Andrzej Zydorowicz: namaszczano mnie na następcę Jana Ciszewskiego

Andrzej Zydorowicz

Andrzej Zydorowicz był przez lata jednym z najbardziej znanych komentatorów sportowych w Polsce. Relacjonował mecze piłkarskiej reprezentacji Polski i inne sportowe imprezy, mimo że nigdy nie przystał na ofertę przeprowadzki do Warszawy. Po latach sprawdza się w zupełnie innej roli, choć od sportu całkiem nie odszedł.

  • Był legendą TVP. Nam wyjaśnia, dlaczego zdecydował się odejść
  • Andrzeja Zydorowicza nie przekonuje nowa rola Stadionu Śląskiego
  • Obecną TVP Zydorowicz nazywa „tonącym okrętem”

Na początku tego wieku znikł pan z Telewizji Polskiej, dla większości widzów nagle. Dlaczego tak się stało?

Po pierwsze w telewizji postanowiono odmłodzić skład, po drugie osiągnąłem wiek emerytalny. Przeszedłem na wcześniejszą emeryturę, a dostałem ciekawą propozycję, to znaczy: mogłem jeszcze popracować dla Telewizji Katowice w regionie, współpracowałem też z Polsatem, zwłaszcza przy okazji transmisji z piłki halowej. Byłem tam wydawcą i jednocześnie komentatorem. Dodatkowo załatwiałem pożyczenie wozu satelitarnego albo transmisyjnego. Musiałem przejść na samozatrudnienie, stać się księgową i sekretarką, zacząć wystawiać rachunki, czyli robić coś, czego nie znosiłem wcześniej. Nie żałuję jednak tego kroku, trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść.

I nie wszyscy o tym wiedzą, ale wszedł pan płynnie w buty radnego miasta Katowic.

Wie pan, obawiałem się tego, jak przyjmą mnie ludzie, bo wiadomo, pracowałem w telewizji, ale okazało się, że kojarzą mnie dobrze. Wystartowałem w wyborach i wybrano mnie. Pokonałem paru polityków, którzy wcześniej byli wiceprezydentami Katowic i moje samorządowe urzędowanie trwa już szesnaście lat, a będzie trwało przynajmniej do najbliższych wyborów.

I jak wygląda pana życie radnego?

Staram się zajmować tym, na czym się znam, czyli sportem, ale też kulturą. Bo jakby nie było sport to również kultura. Nie zabieram głosu w sprawach, które są mi obce. Staram się dobrze działać dla Katowic, bo mimo że się tu nie urodziłem, to spędziłem większość życia. Moja żona jest katowiczanką, tu przyszedł na świat mój syn, który urodził się w czasie mojej transmisji z pucharowego meczu Górnika Zabrze.

Jedną z pana inicjatyw jako radnego była chęć nazwania ulicy w Katowicach imieniem Justyny Kowalczyk.

Chciałem ją uhonorować, upamiętnić, bo była związana z Katowicami, startowała w barwach AZS AWF Katowice, ale mój pomysł zablokowano, że niby nazwy placów czy ulic nie mogą nosić nazwisk ludzi żyjących, co oczywiście jest bzdurą. Chociażby w Wiśle jest rondo i skocznia imienia Adama Małysza, a znalazłem jeszcze kilkadziesiąt takich przykładów w Polsce. Nie poddałem się i wywalczyłem dla Justyny tytuł Honorowej Obywatelki Katowic. Udało mi się doprowadzić do tego, aby jedną z ulic nazwać imieniem Jerzego Dudy-Gracza, słynnego malarza. To takie drobne z wielu osiągnięć.

Cofnijmy się teraz trochę w czasie. Pamięta pan swoją pierwszą transmisję? Bo zaczynał pan w radiu, jak wtedy większość, jeśli nie wszyscy późniejsi telewizyjni komentatorzy.

Pamiętam doskonale. To było spotkanie Ruchu Chorzów z Pogonią Szczecin, zakończone wynikiem 6:0. W Ruchu grali wtedy tacy piłkarze jak Jerzy Faber, Antoni Nieroba czy Jerzy Wyrobek. Komentowało się łatwo, bo padło wiele bramek. Pierwszą połowę relacjonowałem na taśmę, która później miała być oceniana, a druga część meczu komentował na żywo Roman Paszkowski. Pamiętam, że komisja opiniująca tę próbę, orzekła, że oto „narodził się” gotowy sprawozdawca w Radiu Katowice. A mnie bardzo ten zwrot rozbawił.

Specjalnie pana o to zapytałem, bo myślałem, że wspomni pan o swojej pierwszej akademickiej transmisji?

To był mecz tenisa stołowego Akademia Ekonomiczna – Politechnika. Wziąłem ze sobą na salę 30-kilogramową teslę na szpule i zacząłem komentować. Potem puściłem to w akademiku przez radiowęzeł i po 2 godzinach koledzy zaczęli wyskakiwać na korytarz. „Zydorowicz wyłączcie to już”. Nie mogli tego słuchać, bo w tle oprócz rzecz jasna mojego głosu, słyszeli tylko rytmiczne uderzenia piłeczki pyk-pyk. Zresztą powiem panu, że od zawsze ciągnęło mnie do sitka. Byłem konferansjerem, recytatorem w teatrze, a podczas zawodów sportowych na studiach bawiłem się w jakieś komentowanie albo spikerkę.

I chyba już w dzieciństwie marzył pan o tym, aby zostać komentatorem radiowym, bo telewizji w naszym kraju jeszcze raczej nie było.

Nie raczej, tylko na pewno. I pamiętam pierwszy słuchany w radiu mundial to był rok 1954, a ja chciałem komentować jak Witold Dobrowolski. Wciąż go mam nawet tutaj, w uszach. I nieraz jako dziecko bawiłem się w komentowanie czy komentowałem coś dla zabawy.

Takim pierwszym pana mistrzem w radiu był Roman Paszkowski, bo dopiero potem się pan przeniósł do telewizji.

Właściwie to był moim pierwszym szefem, któremu wiele zawdzięczam. Starałem się wzorować na Dobrowolskim i Tomaszewskim. Wtedy normalne było, że przechodzi się drogę z radia do telewizji. Uważano po prostu, że po radiu, telewizja otrzymuje już gotowego komentatora. Raczej nie brało się człowieka z ulicy. Oczywiście były też jakieś próby konkursów w telewizji, ale jeśli kogoś w ten sposób wyłowiono to naprawdę niewielu. A radio naprawdę dawało wiele, zwłaszcza językowo. Z Romanem Paszkowskim opracowaliśmy zresztą zestaw pewnych ciągle powtarzających się zwrotów, które nie mają prawa paść na antenie, bo są pustosłowiem i nic nie znaczą. Na przykład: „drużyna to mieszanka rutyny z młodością”. To bezsens, bo tak naprawdę każda drużyna jest taką mieszanką. Trudno, żeby wszystkie były z tego samego rocznika. Albo: „siła złego na jednego”. To zresztą było charakterystyczne dla Witolda Dobrowolskiego. Niedawno nawet słyszałem jak, jeden z młodych komentatorów użył tego zwrotu i ciekawe czy wiedział, skąd się to wzięło.

Ja taki oklepany zwrot znam z Dariusza Szpakowskiego: „Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”.

To oczywiście przejęzyczenie. Niemniej z Romanem Paszkowskim mieliśmy ten swój kanon zwrotów, jakie nie powinny paść na antenie i nieraz go sobie ze śmiechem powtarzaliśmy na głos. I wie pan? Raz w emocjach, przez powtarzanie tego wszystkiego, palnąłem coś takiego podczas transmisji.

Większość widzów kojarzy pana z piłką nożną, ale relacjonował pan także inne dyscypliny sportu między innymi judo i zapasy.

Tak, komentowałem i mam tę satysfakcję, że relacjonowałem wszystkie polskie medale w judo na igrzyskach olimpijskich, w tym dwa złote Waldemara Legienia, jeden złoty Pawła Nastuli, a także liczne zapaśnicze. Nie ma bowiem większej radości dla komentatora niż relacjonowanie sukcesów sportowców z kraju, z którego się pochodzi, a zwłaszcza medali.

Namówiono też pana do komentowania w radiu Wyścigu Pokoju, mimo że kolarstwo średnio pana interesowało. Proszę o tym szerzej opowiedzieć.

Ówczesny szef warszawskiej redakcji Bogdan Tuszyński uważał, że każdy liczący się sprawozdawca powinien przejść przez szkołę Wyścigu Pokoju, gdzie są codzienne relacje od rana, wstawanie, przemieszczanie się, obiad o 11:00, bankiet wieczorem. I tak w kółko. Ale teraz kolarstwo chętnie oglądam jak komentują Tomasz Jaroński z Krzysztofem Wyrzykowskim, z którym na dodatek i ja miałem okazję pracować.

Miał pan okazję komentować z helikoptera?

Nie, nie miałem. Ale się na tym wychowałem „halo tu helikopter, halo tu helikopter” to hasło z transmisji Bohdana Tomaszewskiego było doskonale znane. Helikopter wydawał się wtedy nowoczesnym środkiem transmisji, choć sądzę, że nie było z niego tak dobrze wszystkiego widać, jak się wydawało.

Jak się panu udawało być w czołówce komentatorów, mimo że nigdy nie zamienił pan Katowic na Warszawę jako miejsce zamieszkania, choć wiem, że takie propozycje były?

Były. I to już w radiu, potem w telewizji. Oferowano mi nawet małe mieszkanie ze ślepą kuchnią, ale nie skorzystałem. Wtopiłem się w Katowice, choć nie pochodzę stąd. Poza tym powiedziano mi kiedyś: „na Górnym Śląsku sportu jest w bród, a w Warszawie nigdy nie będziesz wiedział, jakie są układy i kiedy kto cię wygryzie”. Inni koledzy spoza stolicy też jako ludzie z prowincji jeździli na transmisje krajowe i zagraniczne.

Ale nie tak dużo jak pan. To pan i Dariusz Szpakowski byliście głównymi komentatorami, pomiędzy których rozdzielano transmisje z meczów reprezentacji.

Mogło być tak dlatego, że namaszczano mnie na następcę Jana Ciszewskiego, za którym przyszedłem z radia. On miał wszystko, co powinien mieć komentator interesujący dla widza głos i potrafił budować emocje. Umiał też stopniowo podnosić głos, a nie od razu krzyczeć. Potrafił też zagrać ciszą, a w odpowiednim momencie dowcipkować. I przychodziło mu to zupełnie naturalnie, bo miał taki swój humor. Raz powiedział nawet podczas transmisji „To wypijcie państwo za zdrowie komentatora” i ludziom się to podobało. Może nie mówił w piękny gramatyczny sposób, ale operował prostymi zdaniami, które trafiały do widza. Idealnie też trafił, jeśli chodzi o czasy, bo jego komentatorska kariera właściwie zaczęła się od świetnych meczów Górnika Zabrze w Pucharze Zdobywców Pucharów i sukcesów na MŚ.

Które pan robił w radiu.

Tak. Komentowałem te mecze w radiu i byłem na finale, na wiedeńskim Praterze, gdzie Górnik mierzył się z Manchesterem City. Mało tego. Powiem panu, że do dzisiaj mam program z tego meczu, już dość pożółkły, ale jakże cenna to pamiątka. Na takich spotkaniach rosła też sława komentatora, bo były sukcesy. Moja zresztą też, bo nie każdy w tamtych czasach miał telewizor, jak teraz i część ludzi słuchała transmisji w radiu.

Kiedyś powiedział pan, że w telewizji boli komentatora głowa, a w radiu gardło…

A teraz to gardło boli takich komentatorów jak ci w telewizji Eleven. Nie bardzo mi się to podoba, że wydzierają się wniebogłosy, komentując mecz. A można przecież spokojniej poinformować o golu, podać strzelca. Ponadto zasypują widza taką ilością informacji, że tego jest za dużo. Trzeba dać telewidzom czas na własne przemyślenia, a nie zalewać ich potokiem słów, zrobić przerwę, zagrać ciszą. Rozumiem, że w dzisiejszych czasach można sprawdzić w internecie jak ma na imię pies danego piłkarza, ale nie trzeba od razu tych wszystkich informacji podawać na antenie. Można to robić umiejętnie, mając jakiś do tego pretekst. Na przykład wiem, że zawodnik pobił kiedyś trenera. Można to wykorzystać w czasie boiskowej zadymy. Komentarz jest zjawiskiem wtórnym do obrazu i nie powinien być od niego oderwany.

A to ciekawe, co pan mówi, bo dokładnie coś takiego samego zarzucił w swoim felietonie aktor Gustaw Holoubek. Twierdził, że za dużo pan opowiada o informacjach biograficznych na temat piłkarzy, a za mało o toczącym się meczu.

Pamiętam ten felieton. Zresztą odpowiedziała na niego moja żona, bo byłem wtedy na mistrzostwach w USA. Czy sypałem zbyt dużą ilością informacji? Starałem się, by proporcje były wyważone. Każdy telewidz ma prawo do oceniania komentatora. Podlegamy ocenie opinii publicznej i to jest specyfika tego zawodu. Wie pan, co jeszcze mi zarzucił? Sympatyzowanie drużynie niemieckiej. Nie wiem, skąd taki wniosek wysnuł i dlaczego, ale trochę „szczypnęła” mnie ta uwaga, bo zawsze ceniłem Holoubka jako aktora.

Jak pan podchodzi do kwestii modelu relacjonowania meczu, gdy telewizyjnemu komentatorowi pomaga w opowiadaniu o toczących się zawodach były piłkarz, trener? Pytam o to nie bez powodu, bo na mundialu w 1994 roku w USA trochę gryzł się pan z byłym reprezentantem Polski Stanisławem Terleckim.

To nie było na mundialu, tylko na Euro ’92 w Szwecji. I nie powiedziałbym, że gryźliśmy się. Po prostu, kiedy Stanisław Terlecki wygłaszał jakieś zdanie, a ja wiedziałem, że źle mówi, poprawiałem go. Nie musieliśmy być przecież jak dwie papużki, które wszystko po sobie powtarzają. Uważam, że taki ekspert jest potrzebny. Ja swoje piłkarskie granie zakończyłem na czasach studenckich czy nawet jeszcze wcześniej. Były piłkarz czyli ktoś, kto zna tajniki futbolu od środka, może ciekawie uzupełnić transmisję.

Dobrze, a co zatem powie pan o modelu, gdy mecz komentuje dwóch zawodowych sprawozdawców, na równych prawach. Wraca teraz do tego telewizja Eleven. Pan miał tak okazję komentować z Janem Ciszewskim i z Dariuszem Szpakowskim.

Zawsze lubiłem komentować w duecie. Żałuję, że w moich czasach rzadko do tego dochodziło. Przy wyjazdach zagranicznych decydowały ograniczenia dewizowe.

Proszę trochę opowiedzieć o warsztacie dawnego komentatora. Jak pan docierał do wszystkich ciekawostek? Nie było tak, jak teraz internetu, skąd można uzyskać większość informacji.

Robiłem sobie wycinki i w ten sposób zbierałem informacje. Zamawiałem przez telewizje zagraniczne gazety, na przykład „Československý sport”, gdzie pisano dużo o hokeju łącznie z NHL. W naszym kraju było trudno o takie informacje. Jadąc na mistrzostwa w hokeju na lodzie, wiedziałem już sporo. Tak samo zamawiałem sobie gazetę ze szwajcarskiego Zurychu. W pewnym momencie jednak w TVP wstrzymano jej prenumeratę, bo uważano za niewłaściwe sprowadzanie w tamtym czasie pism z Zachodu. Zamiast tego zaproponowano mi „Sowiecki Sport”.

Jak wyglądało kiedyś życie piłkarskiego komentatora? Nie było tyle transmisji co dziś. W TVP pokazywano dosłownie pół meczu ligowego na tydzień. Do tego dochodziły rzadziej rozgrywane spotkania reprezentacji czy europejskich pucharów.

Byłem nie tylko komentatorem, ale i dziennikarzem, autorem programów publicystycznych, robiącym różne relacje w regionie. Do tego na przykład prowadziłem piłkarski teleturniej przed mistrzostwami świata w Meksyku. Wymyśliłem i redagowałem magazyn piłkarski, który przez 5 lat gościł na antenie ogólnopolskiej. Raz udało mi się zaprosić do programu żony trzech piłkarzy reprezentacji i przyjechała Młynarczykowa, a małżonka Stefana Majewskiego mówiła, że o 3:00 rano musiała wyruszyć z Bydgoszczy, aby na czas dotrzeć do Katowic. Gościłem też w programie jednocześnie czterech selekcjonerów Kazimierza Górskiego, Antoniego Piechniczka, Jacka Gmocha i Tadeusza Forysia. A nie było to takie łatwe, bo nie wszyscy oni lubili się między sobą.

Poza tym robił pan skróty z Ekstraklasy do legendarnego już magazynu piłkarskiego „Gol” czy Sportowej Niedzieli z Zabrza, Katowic, Chorzowa.

A wie pan, na jakich wariackich papierach to było robione? Dostawaliśmy dwie szpule taśmy filmowej, czyli czas na nagranie jakichś sześciu minut! Żeby operator kamery mógł złapać na to bramki, to by trzeba było iść na kolanach do Częstochowy i z powrotem. Jesteśmy na meczu. Pada bramka, nie nakręcił, pada druga też nie zdążył. W końcu już zniechęcony chce odkładać kamerę: „Nie nadaję się do tego”. I wie pan co wtedy robiliśmy?  Braliśmy początek nagrania jakiegoś celnego strzału i tak montowaliśmy z inną sytuacją, gdy piłka już była w bramce, że wyglądało to jak bramkowa akcja.

Przecież to niesamowite…

Ale tak było. I nie tylko ja tak robiłem. To prawdziwy cud, że operatorowi udało się nakręcić, jak Janusz Jojko wrzuca sobie piłkę do bramki w meczu Ruchu z Lechią, bo miał kamerę elektroniczną i większy limit czasowy.

Widziałby się pan w dzisiejszej Telewizji Polskiej?

Za mało mam informacji o tym, co tam się dzieje, żeby odpowiadać na takie pytania. Widzę jednak, jak różni moi koledzy uciekają z tonącego okrętu i zatrudniają się gdzie indziej. Jak choćby ostatnio Bartek Heller.

I myśli pan, że ten okręt utonie?

Aż tak to chyba nie, ale to raczej znak, że nie dzieje się dobrze. Może to będzie kuriozalne, ale jak ja pracowałem w TVP to też nie zawsze się tam dobrze działo. Też były czasy trudne i propaganda za Gierka, w której nie musiałem uczestniczyć. Miałem to szczęście, że mówiłem tylko o sporcie, a nie o polityce.

Właśnie odbudował się Stadion Śląski, na którym spędził pan wiele ważnych chwil jako komentator sportowy. Czy myśli pan, że ten obiekt znów będzie wielki?

Nie jestem wróżką, więc nie wiem. Prawdę mówiąc, biłem się z myślami, czy to słusznie, że Stadion Śląski jest remontowany, a nie budowany od początku. A to dla mnie naprawdę ważny obiekt, bo rodziłem się na nim jako komentator. Czy wróci tu reprezentacja? Zbigniew Boniek powiedział, że stadion może być domem tylko dla młodzieżowej reprezentacji. A pamiętam, że jeszcze niedawno wisiała tam wywieszka, że to „Stadion Narodowy”. Czy mogą być zatem w Polsce dwa stadiony narodowe?

Oni chcą, żeby to był Stadion Narodowy lekkoatletyczny.

Nie wiem, czy to jest dobry pomysł. Lekkoatletyka ma swoją kameralność. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby za każdym razem przychodziło na nią po pięćdziesiąt tysięcy osób i to na mistrzostwa Polski czy Międzynarodowy Memoriał Janusza Kusocińskiego. Dla mnie dobrą drogą jest to, co się dzieje na warszawskim Stadionie Narodowym, gdzie są bardzo różnego rodzaju imprezy. Stadion Śląski musi pójść w tę stronę, tylko potrzebuje kogoś, kto ma doskonałe rozeznanie i znajomości na rynku muzycznym, sportowym, aby móc zorganizować jak najwięcej wydarzeń.

Przed nami dwa mecze reprezentacji o awans na mundial. Myśli pan, że uda się awansować?

Myślę, że tak, bo rywale nie są jacyś wielcy. Kłopotliwy może być wyjazd do Armenii, a potem mamy u siebie Czarnogórę. Ale w obu meczach powinny być zwycięstwa. Wierzę i ufam Adamowi Nawałce, którego miałem okazję poznać, a także komentować jego mecze, gdy jeszcze był piłkarzem. Trzeba wierzyć, że będzie dobrze.