Jak Jagiełło o Grunwaldzie, czyli znani dziennikarze opowiadają o największych wpadkach

Najsłynniejszą dziennikarską wpadkę Jarosława Gugały można obejrzeć na YouTubie – ma już prawie trzy miliony wyświetleń

Zawodowe wpadki zdarzają się wszystkim dziennikarzom. Ale tylko najlepsi chcą o nich opowiedzieć.

Co poszło nie tak?

Grzegorz Dobiecki do dziś się łamie, czy dobrze zrobił, że 30 lat temu przekazał swój dziennikarski materiał francuskiej policji.

Joanna Solska nie może sobie darować, że polscy dziennikarze nie wyedukowali społeczeństwa z podstawowych reguł ekonomii.

Redaktor Jan Wróbel napisał w tytule „Hongkong” z błędem ortograficznym.

A Michel Viatteau wstydzi się, że kazał puścić kuriozalną wiadomość o tym, że lekarze przeszczepili… prostatę.

DROGA DO MANDELI (1)

Reporter Wojciech Jagielski przez kawał swojego dziennikarskiego życia marzył o wywiadzie z Nelsonem Mandelą. Opisał to w książce „Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli”.

„Nikt z Polski wcześniej nie przeprowadził wywiadu z Mandelą, owianym legendą więźniem, który z kamieniołomów przeniósł się do prezydenckiego pałacu. Skazany jako buntownik na dożywocie, pozornie pokonany, bezbronny i upokorzony, ostatecznie okazał się zwycięzcą i właśnie jego wybrano na przywódcę.

Zawsze byłem go ciekaw (…)”.

KAC PRZEBIŁ SZYBĘ

„Kilka milionów Polaków cierpi dziś na ogólne zatrucie alkoholem. O to, jak leczyć kaca, od stuleci toczą się nierozstrzygnięte spory” – prezenter zapowiada materiał noworocznego wydania „Wiadomości”.

Zamiast rad na kaca widzowie słyszą, o ile w 1994 roku Polacy zapłacą więcej za prąd, gaz i jak zdrożeje dolar.

„Przepraszamy państwa za pomyłkę realizacyjną” – prezenter próbuje wybrnąć z sytuacji.

Ponownie zapowiada materiał o leczeniu kaca. Ale na wizji ten sam filmik o podwyżkach. „Przepraszam bardzo państwa, znowu jest pomyłka realizacyjna” – powtarza prowadzący.

Dzisiaj prezenterzy mają słuchawki w uszach, 30 lat temu mieli przed sobą telefon. Ale na wizji do prowadzącego nikt nie zadzwoni, wydawca komunikuje się z nim bezpośrednio. Widać, jak prezenter patrzy poza kadr, robi jakieś rozpaczliwe gesty, jest poirytowany.

„Mamy nadzieję, że wyczerpaliśmy już na początku roku limit wpadek” – mówi, gdy za trzecim razem udało się wyemitować właściwy materiał.

Najsłynniejszą dziennikarską wpadkę Jarosława Gugały można obejrzeć na YouTubie – ma już prawie trzy miliony wyświetleń.

Materiał o leczeniu kaca Gugała wymyślił ze swoim wydawcą Waldemarem Milewiczem. Seria technicznych wpadek i tak spadła na niego – był prowadzącym.

– Śmialiśmy się potem z Waldkiem z tego do łez – opowiada Gugała. – Dziś wspominam to z uczuciem żalu, że Waldka nie ma już z nami.

Tamta wpadka wcale go nie pogrążyła. Ba, pomogła mu nawet. – Ten błąd spowodował, że przebiłem się przez szybę – Gugała tłumaczy, że w telewizyjnym żargonie oznacza to przełamanie dystansu, jaki dzieli dziennikarza od publiczności.

Dostał mnóstwo listów. – Nikt nie napisał, że jestem kretynem albo nieukiem – wspomina. – Ludzie polubili mnie, bo stałem się jednym z widzów, nabrałem człowieczych cech. Od tego momentu zaczęła się moja prawdziwa kariera telewizyjna.

Inne błędy Gugały nie były już tak spektakularne. Też wydarzyły się na początku lat 90.

Dziennikarz kończy właśnie czytać wydanie „Wiadomości”, gdy do studia wchodzi niespodziewanie Jacek Kuroń. Podchodzi do Gugały i zwraca się do niego kordialnie: „Jest ważna sprawa. Możemy pogadać na antenie? Możesz mnie wpuścić?”.

Gugała jest wtedy młody, czasy w telewizji pionierskie, a Kuroń to ikona. – Dla mnie to było, jakby sam Jagiełło wszedł do studia i zapowiedział, że opowie teraz, jak naprawdę było pod Grunwaldem.

Zapowiada więc telewidzom, że jego gościem jest minister Jacek Kuroń (w rządzie Hanny Suchockiej odpowiadał wtedy za politykę socjalną). Ubrany w dżinsową kurtkę Kuroń odzywa się zachrypłym głosem. W skrócie mówi mniej więcej tak: „Dobry wieczór państwu. Mam gorący apel do pana prezydenta Lecha Wałęsy, żeby podpisał tę ważną ustawę (chodziło o sprawy prospołeczne). Dziękuję państwu”.

Wstaje i wychodzi.

– Uważam, że to był błąd, że wpuściłem go do studia – przyznaje Gugała.

Innym razem do studia – ale już nie na żywo – wpuścił obcą kobietę. Była roztrzęsiona, do Warszawy miała przyjechać taksówką z Jasła. Koniecznie chciała z nim rozmawiać.

Dialog był mniej więcej taki:

„Jak pan prowadzi »Wiadomości«, to pewnie pan widzi, co się u mnie w domu dzieje?”.

„Nie. To tylko w jedną stronę działa: telewidzowie widzą mnie, a ja ich nie widzę”.

„Na pewno?”.

„Na pewno”.

Zaprowadził ją do studia, wyjaśnił, na czym polega przekaz telewizyjny. Kobieta odjechała.

– Mój błąd polegał na tym, że o nic więcej jej nie zapytałem i pozwoliłem odjechać. A przecież ta kobieta była bardzo wzburzona, trzęsły się jej ręce. Przypuszczam, że w jej mieszkaniu wydarzyło się coś bardzo dramatycznego.

Raz uchronił się przed wpadką w ostatniej chwili, choć kuriozalny tekst krążył po redakcji cały dzień. Zredagował zapowiedź materiału z Ameryki Południowej (z wykształcenia jest iberystą). Pierwsze zdanie zapowiedzi w jego wersji brzmiało: „W stolicy Limy – Peru”.

Wiadomość miała pójść w porannym wydaniu „Wiadomości”, ale spadła. Przesunięto ją na południowe wydanie – też spadła. Nie weszła również do popołudniowego serwisu ani do głównych „Wiadomości”.

Tekst cały dzień krążył jednak po redakcji. Przez tyle godzin nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak. – Pewnie dlatego, że to była wyjątkowo perfidna pomyłka – tłumaczy to Gugała. – Każdy kojarzy Peru z Limą, więc łatwo przeoczyć słowną zbitkę: Lima-Peru.

Ostatnie wydanie „Wiadomości” prowadził tego dnia Gugała. Odkładana wiadomość z Peru doczekała się wreszcie emisji. Rzucił okiem na tekst i zobaczył, co napisał. Zdążył zmienić na: „W stolicy Peru – Limie”.

– Gdyby weszło to wcześniej, prawdopodobnie inni też by to zauważyli i poprawili. W studiu jest duże skupienie i adrenalina, a to ułatwia wyłapywanie takich błędów.

Gugała długie lata pracował w Telewizji Polskiej, a potem w Polsacie i Polsat News. Mówi, że w dziennikarstwie na żywo najłatwiej o wpadki głównie z powodów technicznych. Te rozgrzesza.

Martwi go, gdy dziennikarze robią błędy świadomie i wyrządzają tym ludziom krzywdę. – To łamanie dziennikarskich zasad i zawodowej etyki – uważa kategorycznie.

Złości go też, gdy czasem nawet do błahych pomyłek przyznać się nie chcą. Pamięta, jak w jednej z największych polskich gazet pod zdjęciem był podpis: „Barcelona – Kraj Basków”. W kolejnych wydaniach próżno szukał sprostowania.

– Jasne, że taką rzecz trudno prostować. Ale można to zrobić żartobliwie – mówi.

Gdy rozmawiamy, na poczekaniu wymyśla, jak sam próbowałby naprawić skuchę. Na przykład tak: „Ostatnio napisaliśmy, że Barcelona to stolica Kraju Basków. Dla równowagi dajemy dziś zdjęcie Bilbao, które jest stolicą Katalonii. Żartujemy oczywiście. Dla ścisłości wyjaśniamy, że Barcelona to stolica Katalonii”.

DROGA DO MANDELI (2)

„Victor Zazeraj był pierwszym południowoafrykańskim ambasadorem w Warszawie. Jego ojciec pochodził z Wołynia, ale on sam został wychowany na Afrykanera i za Afrykanera był uznawany.

Dobrze nam się ze sobą rozmawiało i obiecał, że użyje swoich wpływów w Pretorii, by załatwić mi spotkanie z Mandelą. Rzecz jasna, chodziło mi o głębszą rozmowę, może kilkugodzinny wywiad. Ostrzegał, że nie będzie to łatwe. Cały świat nagle uparł się, żeby rozmawiać z Mandelą”.

DOSTALIŚMY PO RYJU

– A kto ich nie ma – przerywa mi Tomasz Patora z TVN, gdy zaczynam rozmowę o dziennikarskich niepowodzeniach. Naiwnie sądziłem, że nagradzanym dziennikarzom wpadki się nie zdarzają.

Patora 20 lat temu ujawnił w „Gazecie Wyborczej” przerażający proceder: pracownicy łódzkiego pogotowia ratunkowego zabijali pavulonem pacjentów, a informacje o zgonach sprzedawali firmom pogrzebowym.

Jego reportaż „Łowcy skór” (napisał go z Marcinem Stelmasiakiem) dostał w Nowym Jorku nagrodę Międzynarodowej Szkoły Dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia. Za swoje śledcze materiały Patora kilkanaście razy był nominowany do Grand Press.

Trzy lata po „Łowcach skór” na pierwszej stronie „Wyborczej” ze Stelmasiakiem napisał tekst „Gang w Komendzie Głównej Policji”. Otóż wysocy oficerowie Komendy Głównej mieli współpracować z gangsterami, którzy napadali na tiry. Jednym z paserów skradzionych z ciężarówek towarów miała być policyjna centrala – w gabinetach szefów zamontowano kradzione klimatyzatory kupione od przestępców.

Informację dziennikarze dostali od łódzkiego komendanta policji, a ten pozyskał ją od szefa Centralnego Biura Śledczego w Olsztynie (wcześniejszy sprawdzony informator Patory i Stelmasiaka). Żeby potwierdzić rewelacje w innym źródle, w weekend przed publikacją dotarli do zastępcy prokuratora generalnego Kazimierza Olejnika (spotkali go w hallu filharmonii).

„Czy to prawda, że prowadzone jest śledztwo w sprawie korupcji w komendzie głównej?” – spytali.

Olejnik przytaknął, że słyszał o śledztwie. Podał też kilka szczegółów świadczących o znajomości rzeczy.

Tekst ukazał się w poniedziałek. Jeszcze tego samego dnia główny komendant policji wydał oświadczenie: „Nieprawda”.

– Nasz błąd polegał na tym, że drugie źródło świeciło światłem odbitym – Patora określa tak rozmowę z prokuratorem Olejnikiem. Okazało się bowiem, że Olejnik dostał informację od ówczesnego szefa MSWiA Ryszarda Kalisza, który precyzyjną wiedzę miał – jak się później okazało – również od łódzkiego komendanta.

Po publikacji informator z Olsztyna unikał rozmów z autorami tekstu. Patora do dziś nie wie, z jakiego powodu wprowadził ich w błąd. Nie może sobie darować, że nie dochował do końca staranności w zbieraniu materiału.

– Za tamtą wpadkę dostaliśmy mocno po ryju – Patora wspomina ostrą krytykę (także ze strony innych dziennikarzy), jaka ich spotkała po publikacji.

– Oczywiście zrobiliśmy błąd – przyznaje.

Z tamtej wpadki wyciągnął jeszcze jedną lekcję. Mówi o niej z goryczą. – Utwierdziłem się wtedy w przekonaniu, że jeśli komuś z nas się nie powiedzie, wówczas nie słucha się jego wyjaśnień, lecz wyłącznie ostro potępia. Robi to niemal całe środowisko dziennikarskie.

Jest przekonany, że środowiskowy hejt jego i Stelmasiaka spotkałby także wtedy, gdyby o pavulonie napisali prawdę, ale sąd nie potwierdziłby winy dwóch sanitariuszy i dwóch lekarzy i nie skazał ich na więzienie. – Kiedy pisałem książkę o sprawie „Łowców skór”, przeanalizowałem niemal wszystkie publikacje na ten temat i jestem pewien, że środowisko przygotowywało się do ataku na nas tuż po umorzeniu śledztwa – podkreśla. – Tyle że to nie nastąpiło.

DROGA DO MANDELI (3)

„– Byłoby lepiej, gdyby sam pan porozmawiał o tym z prezydentem Mandelą – powiedział Aziz Pahad.

Nie znał się na piłce nożnej i wzruszył ramionami, gdy zapytałem, czy to prawda, że tylko Mandeli Afryka Południowa zawdzięczała prawo urządzenia piłkarskich mistrzostw kontynentu. Turniej miał się odbyć w Kenii, a kiedy ta zrezygnowała z jego organizacji, w jej zastępstwie wybrano Afrykę Południową.

–Najlepiej, gdyby pan zapytał o to samego Mandelę – powtórzył Pahad.

–Musiałbym najpierw go spotkać – powiedziałem.

–A chciałby pan?

Podszedł do telefonu, cichym głosem powiedział coś sekretarce i zastygł przy biurku ze słuchawką przy uchu”.

LE PEN KLEPIE PO RAMIENIU

Rok 1995, kampania prezydencka we Francji. W drugiej turze konserwatywny Jacques Chirac zmierzy się z socjalistą Lionelem Jospinem. Arbitrem ma być ten trzeci: Jean-Marie Le Pen. Lider skrajnie prawicowego i antyimigranckiego Frontu Narodowego ma wskazać swoim wyborcom, na kogo mają głosować.

Ulicami Paryża przechodzi demonstracja zwolenników Le Pena. Na nabrzeżu Sekwany idąca w pochodzie grupa skinów dopada młodego Marokańczyka i spycha go do rzeki. Śmierć chłopaka wstrząśnie Francją.

Marsz relacjonuje Grzegorz Dobiecki, ówczesny korespondent Telewizji Polskiej w Paryżu. Gdy reszta dziennikarzy idzie pod gmach Opery, gdzie ma przemawiać Le Pen, polski dziennikarz i jego francuski operator zostają. – Chcieliśmy mieć inne ujęcia niż pozostali – tłumaczy Dobiecki.

Miał dziennikarski instynkt. Tragedii nie widział. Ale kamerzysta sfilmował grupę skinów, a wśród nich mogli być zabójcy chłopaka. Dobiecki robi kopię nagrania, oryginał oddaje francuskiej policji. Czyni to bez skrupułów – doszło przecież do zbrodni.

Przez kilka kolejnych dni staje się jedną z ważnych postaci we francuskim życiu politycznym – wszyscy chcą mieć z nim wywiad. Jego filmowy materiał to dowód na to, że wśród sympatyków Le Pena są mordercy. Osłabia to pozycję Frontu Narodowego.

„Bonjour! Witam pomocnika policji” – przyjmuje go złośliwie Le Pen, gdy kilka dni później Dobiecki przychodzi zrobić z nim wywiad.

Le Pen wyrzuca mu, że miesza się w nie swoje sprawy. Zarzeka się, że nic go nie łączy ze sfilmowanymi w pochodzie skinami. Zaprzecza, że wśród jego zwolenników byli mordercy Marokańczyka.

„Jak to nie!” – odparowuje Dobiecki. Pokazuje, jak na filmie lider Frontu macha do idących w pochodzie skinheadów.

Przyznaje, że na spotkanie z politykiem poszedł nie tylko z motywów dziennikarskich. – Uznałem, że to może zapewnić mi w pewien sposób bezpieczeństwo.

Dostawał telefony z pogróżkami, ktoś wybił szybę w służbowym samochodzie TVP.

„Nic panu nie grozi” – zapewnił go Le Pen.

Dobiecki odebrał to dwuznacznie: – Poczułem się, jakby poklepał mnie szef mafii.

Prezydentem został Chirac. Ale politycy Frontu Narodowego do dziś pamiętają Dobieckiemu, że swoim materiałem wtedy im zaszkodził. Wypomniała mu to Marine Le Pen – obecna szefowa Frontu Narodowego i córka Le Pena kontynuuje ksenofobiczną politykę ojca.

– Ale dała mi książkę z dedykacją.

– No i z Le Penem pan rozmawiał – przypominam.

Jednak Dobiecki nie uważa tego za najbardziej chlubne zdarzenie w swojej dziennikarskiej karierze.

– Do dziś nie wiem, czy słusznie postąpiłem, wydając ten materiał policji – zastanawia się prawie 30 lat później. – Po ludzku na pewno słusznie. Ale z dziennikarskiego punktu widzenia nie jestem tego taki pewien.

Skąd wątpliwości?

– Choć nie było to moją intencją, wpisałem się w walkę polityczną. Posunąłem się dalej niż do granic opisu – tłumaczy.

– Przecież doszło do morderstwa – przypominam.

– Może zbyt ochoczo przekazałem im ten materiał – Dobiecki zastanawia się. – Być może zmusiliby mnie do tego metodami prawnymi, ale to byłaby już inna sprawa. A oddając ten materiał dobrowolnie, mogłem uchybić kodeksowi dziennikarskiemu.

Dobiecki nie chce tego nazywać dziennikarską porażką. Ale rozterki zostały.

Za wielkie niepowodzenie – swoje oraz koleżanek i kolegów po fachu – uważa to, że dziennikarze posługują politykom.

– Media straciły pozycję czwartej władzy – boleje Dobiecki, obecnie komentator wydarzeń międzynarodowych w Polsat News i współtwórca programu „Dzień na świecie”. – Stacje informacyjne są dziś po to, żeby politycy mogli się wypowiadać, a mówią najczęściej rzeczy niespecjalnie mądre. Wcale nie zasługują na to, żeby tak o ich zdanie zabiegać. Polityka nie jest najważniejsza w życiu.

Żałuje też, że dziennikarstwo przegrywa z mediami społecznościowymi. – Influencer, który opowiada bzdury, ale zbierze milion lajków, ma większy wpływ na opinię publiczną niż dziennikarze. Klasyczne dziennikarstwo stało się niszowe.

DROGA DO MANDELI (4)

„– Czy jutro o dziesiątej rano może pan przyjść do kancelarii prezydenta? – zapytał Aziz Pahad.

Przełknąłem ślinę i powiedziałem, że tak, mogę.

Minister odłożył słuchawkę.

–A więc o dziesiątej! Na wszelki wypadek może lepiej niech pan przyjdzie może nieco wcześniej.

Przyszedłem kwadrans przed dziewiątą”.

HONGKONG BEZ „G”

1 lipca 1997 roku Chiny przejmują kontrolę nad Hongkongiem: dzierżawiona przez Brytyjczyków kolonia dostaje się pod panowanie komunistycznego Pekinu. Wydarzenie relacjonują media na całym świecie.

30 czerwca (na Dalekim Wschodzie Azji jest już 1 lipca) w redakcji dziennika „Życie” redaktorem prowadzącym jest Jan Wróbel – przygotowuje wydanie na następny dzień. Relację z przekazania kolonii Chinom daje na czołówkę. Materiał opatruje dramatycznym tytułem: „Hongkong tonie”.

– Byłem z tego tytułu bardzo dumny – opowiada mi 26 lat później. – Kuba Sienkiewicz śpiewał akurat „Wyszków tonie”, więc tytuł był na czasie i z podtekstem.

No i – jak można wyczytać w relacjach z tamtego dnia – ceremonia oddania brytyjskiej posiadłości odbywała się w ulewie. A mieszkańcy żałowali zmiany: „Robiono ostatnie pożegnalne zdjęcia, wiele osób płakało”.

Redaktor Wróbel rzeczywiście trafił z tytułem.

Wydruki stron wywieszono na redakcyjnej ściance. Grafik zauważył, że w wyrazie „Hongkong” brakuje środkowego „g”. Ale pierwsze wydanie poszło do druku i czytelnicy na prowincji czytali na drugi dzień, że „Honkong tonie”.

– Moja reputacja osłabła – mówi dziś Wróbel.

W późniejszym wydaniu „Hongkong” miał już „g” w środku”. Co z tego? Tamtej wpadki wymazać się nie dało.

Chciałem sprawdzić to osobiście. W poznańskiej Bibliotece Raczyńskich zamówiłem rocznik „Życia” sprzed ćwierć wieku. Grubą zszywkę dostałem po pół godzinie. Przy winiecie zaraz, a jakże, stoi: „Hongkong tonie”. Ale poprawnie: do Poznania docierało najwyraźniej późniejsze wydanie i w Wielkopolsce redaktor Wróbel wstydu się nie najadł.

„Uff” – odpisuje na poły żartobliwie, gdy informuję go o tym w esemesie. Po 26 latach nabrał najwyraźniej dystansu do tamtej wpadki.

– Na szczęście nie był to taki błąd, o którym ludzie opowiadali sobie na ulicy – mówi.

Mimo tamtej pomyłki redaktor Wróbel nie stracił zaufania do siebie ani do innych. Gdy proszę o adres e-mail, żeby wysłać mu wypowiedź do autoryzacji, odpowiada, że autoryzacji nie uznaje.

Prosi, żeby przytoczyć formułkę, którą sam wymyślił: „Autor rezygnuje z autoryzacji. I uważa, że dziennikarz domagający się od dziennikarza autoryzacji ośmiesza się”.

Mówi, że kilka razy udało mu się już przemycić to w mediach.

DROGA DO MANDELI (5)

„Droga do Mandeli, którą mi wskazał Aziz Pahad, zaprowadzi mnie aż do poczekalni w prezydenckiej kancelarii”.

POSZEDŁ DO DENTYSTY

„Marszałek Związku Radzieckiego Dmitrij Ustinow nie żyje” – depeszuje z Moskwy korespondent Agence France-Presse. Jest początek lat 80. ub.w., trwa wyścig zbrojeń, na Kremlu jeden po drugim umierają starzejący się przywódcy.

Ale to akurat fake news (choć wtedy nikt tego słowa nie używa). Ustinow był ministrem obrony, schorowanym, stetryczałym. Umarł dopiero rok później.

Francuskiego dziennikarza w błąd wprowadził jego radziecki informator związany z bezpieką. Sowieci chcieli pozbyć się w ten sposób dociekliwego korespondenta.

W zbiorowej pamięci AFP powraca jeszcze inny bolesny temat. Parę lat wcześniej Ali Agca strzela na placu Świętego Piotra do Jana Pawła II, a rzymskiego korespondenta nie ma na miejscu (tego popołudnia umówił się na wizytę u dentysty). Szef biura w Rzymie za kilkunastominutowe opóźnienie informacji zapłacił długim okresem zawodowej melancholii.

Oba przykłady lubi powtarzać młodym dziennikarzom Michel Viatteau, szef biura AFP w Warszawie. Od początku dziennikarskiej kariery pracuje w agencji: w czasie rewolucji Chomeiniego był korespondentem w Teheranie, jako rzymski korespondent przemierzył z polskim papieżem kawał świata, relacjonował wojnę na Bałkanach, był na placówce w Moskwie.

– Może pan takich błędów nie ma? – próbuję być taktowny (to też mój mistrz, uczył mnie pisania informacji agencyjnych).

– Jak to nie! – śmieje się. – Przecież od 50 lat jestem dziennikarzem. Musiało się zdarzyć coś nie tak.

Pierwsza wpadka była komiczna. Końcówka lat 70., Viatteau miał nocny dyżur w paryskiej siedzibie redakcji. Kolega z działu krajowego usłyszał w Radio RTL, że lekarze z Wersalu przeszczepili komuś… prostatę. Viatteau kupił newsa, ale polecił dziennikarzowi dodzwonić się do wersalskiej kliniki, żeby sam zdobył informacje. Lekarze potwierdzili medyczną nowinkę. Mało: dodali, że po przeszczepie pacjent odzyskał erekcję. – Czyli miało to także pozytywny aspekt seksualny – opowiada Viatteau.

Informacja AFP idzie w serwisie po francusku, ale także po angielsku, niemiecku, hiszpańsku, portugalsku, włosku, a nawet po japońsku.

– Szybko okazało się, że popełniliśmy wielki błąd, bo prostaty nie da się wszczepić, że można ją najwyżej usunąć – relacjonuje Viatteau. – Ale ja o tym nie miałem pojęcia, bo moja wiedza medyczna była wątła.

Skąd ta kuriozalna wpadka?

Otóż lekarze nudzili się na nocnym dyżurze, nie mieli pracy, postanowili sobie zażartować z dziennikarzy. – Napisaliśmy potem depeszę wycofującą: jak to lekarze zabawili się naszym i czytelników kosztem – wspomina Viatteau.

Mieli trochę szczęścia, bo ośmieszający ich news poszedł w nocnym serwisie i europejskie gazety nie zdążyły go jeszcze zamieścić. Ale w Japonii był już dzień i jakieś tamtejsze dzienniki dały to na pierwszą stronę. – Japończycy kręcili potem nosem, że tak wprowadziliśmy ich w błąd – pamięta Viatteau.

Inna wpadka związana była z tragicznym wydarzeniem. 1 września 2004 roku czeczeńskie komando zajęło szkołę w Biesłanie. Podczas ataku sił rosyjskich zginęło kilkaset osób, w tym dużo dzieci.

Viatteau znalazł się tam nazajutrz po tragedii. Zapytał kobietę w białym fartuchu, pracującą przy zbieraniu ludzkich szczątków, ile jest ofiar. Powiedziała mu z całkowitą pewnością, że już ponad 400. Dziennikarz taką liczbę puścił w świat. Na drugi dzień rosyjskie służby podały, że zginęło ponad 300 zakładników.

AFP musiał sprostować wcześniejszą depeszę. Viatteau daremnie szukał kobiety w białym fartuchu, która wprowadziła go w błąd. Według oficjalnych danych zginęły wtedy 334 osoby, w tym 156 dzieci.

Raz Michel Viatteau dostał od szefostwa burę za ewidentny sukces. W Rzymie kardynałowie wybierali następcę Jana Pawła II. Viatteau jako wytrawny watykanista znał świetnie procedury konklawe: wiedział, ile trwa głosowanie i liczenie głosów. Kiedy z komina Kaplicy Sykstyńskiej uniósł się biały dym, był pewien, że jest już nowy papież. Nie czekał na opóźniające się potwierdzenie Radia Watykańskiego (taka była umowa), lecz wraz z kolegami z rzymskiego biura AFP zdecydował nadać flesza, że konklawe wybrało nowego biskupa Rzymu.

– Przez dziewięć minut byliśmy pierwsi i jedyni na świecie z tym newsem – opowiada Viatteau. W wyścigu na informacje to wieczność.

O co więc pretensje?

– O to, że puściliśmy niepotwierdzoną depeszę – tłumaczy. W agencji informacyjnej mamy zasadę, że nie publikujemy wiadomości bez stuprocentowej pewności. Zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak wielkiej wagi jak wybór papieża.

Ostatnia „potencjalna” (tak określa ją Viatteau) wpadka francuskiemu korespondentowi przydarzyła się kilka tygodni temu. Przy okazji beatyfikacji rodziny Ulmów pojawiła się informacja, że po tamtej egzekucji mieszkańcy Markowej w panice mieli zamordować ponad 20 ukrywających się w okolicy Żydów.

– W artykule kolegi z warszawskiego biura, który miałem sczytać, podaliśmy ten element, powołując się na historyka Jana Grabowskiego, profesora uniwersytetu w Ottawie. Dodatkowo znaleźliśmy opublikowane przez izraelski instytut Yad Vashem świadectwo Yehudy Ehrlicha, który przeżył okupację, kryjąc się w okolicach Markowej – opowiada.

Ta sama informacja o 24 zabitych ukazała się w „Tygodniku Powszechnym”. Ale w kolejnym numerze „Tygodnik” zamieścił polemikę. „Ta relacja jest niewiarygodna” – Wojciech Pięciak podał w wątpliwość opowieść Ehrlicha.

– Niemniej nie ma także dowodów pozwalających na jej zaprzeczenie – mówi francuski dziennikarz.

Przez większość swojej kariery Viatteau był przełożonym innych dziennikarzy. I to on sprawdzał depesze podległych sobie pracowników. – Przez 50 lat uchroniłem agencję przed kilkunastoma dużymi wpadkami – mówi. – Bilans mam więc względnie korzystny.

DROGA DO MANDELI (6)

„– No i co? – zapytał Saddam. – Spotkałeś go?

–Rok później w Mafikengu przeszedł tuż obok mnie – powiedziałem. – Zatrzymał się i uścisnął mi dłoń.

Saddam cmoknął z wrażenia”.

NIE NAUCZYŁA EKONOMII

– Długo by o tym mówić – kwituje moje pytanie Joanna Solska, gdy ciekaw jestem zawodowych niepowodzeń publicystki „Polityki”. – Cała nasza wiedza o gospodarce, zwłaszcza o finansach państwa, to moje wielkie niepowodzenie – dodaje.

Co ma na myśli? – To, że przez ponad 30 lat ustrojowej transformacji polskim dziennikarzom nie udało się wyedukować ekonomicznie społeczeństwa – mówi. – Połowa wciąż wierzy w durne obietnice polityków.

Rozmawiamy przed wyborami: w sondażach Prawo i Sprawiedliwość wciąż przed Koalicją Obywatelską i innymi partiami demokratycznej opozycji, a prezes Narodowego Banku Polskiego buńczucznie ogłasza, że zdusił inflację. – Bo ludzie nie mają elementarnej wiedzy o gospodarce – Solska tym tłumaczy słupki poparcia dla partii i wiarę w słowa Adama Glapińskiego.

Dziennikarstwo zaczynała od pracy w peerelowskim „Sztandarze Młodych”. Była cenzura i dziennikarze nie mogli krytykować błędów ustroju. – Ale mogliśmy opisywać jednostkowe problemy – opowiada.

I tak Hanna Krall napisała swój słynny reportaż „Portret rodziny Z. we wnętrzu”: jak wielopokoleniowa rodzina gnieździ się w M-3. („Pierwszy ma prawo zająć łazienkę ojciec, pan Gutek. Wstaje przed piątą, ale śniadania nie je, bo w kuchni jeszcze śpi Janusz i nie można dostać się do gazu”).

Solska też pisała o kłopotach mieszkaniowych. Pamięta reportaż o młodych ludziach, którzy chcieli zaadaptować na mieszkanie strych starej kamienicy (jeden z pomysłów na rozładowanie kryzysu budowlanego). Ale sprzeciwili się lokatorzy. – Okazało się, że to byli ludzie władzy – opowiada. Tekst poszedł – choć bez nazwisk partyjnych prominentów.

Gdy komuna upadła, Solska miała ambicję edukować rodaków gospodarczo. – Mieszkańcy Zachodu stykali się z ekonomią na co dzień, gdy robili zakupy w sklepie, a my byliśmy pod tym względem do tyłu – wspomina. – Bo w peerelowskiej rzeczywistości nie było dostępu do danych ani niezależnych ekspertów. Nie mieliśmy pojęcia, ile kosztuje tona węgla wysyłanego na eksport.

Redaktor Solska nie ma wykształcenia ekonomicznego – ukończyła teatrologię („bo w PRL teatru nie musieliśmy się wstydzić przed światem”) i polonistykę. Liczyła, że w wolnym kraju uda jej się zainteresować czytelników sprawami gospodarczymi opisywanymi ludzkim językiem. Niewiele z tego wyszło. – Niestety ludzie wciąż uważają, że zrozumienie gospodarki jest dla nich za trudne i dają się mamić politykom – mówi.

Podaje przykład: radość emerytów z obecnej trzynastki i czternastki. – Jeśli jakaś emerytka myśli, że to zrekompensuje inflację, to się grubo myli.

Za brak podstaw ekonomicznej wiedzy nie wini jednak zwykłych ludzi. – To porażka polskich mediów – uważa. – Tabloidyzujemy się. Ważniejszy jest trup na ulicy niż dobry tekst ekonomiczny.

Poniosła też indywidualną porażkę – przegrała proces z Ryszardem Krauzem. Kilkanaście lat temu ujawniła w „Polityce”, że biznesmen nie spłaca pożyczek, które zaciągnął od państwowego banku na swoją firmę wydobywającą ropę naftową w Kazachstanie. Krauze wytoczył jej proces. Sąd nakazał jej przeprosić biznesmena na łamach tygodnika.

– Mąż się ze mnie śmiał, że jego nazwiska używam tylko, kiedy popełnię błąd – wspomina dziennikarka, która teksty podpisuje rodowym nazwiskiem. Pod sprostowaniem musiała użyć dwuczłonowego Solska-Czerska, którym posługuje się w dokumentach.

Po pewnym czasie media oficjalnie potwierdziły, że biznesmen kredytu nie spłacił. Po agresji Rosji na Ukrainę okazało się, że szef państwowego banku, który udzielił Krauzemu kredytu, jest dyrektorem rosyjskiego banku w Ukrainie.

– Ale tamta przegrana w sądzie i zamieszczenie nieuzasadnionych przeprosin mocno zabolały.

DROGA DO MANDELI (7)

„Pojechałem do Mafikengu na zjazd Afrykańskiego Kongresu Narodowego, na którym Mandela miał przekazać stery partii młodszym towarzyszom, a sam powoli szykować się na emeryturę.

Zostały mu jeszcze dwa lata prezydenckiego panowania, ale nie zamierzał go przedłużać. Ani myślał słuchać rodaków, którzy błagali go, by pozostał na tronie. Dobiegał osiemdziesiątki i powtarzał, że w nowe tysiąclecie Afrykę Południową powinien wprowadzić ktoś zdecydowanie od niego młodszy.

Wpadłem na niego pierwszego dnia zjazdu, gdy otoczony partyjnymi dygnitarzami przeciskał się przez stłoczonych delegatów do sali, w której toczyły się obrady.

Tłum falował jak niespokojne morze uderzające o falochron. W pewnej chwili, pchnięty od tyłu, zatoczyłem się prosto na szpaler porządkowych torujących przejście dla przywódców.

Akurat przechodził Mandela. Spojrzał na mnie, przystanął i uśmiechnął się szeroko. Przez głowę przemknęła mi myśl, że mnie rozpoznał, zapamiętał z którejś konferencji prasowych.

Uścisnął mi dłoń, a zanim ponaglany przez towarzyszy ruszył dalej, szturchnął mnie palcem w brzuch, kiwając z aprobatą głową.

–Hasta la victoria! – uśmiechnął się. – Dobra robota, towarzyszu.

Miałem na sobie czarną bawełnianą koszulkę z wielką podobizną Che Guevary, w jakich przyjechali na zjazd komuniści. W otaczającym go tłumie byłem jedynym białym i Mandela wziął mnie najwyraźniej za jednego z towarzyszy”.

A MORDERCA CHODZI

Swoje największe dziennikarskie niepowodzenie Janusz Ansion, naczelny „Kuriera Słupeckiego”, przeżywa do teraz. Podobnie jak zaangażowani w sprawę dziennikarze jego powiatowego tygodnika i portalu.

– Bo mamy świadomość, że być może gdzieś blisko nas chodzi na wolności prawdziwy morderca – mówi Ansion. – A niewinny człowiek siedzi w więzieniu. W mojej opinii organa ścigania powinny zbadać tę sprawę ponownie.

W Lądku pod Słupcą była noc z 20 na 21 listopada 2004 roku. Niedaleko tamtejszej dyskoteki Faraon ktoś znajduje ciało młodej kobiety, która została zgwałcona i brutalnie zamordowana. Policja zatrzymuje Jarosława Sosnowskiego z pobliskiego Ciążenia. Dowodem były zeznania szatniarza z Faraona: miał widzieć, jak Sosnowski brał rzeczy należące do ofiary. Tylko że przed sądem szatniarz wszystko odwołał.

Do morderstwa miał się przyznać w śledztwie także Sosnowski. Ale przed sądem zarzekał się, że zeznania wymuszono na nim biciem. Na ciele ofiary nie znaleziono jego śladów biologicznych. Mimo to sąd skazuje go na 25 lat więzienia.

Kilkanaście lat później. Na portalu Slupca.pl ktoś pisze anonimowo, że Sosnowski jest… niewinny. Że w morderstwo ma być zamieszany ktoś inny. Portal i tygodnik „Kurier Słupceki” z pomocą rodziny oskarżonego nagłaśniają sprawę. – Po wniosku obrońcy i nowych zeznaniach świadków, reportażach telewizyjnych w stacjach ogólnopolskich Izba Karna Sądu Najwyższego uznaje jednak, że nie ma potrzeby wznowienia śledztwa, a sprawa pobicia okazuje się przedawniona – relacjonuje Ansion.

Niedawno naczelny i jego dziennikarze ponieśli inną społeczną porażkę. Powiatowe władze remontowały drogę ze Słupcy do Lądu. Drogowcy postanowili wyciąć stare kasztanowce. „Kurier Słupecki” zaangażował się w obronę drzew.

– Ale miejscowi nie byli tym zainteresowani – ubolewa naczelny „Kuriera”. – Większość mieszkańców uznała, że wolą wygodną drogę od starych drzew.

Ansion mówi, że takie przykłady podkopują motywację dla wykonywania zawodu dziennikarskiego. – Osłabia to naszą misję. Jesteśmy mocno do czegoś przekonani, angażujemy się, a życie podcina nam nogi. W takich sytuacjach przestaje się wierzyć w misję dziennikarską.

DROGA DO MANDELI (8)

„– Dzień dobry. Jak się pan miewa?

Odwróciłem głowę i ujrzałem Mandelę. Był sam i wyglądał na trochę zdezorientowanego. Musiał pomylić drzwi, a może któryś z asystentów, chcąc uchronić go przed ponownym spotkaniem z fotografami, skierował go w stronę bocznego wyjścia i w zamieszaniu zapomniał poinformować o tym resztę świty.

Byliśmy tylko we dwóch.

–Nie spodziewałem się pana tutaj – wykrztusiłem.

–Ja jeszcze mniej. – Uśmiechnął się rozbawiony sytuacją.

Uścisk dłoni miał mocny i ciepły.

–Jestem dziennikarzem powiedziałem, czując, że mówię nie to, co bym chciał. – Z Polski.

–Z Polski? A to ci dopiero. Życie nas zaskakuje, nieprawdaż?

Drzwi otworzyły się i żwir na chodniku zachrzęścił pod nogami świty Mandeli.

–Panie prezydencie? – zapytała asystentka, ujmując pod łokieć Mandelę. – Wszystko w porządku?

–Tak, Zeldo, w jak najlepszym porządku – odparł, kłaniając mi się na pożegnanie. – Ten pan jest dziennikarzem z Polski. A to Zelda, moja szefowa.

Nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. Odwracał się już, gdy coś przyszło mi do głowy.

–Przyjedzie pan kiedyś do Polski?

–Do Polski, powiada pan? A któż to może wiedzieć? Miło się z panem rozmawiało.

Czy to się liczyło?”.

SKALPÓW NIE ZBIERAM

Zapytałem Wojciecha Jagielskiego, czy to jego największe dziennikarskie niepowodzenie.

– Żałuję, że nie miałem okazji pobyć z Mandelą dłużej niż chwilę, bo z tych wszystkich ludzi z tamtych czasów dla niego miałem najwięcej szacunku – odpowiada.

Ale zaznacza, że tak samo żałowałby, gdyby miał okazję spotkania z Bobem Dylanem i zmarnował ją. Tak jak trochę żałuje, że jeszcze w latach 90. odrzucał propozycję spotkania z Osamą bin Ladenem – mało kto mówił wtedy o Al-Kaidzie.

Tego, że nie przeprowadził z Mandelą wywiadu, w ogóle nie uważa za niepowodzenie. – Ta powszechna jednak w dziennikarstwie maniera zbierania skalpów mnie, chwalić Boga, dosyć szybko przeszła – zapewnia.

Jak przypuszcza, na wywiad czy audiencję dostałby kwadrans, może pół godziny. – O czym mądrym, ważnym czy choćby niebanalnym miałbym w tym czasie z nim rozmawiać, zapytać? – zastanawia się. – O Walusia? – polskie gazety byłoby pewnie zachwycone – przypomina postać polskiego emigranta Janusza Walusia, który zamordował czarnoskórego polityka Chrisa Haniego.

Jagielski dawno zauważył, że „Mandela, zresztą podobnie jak inni dygnitarze, udzielając wywiadów, nie rozmawiają już, tylko przemawiają”.

– Tak jak żałuję, że nie spotkałem Mandeli na dłuższą chwilę, jakąś rozmowę, tak cieszę się, że tego oficjalnego wywiadu los mi oszczędził.

***

Ten tekst Stanisława Zasady pochodzi z archiwalnego wydania magazynu „Press”.