydarzenia, które nie były żadnymi newsami. Z jednej konferencji lidera PiS powstawało kilka depesz, choć tak naprawdę wartość informacyjną miała jedna. Mnożyły się depesze z partyjnym przekazem dnia, choć każda powtarzała niemal to samo. Z publikacją depesz niewygodnych dla władzy zwlekano, czasem usuwano istotne fragmenty. Przy zgłaszaniu tematów wskazywano, że pewne należy ominąć. Wytworzyły się wtórne mechanizmy autocenzury. Korespondenci wiedzieli, że coś i tak nie zostanie opublikowane, więc nie warto o tym pisać. Chcemy przeprowadzić audyt serwisu, by uchwycić to, co stało się z nim w ostatnich latach. To pomoże nam zapobiec podobnym sytuacjom, ale będzie też cenne z punktu widzenia naukowego. Mamy wstępną deklarację, że podejmą się tego naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego, korzystając m.in. z narzędzi opartych na sztucznej inteligencji.
Jaskrawym przykładem cenzury było zdjęcie twojej depeszy dotyczącej wyników spisu powszechnego z perspektywy liczby osób deklarujących narodowość śląską.
Pewne sprawy inaczej wyglądają z perspektywy Warszawy, inaczej z perspektywy Katowic. W śląskim oddziale PAP doskonale wiedzieliśmy o tym, że dane dotyczące przynależności narodowo etnicznej będą szeroko komentowane w regionie. Nie ukazała się żadna depesza z centrali, więc uznaliśmy, że musimy przygotować własną. To była zwyczajna dziennikarska praca. Wyszedłem z inicjatywą, aby porozmawiać z prof. Małgorzatą Myśliwiec, a w tekście jasno zaznaczyłem, że jest ona specjalistką w dziedzinie politologii, a jednocześnie deklaruje się jako śląska regionalistka. Napisałem depeszę, w mojej ocenie zgodną ze wszystkimi standardami, która przeszła przez ręce redaktora w Warszawie i znalazła się w serwisie agencyjnym. Kolejnego dnia tzw. „oficerowie polityczni” uznali, że należy ją wycofać. Jako autor nie zostałem powiadomiony o powodach. Nie pojawiło się żadne wyjaśnienie, które z szacunku należało się odbiorcom. Choć w tym przypadku powód był jeden, tzn. depesza nie spodobała się pod kątem ideologiczno-politycznym.
Były dalsze konsekwencje?
Przez kolejne miesiące byłem szykanowany. Otrzymałem polecenie, że jeśli chcę cokolwiek napisać – nawet np. o wypadku drogowym – muszę mieć zgodę do przełożonych. Czasem ją otrzymywałem, czasem nie, a czasem przychodziła po kilku godzinach, więc pisanie – biorąc pod uwagę charakterystykę pracy w PAP – nie miało już najmniejszego sensu, bo inne media dawno podały taką informację. Moja codzienna praca została sparaliżowana. Bywało także, że dzieliliśmy się w katowickim oddziale tematami, po czym przychodziły instrukcje, co mogę zrobić, a czego mi nie wolno. Publicznie – wewnątrz struktury agencji – podważano w ten sposób moje kompetencje i wiarygodność (Interesujesz się Śląskiem i Zagłębiem? Zapisz się i bądź na bieżąco – https://www.slazag.pl/newsletter).
Jesteś przekonany, że teraz nie będzie politycznych nacisków na PAP?
Tak. Przede wszystkim dlatego, że sam jestem związany z PAP od ponad 25 lat, a za mną stoi cały zespół ludzi, którzy w przeszłości pracowali dla agencji lub właśnie awansowali, wszyscy znamy agencyjne rzemiosło i standardy. Minister Bartłomiej Sienkiewicz dał mi wolną rękę w zarządzaniu. Swoboda w sferze dziennikarskiej i kadrowej była dla mnie bardzo ważna, i takie zapewnienie otrzymałem. Zamierzamy na nowo zorganizować pracę redakcji w centrali PAP, a także m.in. przywrócić szefów w zespołach regionalnych. Już za chwilę zaczynamy wprowadzać program szkoleniowy i mentoringowy dla młodych dziennikarzy – zajmie się tym nowo powołany pełnomocnik ds. standardów dziennikarskich, który pomoże także w bieżącej dbałości o jakość serwisu.
Nie obawiasz się przesiadki ze stanowiska korespondenta na fotel prezesa?
Zawsze staram się krytycznie patrzeć na samego siebie. Kiedy otrzymałem taką propozycję, zastanowiłem się nad własnymi zaletami i wadami. Uznałem, że na tym stanowisku cenne będzie moje doświadczenie. Ale jest też inna motywacja. Uważam, że wybory, które odbyły się 15 października 2023 roku, to naprawdę ważny moment dla Polski. Oczywiście mogłem zostać w Katowicach, przyglądać się temu, co się dzieje, ustawić się w pozycji krytyka – ale to nie byłoby fair. Uznałem, że warto i trzeba wziąć sprawy w swoje ręce; naprawić to, co zostało zniszczone. Nie chodzi o to, aby się na kimś rewanżować; chodzi o przywrócenie właściwych standardów działania. Powtarzam wszystkim, którzy mogą mieć odruch „rewanżu”, żeby wybili sobie z głowy, by teraz celowo nie pisać o PiS, pisać mniej albo pisać źle. Opinie polityków PiS i ich aktywność są dla nas tak samo ważne, jak opinie i aktywność polityków koalicji rządzącej. Co nie znaczy, że redakcję musi interesować każdy tweet i każda wypowiedź takiego czy innego polityka. Taki powinien być PAP – skupiony na faktach, zrównoważony rzetelny, bezstronny. Właśnie to buduje naszą wiarygodność i markę.