Ostatni legalny

Janusz Daszczyński stracił prezesurę TVP za PiS, potem wygrał w sądzie

– Potraktowano mnie w sposób niegodny, jak przedmiot – mówi Janusz Daszczyński, były prezes Telewizji Polskiej

– Satysfakcja? – pytam ostatniego legalnego prezesa Telewizji Polskiej – bo takie określenie widnieje na oficjalnym profilu Janusza Daszczyńskiego na Facebooku. – Ogromna – odpowiada.

– Przez te lata miałem poczucie, że zostałem niesłusznie pozbawiony tej funkcji wskutek manipulacji politycznych. Może to nie było poczucie krzywdy. Raczej niesprawiedliwości – mówi Janusz Daszczyński. – To rodzaj bezsilności wobec potężnej machiny i bezkarnych funkcjonariuszy, którzy robią z obywatelem, co chcą, tylko dlatego, że uznali arbitralnie, iż mogą przyjść i powiedzieć: „Pana już tu nie ma”. I tyle.

Rozmawiamy już po zakończeniu pierwszej części trwającej siedem lat sądowej batalii, jaką Janusz Daszczyński postanowił wytoczyć Telewizji Polskiej. Wyrok to 62 tys. zł odszkodowania, które TVP musiała mu wypłacić za niezgodne z prawem pozbawienie stanowiska prezesa. Niezgodne z prawem, bo wygaszenie stosunku pracy na podstawie tzw. małej ustawy medialnej – którą PiS błyskawicznie przeforsowało pod koniec 2015 roku tylko po to, by prezesem TVP mógł zostać Jacek Kurski – było nielegalne. Tak stwierdził Sąd Najwyższy. Jednak to jeszcze nie koniec – druga część procesu ma się rozpocząć 1 lutego 2024 roku. Będzie dotyczyła zlekceważenia przez TVP umownego okresu wypowiedzenia.

– Potraktowano mnie w sposób niegodny, jak przedmiot. Wyrok sądu dowodzi słuszności moich racji. Chcę mocno zaakcentować: nie samo odszkodowanie było celem, zwłaszcza że jego kwota stanowi zaledwie miesięczną pensję wielu funkcjonariuszy „Wiadomości”. Chodziło o prawdę – mówi Daszczyński.

Prezesem TVP Janusz Daszczyński był od 29 lipca 2015 roku do 8 stycznia 2016 roku. Wtedy – jak sam to określa – pluton egzekucyjny Jacka Kurskiego wyrzucił go z gabinetu. Żegnając się z pracownikami telewizji, Daszczyński w specjalnym e-mailu napisał, trawestując Winstona Churchilla: „To nie jest koniec. To nawet nie jest początek końca”.

TOPOLANIE

Jest absolwentem legendarnej Topolówki, czyli III Liceum Ogólnokształcącego im. Bohaterów Westerplatte w Gdańsku. To szkoła, z której wywodzi się aż pięciu prezesów Telewizji Polskiej. Oprócz Daszczyńskiego także Marian Terlecki, Wiesław Walendziak, Jacek Kurski i Maciej Łopiński.

– Topolówka była bezdyskusyjnym wyborem Janusza – z domu do szkoły miał zaledwie 200 metrów. Choć wówczas to licealna Jedynka, mieszcząca się w czerwonym budynku na wprost bramy nr 2 Stoczni Gdańskiej, była bardziej na topie – opowiada Roman Daszczyński, były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie redaktor naczelny portalu Gdansk.pl, kuzyn byłego prezesa TVP.

– Topolówka była niepokorną, zbuntowaną szkołą. Nauczyciele i uczniowie byli inwigilowani, dostawali wilcze bilety. Wiele osób z pierwszych stron gazet jest absolwentami Topolówki – opowiada Janusz Daszczyński. – Moją pasją była muzyka. Założyliśmy z kolegami zespół rockowy Topolanie. Grałem na gitarze i organach. Kariery muzycznej nie zrobiłem, ale nadal lubię sobie pograć. Pianino było jedynym przedmiotem, nie licząc pamiątkowych fotografii z czasów mojego wiceprezesowania, jaki wniosłem do gabinetu na Woronicza – wspomina.

– Dziennikarstwo było codziennością w jego domu – kontynuuje Roman Daszczyński, wspominając Tadeusza Daszczyńskiego, ojca Janusza, który po wywiezieniu na roboty do Niemiec w czasie II wojny światowej i później po wyzwoleniu zgłosił się do dywizji generała Stanisława Maczka i dostał przydział do służby prasowej. Po powrocie do Polski był m.in. redaktorem naczelnym „Głosu Stoczniowca”. – Gdy ludzie mówili o Tadeuszu Daszczyńskim, to zawsze jawił się portret człowieka rzetelnego i przyjaznego ludziom. I Janusz te cechy odziedziczył. Wychował się w rodzinie liberalnej, patriotycznej, ale uznającej, że skoro jest komuna, to jakoś trzeba w niej żyć – opowiada redaktor naczelny portalu Gdansk.pl.

Janusz Daszczyński z wykształcenia jest inżynierem, absolwentem Wydziału Elektroniki Politechniki Gdańskiej. – Do dziś pamiętam tytuł pracy magisterskiej: „Adaptacyjny układ synchronizacji z fazową pętlą sprzężenia zwrotnego”. Robi wrażenie, prawda? – żartuje. Po studiach znalazł pracę jako inżynier studia i realizator efektów audiowizualnych w ośrodku telewizyjnym w Gdańsku. Zrezygnował jednak, by zostać dziennikarzem.

– Był rzeczywiście profesjonalistą telewizyjnym, omnibusem, który wie wszystko o skomplikowanej maszynerii tej instytucji. Przeszedł drogę od realizatora w studiu telewizyjnym do prezesa TVP. I widać było, że bardzo sobie to ceni. Realizatorzy byli mu szczególnie bliscy – zauważa Paweł Zbierski, wieloletni dziennikarz gdańskiego ośrodka TVP, również z Topolówki. Po raz pierwszy spotkali się jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego, gdy Zbierski po maturze rozpoczął współpracę przy tworzeniu w „Dzienniku Bałtyckim” rubryki samorządowej. – Rubryka redagowana przez Lecha Bądkowskiego szybko przekształciła się w tygodnik samorządowy, który był ewenementem na rynku, bo ukazywał się w nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy. Janusz Daszczyński był zastępcą redaktora naczelnego. Wkrótce do zespołu dołączył też Donald Tusk – wspomina Zbierski.

– „Tygodnik Samorządność” był punktem wyjścia dla etosu samorządowego, który jest Januszowi bardzo bliski – dodaje Roman Daszczyński.

– On zawsze był dobrze kojarzony w środowisku politycznym Trójmiasta, ale nigdy nie wykazywał nadmiaru aktywności. Raczej stał z boku – przekonuje były dziennikarz „Gazety Wyborczej”. – Tusk? Są po prostu kolegami od początku lat 80., nigdy nie był w kręgu przyjaciół – dodaje.

– Formalnie, gdy spojrzeć na stopkę redakcyjną „Tygodnika Samorządność”, Donald Tusk był moim podwładnym – żartuje Daszczyński. A na poważnie dodaje: – Ten tygodnik, którego ukazały się zaledwie cztery wydania, w tym numer próbny, odegrał kluczową rolę w moim życiu. Trzeba pamiętać, że był koniec 1981 roku. Lech Bądkowski, który był naczelnym pisma, stał się moim mentorem. Otworzył mi oczy na sprawy społeczne, gospodarkę i politykę. Był kaszubskim pisarzem i dziennikarzem. Co ważne, był też rzecznikiem strajkujących w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej stoczniowców – wspomina Janusz Daszczyński.

Po wprowadzeniu stanu wojennego i likwidacji „Tygodnika Samorządność” Daszczyński założył pracownię fotograficzną. – Trzeba było się jakoś utrzymać. Robiliśmy zdjęcia w kościołach podczas chrztów. Rodzice i dziadkowie chcieli mieć pamiątkę, więc jakoś to szło. Przez prawie osiem lat – opowiada Daszczyński, „mistrz rzemiosł artystycznych”, bo taki tytuł otrzymał po egzaminach w gdańskiej izbie rzemieślniczej.

W 1983 roku Daszczyński współtworzył diecezjalny dwutygodnik „Gwiazda Morza”. Zaproponował mu to ówczesny biskup gdański Tadeusz Gocłowski.

– Daszczyński do Kościoła miał zawsze duży dystans. Nie mogę powiedzieć, by był z nim blisko związany. Jeśli katolicyzm był mu bliski, to zdecydowanie bardziej ten postępowy niż konserwatywno-tradycyjny – mówi Paweł Zbierski.

Później – jako zastępca kierownika Zespołu Radiowo-Telewizyjnego Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie – Daszczyński organizował Studio Wyborcze „Solidarność”. Był też zaangażowany w powstawanie „Gazety Gdańskiej”, gdzie miał pełnić funkcję zastępcy redaktora naczelnego. Wybrał jednak telewizję, a jego niedoszłe stanowisko objął Donald Tusk.

***

To tylko fragment tekstu Grzegorza Sajóra. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”.