„Nie chcę być traktowany jak ostatni tkacz z Manchesteru, który w obronie swojego miejsca pracy niszczy maszynę parową. Wiem, że czasy są inne, ale mogę pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu i do końca uprawiać mój zawód, grając fair” – mówi Mirosław Żukowski, dziennikarz sportowy, do niedawna szef działu sport „Rzeczpospolitej”. Rozmawia z nim Grzegorz Kopacz.
Jeżdżenie za Igą Świątek po świecie to Pana pomysł na emeryturę po 32 latach pracy w „Rzeczpospolitej”?
Niejedyny, ale rzeczywiście byłem w Rzymie, pojechałem do Paryża, wybieram się na Wimbledon. Do Paryża nie mogłem nie pojechać, wielkoszlemowe zwycięstwa Igi Świątek to dla mnie wielkie przeżycie. Zresztą nie tylko dla mnie. Gdy na korcie centralnym grano polski hymn, płakałem ja, jeszcze bardziej płakał stojący obok mnie tenisowy ekspert i mój świetny kolega Adam Romer. Popatrzyliśmy na siebie i nic nie trzeba było mówić.
Takie wyjazdy muszą być kosztowne.
Jeżdżę tam, gdzie mogę tanio nocować, bo nie stać mnie na przykład na dwa tygodnie w Londynie w przyzwoitym hotelu, który nie urąga godności starszego człowieka. Na szczęście od wielu lat mieszka tam moja córka.
Dlaczego w Polsce brakuje specjalistów od profesjonalnego komentowania tenisa?
Nie brakuje.
Kiedy słucham jednego z komentatorów Polsatu Sport Tomasza Lorka z tą jego nieznośną manierą językową, niewłaściwym akcentem, cudacznymi zdrobnieniami, mówieniem do widzów slangiem, to zastanawiam się, czy Bohdan Tomaszewski w grobie się nie przewraca.
Tomka Lorka znam od wielu lat, osobiście go lubię, żyje żużlem, o którego kulisach napisał kiedyś świetny tekst do „Rzeczpospolitej”, i tenisem, ale jego maniera jest rzeczywiście nieakceptowalna. Andrzej Fąfara napisał kiedyś o nim tekst „Anglik z Kołomyi”.
Ogląda Pan tenis z polskim komentarzem?
Poziom komentatorów tenisowych w Polsce nie jest gorszy od tego w innych krajach. Najważniejsze mecze w głównych kanałach komentują u nas ludzie kompetentni, słucham ich z przyjemnością, choć prawie do wszystkich mam jedno zastrzeżenie – za dużo mówią.
Na to zawsze zwracał uwagę Bohdan Tomaszewski.
Gdy widzę w transmisji Polsatu Sport kilka wymian i nie słyszę komentatora, to wiem, że komentuje jego syn, Tomek Tomaszewski. Kiedy oglądam walkę bokserską i sprawozdawca nie mówi jak karabin maszynowy, to wiem, że przy mikrofonie jest Janusz Pindera. Komentator telewizyjny powinien mówić wtedy, kiedy trzeba, bo resztę przecież widać.
Wyspecjalizował się Pan w tenisie. Dlaczego akurat tenis, w którym do czasów Agnieszki Radwańskiej mieliśmy chude lata?
Zanim zostałem kierownikiem działu sportowego w „Rzeczpospolitej”, zajmowałem się sportami wówczas w Polsce pierwszorzędnymi, a dziś niszowymi. Zwiedziłem kawał świata dzięki takim gwiazdom polskiego tenisa stołowego jak Andrzej Grubba i Leszek Kucharski. Wtedy przed Areną w Poznaniu przed meczem tenisa stołowego Polska – Szwecja ustawiano telebimy dla kibiców, którzy nie mieścili się w tej hali. Pamiętam wyjazdy na zawody w łyżwiarstwie figurowym w czasach sukcesów Grzegorza Filipowskiego, pary Dorota Zagórska – Mariusz Siudek, Anny Rechnio. Pisałem o pięcioboju nowoczesnym w czasach Barbary Kotowskiej, Arkadiusza Skrzypaszka, Doroty Idzi, Iwony Kowalewskiej. Ludzi nie do zapomnienia poznałem również w jeździectwie, a dzięki pomocy Marcina Szczypiorskiego, wtedy sekretarza generalnego Polskiego Związku Jeździeckiego, mogłem się do tego sportu zbliżyć. Zjeździłem większość stadnin w Polsce. To był inny świat. Nigdy nie zapomnę całonocnych spotkań podczas zawodów CSJ w Sopocie z Andrzejem Osadzińskim, dyrektorem stada ogierów w Bogusławicach, i jego fascynujących opowieści o historii hodowli koni w Polsce. Ciążyłem do sportów spoza głównego nurtu, bo tam jakoś częściej byli fascynujący ludzie.
W młodości trenował Pan siatkówkę, ale potem o niej Pan nie pisał, mimo ogromnych sukcesów Polski w tym sporcie.
Jako szef starałem się dawać szanse innym. U nas siatkówką zajmowali się Krzysztof Rawa i Janusz Pindera, oni jeździli na duże imprezy.
Wzorce sportowe wyniósł Pan z domu?
Mój ojciec był piłkarzem, a potem trenerem w Darzborze Szczecinek, klubie leśników i drzewiarzy. Stworzył tam sekcję hokejową, sam był pierwszorzędnym hokeistą. Gdy przenieśliśmy się na drugi koniec Polski do Tomaszowa Lubelskiego, to po godzinach pracy w gospodarce komunalnej też był trenerem. W garażu w Szczecinku były poukładane roczniki „Piłki Nożnej”, wówczas pisma dla instruktorów i trenerów, a ja po drodze do szkoły kupowałem „Przegląd Sportowy” i na dużej przerwie znałem go już na pamięć. Zawsze chciałem robić w życiu coś związanego ze sportem. I chociaż skończyłem prawo na UMCS, to tliło się we mnie dziennikarstwo.
Niewielu wie, że blisko Pana rodziny wychował się Jan Pieszko, który znalazł się w galerii sław Legii Warszawa.
Tata go trenował, tak jak mój ojciec był repatriantem ze Wschodu, z tego względu miał w Legii ksywę Kargul. Ponieważ kibicowałem Jasiowi, to także Legii, do której przeszedł, choć cała Polska kibicowała wtedy Górnikowi. Tylko raz w życiu się biłem, było to chyba w szóstej klasie, właśnie z chłopakiem, który był za Górnikiem. I dostałem w dziób. Jak jechaliśmy z Tomaszowa na mecz Legii do Warszawy, to już w okolicy Garwolina miałem gorączkę z emocji.
Ale teraz chodzi Pan na Polonię Warszawa?
Kiedy Legia dostała nowy stadion, zabrałem tatę na jej mecz. Wytrzymał 45 minut i w przerwie powiedział: „Mirek, to nie dla mnie”. Bluzg, hasła na transparentach, wszystko mu przeszkadzało. Zaczęliśmy chodzić na Polonię. Miłość do Polonii wzięła się z tego, że zamieszkałem na Muranowie, a ważny dla mnie człowiek Andrzej Roman powiedział mi, że w Warszawie na Polonię chodzi się jak do kościoła. Nawet moja córka w swoim mieszkaniu w Londynie ma lodówkę oklejoną nalepkami Polonii. Polonia wydawała się oazą normalności, ale to się też kończy, widać to już i słychać na trybunach. Spodziewam się, że wraz z awansem do wyższej ligi pojawi się futbolowa gangrena. I będzie jak na Legii, tylko tam jest zielona zaraza, a tu będzie czarna.
Za Pana kierownictwa w „Rzeczpospolitej” sportowe felietony pisali Wojciech Kuczok, Jerzy Pilch, Bohdan Tomaszewski, Janusz Zaorski, Andrzej Ziemilski, Maciej Rybiński. Często musiał je Pan odrzucać?
Nie odrzucałem, ale poprawiałem. Tylko Pilchowi nie wolno było tknąć nawet przecinka. I słusznie, bo każdy był uzasadniony. Gdybym chciał adiustować Pilcha, to by wyszło, że jestem idiotą. Natomiast Andrzej Ziemilski był jednym z najmądrzejszych ludzi, z jakimi mnie dziennikarstwo zetknęło – erudyta o ogromnej wiedzy historycznej.
Kuczoka trzeba było redagować?
On pisze sprawnie, ale jest kibicem Ruchu Chorzów i za mocno to eksponował w felietonach. Rozstaliśmy się z mojej inicjatywy, ale do dziś pozostajemy w bardzo dobrych relacjach.
Nawet Stefanowi Szczepłkowi potrafił Pan powiedzieć, że stać go na więcej.
Nie miałem obaw, że redaguję tekst znakomitego dziennikarza. Moja trudność z redagowaniem tekstów Stefana polegała na tym, że jest też moim przyjacielem, a dziś mogę powiedzieć, że nawet bratem, choć jestem jedynakiem. Stefan, zanim przyszedł do „Rzeczpospolitej”, był świetnym i znanym dziennikarzem, ale papieżem polskiego futbolu został w czasach, kiedy już się znaliśmy. Nie chcę przez to powiedzieć, że to moja zasługa, po prostu w „Rzeczpospolitej” mógł pokazać też inne spojrzenie na sport, inną wrażliwość, której w „Piłce Nożnej”nie mógł wydobyć. Jego atrakcyjność nie kończy się na futbolu, ale to też doskonała znajomość muzyki poważnej, historii Polski, historii Warszawy. Na tym polega szczepłkizm, a nie na tym, że świetnie czyta piłkę nożną. On również wielu rzeczy mnie nauczył.
Czego przede wszystkim?
Wrażliwości. Odkąd znam Stefana, o wiele trudniej jest mi kogoś skrytykować, bo on zawsze szuka argumentu na obronę człowieka. Francuzi mówią: „Tout comprendre c’est tout pardonner”, czyli wszystko zrozumieć, to wszystko wybaczyć. I taki jest Stefan, choć to nie znaczy, że nie potrafi ostro napisać.
Nic tak nie osłabia tekstu na czyjś temat, jak rozmowa z bohaterem tekstu.
Powiem więcej. Nic tak nie osłabia tekstu, jak osobista znajomość z bohaterem tekstu. Wielokrotnie widziałem przykłady, jak trudno jest dziennikarzom skrytykować sportowców, za którymi przez lata jeździli na zawody i po prostu się z nimi polubili.
Szczepłkowi czy Kołodziejczykowi potrafił Pan wypomnieć, że nie powinni oglądać meczów Legii z loży jej właściciela Dariusza Mioduskiego i pić z nim whisky.
Nie powinni tam chodzić. Wiem, że takie ortodoksyjne podejście nie jest już dziś popularne.
No, nie chodzili tam przecież dla whisky, tylko po informacje.
Można je zdobyć inaczej, choć wszystko zależy jaka loża i jakie VIP-y.
Czyli jednak nie jest Pan do końca ortodoksem?
Loża dla VIP-ów w futbolu to jednak co innego niż loża honorowa na zawodach Wszechstronnego Konkursu Konia Wierzchowego czy nawet na turnieju tenisowym. O piłce nożnej czasami trzeba napisać ostro, a gdy się to uczyni, to wtedy dziennikarze chodzący na smyczy gospodarza loży dla VIP-ów opublikują pańskie zdjęcie, na którym pije pan z nim szampana i je kawior. Wtedy cała pana słuszna argumentacja słabnie.
Jako szef sportu „Rzeczpospolitej” musiał Pan dostawać różne atrakcyjne propozycje, choćby od sponsorów.
Wbrew pozorom tych propozycji nie było zbyt dużo. Sponsorzy nie szukają kontaktów z kierownikami redakcji, ale z tymi, którzy o nich piszą. Nie jest też tak, że ja nigdy w życiu nie skorzystałem z żadnej propozycji opłaconego wyjazdu. Raz ze Stefanem pojechaliśmy na mecz Barcelona – Real. I raz poproszono mnie, abym jako specjalista od tenisa poleciał z grupą dziennikarzy piłkarskich na jeden dzień na Wimbledon. Oczywiście zdarzały się propozycje wyjazdów do krajów egzotycznych. Nawet tuż przed emeryturą mogłem pojechać, aby zobaczyć, jak pięknie rozwija się sport w jednym z krajów arabskich rządzonych przez dyktaturę. Nie pojechałem. Ale nie jestem przeciwko wszystkim sponsorowanym wyjazdom dziennikarskim. Jeżeli nadal byłbym kierownikiem i na przykład PZPN zaprosiłby Stefana na mecz Polski w Hongkongu, to powiedziałbym: „Jedź”. Czym innym jest wyjazd na prawdziwą imprezę sportową, z której można napisać ciekawą relację, a czym innym picie wina w salonie dla VIP-ów.
A gdyby PZU zaprosiło Pana na Australian Open, aby śledzić tam mecze Igi Świątek?
Miałbym problem, bo dziś to może być jedyna szansa dla dziennikarza zajmującego się tenisem, aby zobaczyć korty Australian Open. W czasach „Rzeczpospolitej”, które mnie ukształtowały, Piotr Aleksandrowicz powiedziałby mi: „Chcesz jechać na Australian Open? Jeżeli uważasz, że to jest potrzebne gazecie, aby ją wzbogacić o teksty stamtąd, to jedź. Idź do kasy, bierz pieniądze, a pani Ewa niech kupi ci bilet”. To była sytuacja idealna. Dziś już tak nie ma. Wtedy podejrzenie o to, że dziennikarz jest związany z tym, o kim pisze, było w „Rzeczpospolitej” dyskwalifikujące. A dziś właśnie przeczytałem w kilku mediach wywiady z Robertem Lewandowskim, które zrobili dziennikarze zaproszeni przez jego agenta do Barcelony.
Nie drażnią Pana teksty w mediach sportowych, które na przykład w przypadku rywalizacji Igi Świątek z Aryną Sabalenką czy Rosjankami więcej uwagi poświęcają temu, co która powiedziała o rywalce, jaki gest wykonała, niż o ich rzeczywistej rywalizacji sportowej? W serwisach Sport.pl czy „Przeglądu Sportowego” to są czołówki.
W Sport.pl mają czułki wystawione na tego typu tematy. Przez takie patrzenie redakcji na sport przyzwyczajamy do tego odbiorców, psujemy ich gust, a potem pod pretekstem, że oni tego chcą, dalej im to serwujemy. Wyszukiwanie za wszelką cenę kontrowersji w wydarzeniu sportowym i robienie wielkiego story z czegoś, co nie ma żadnego znaczenia, nie jest winą dziennikarzy, tego się po prostu od nich wymaga.
Zajmuje się Pan olimpizmem. Czy rzeczywiście sportowcy z Rosji i Białorusi powinni być wykluczeni z udziału w igrzyskach w Paryżu?
Tak. Zdaję sobie sprawę ze wszystkich niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą odpowiedzialność zbiorowa, ale to nie są czasy, żeby zapraszać rosyjskich sportowców, rosyjskie teatry czy balety. Także ci przyzwoici Rosjanie powinni poczuć, że ich kraj jest inny od reszty świata. A każdy sukces olimpijski byłby w Rosji wykorzystywany propagandowo.
Od igrzysk w Berlinie w 1936 roku nowożytne igrzyska zawsze służyły politykom. Zresztą te starożytne też były wykorzystywane przez rządzących.
Wydawało mi się, że po upadku komunizmu nie wrócimy już do czasów dyskusji o bojkotowaniu igrzysk. Nie sądziłem, że oglądając wybitną tenisistkę, będę się musiał zastanawiać, czy mogę jej kibicować ze względu na kraj, z którego pochodzi. A te czasy wróciły.
Na Pana redakcyjnym pożegnaniu redaktor naczelny Bogusław Chrabota wygłosił taką mowę, jakby z Pana odejściem nie tylko sport w „Rzeczpospolitej” miał się skończyć, ale cała „Rzeczpospolita”.
Bez przesady, aż tak to nie wyglądało, ale to, co powiedział, było bardzo miłe. Trzeba jednak pamiętać, że strony sportowe nigdy nie były podstawowym motywem zakupu naszej gazety.
Tu pewnie chodziło o Pana rolę w dzienniku, która wykraczała ponad obowiązki szefa działu sportowego.
Faktycznie na kolegiach zabierałem głos w sprawach nie tylko sportowych.
I naczelni brali go pod uwagę?
Miałem ogromną satysfakcję, że tak, i to wszyscy z wyjątkiem jednego, który o nic nigdy nie pytał.
Którego?
Tomasza Wróblewskiego. Wszystkich redaktorów naczelnych „Rzeczpospolitej” wspominam z ogromnym sentymentem, chociaż każdy był inny i nawet Wróblewski, kiedy były mistrzostwa Europy polsko-ukraińskie i Paweł Wilkowicz, Michał Kołodziejczyk, Stefan Szczepłek przesyłali z nich relacje, powiedział: „Nigdy nie czytałem stron sportowych i dopiero wy mnie zmusiliście”.
Do pracy przyjmował Pana jeszcze Dariusz Fikus?
Tak, ale faktycznie za wszystkim stał nieżyjący już od lat znakomity dziennikarz Andrzej Łozowski, który jeszcze w latach 80. stworzył w „Rzeczpospolitej” nietypowy dział sportowy, wyraźnie inny na tle całej ówczesnej prasy. Z niego byliśmy potem my wszyscy. To on od dawna namawiał mnie do pracy w „Rzeczpospolitej”. A jeśli chodzi o Dariusza Fikusa: jego śmierć była dla nas traumatycznym przeżyciem. Pamiętam, że umarł w sobotę, a w niedzielę wszyscy przyszli do pracy, nawet ci, co nie musieli, bo chcieliśmy być razem. Za czasów Fikusa, a potem Piotra Aleksandrowicza czy Macieja Łukasiewicza „Rzeczpospolita” była najlepszym miejscem do pracy dziennikarskiej na całym rynku. Mówiłeś, że jesteś z „Rzeczpospolitej” i to otwierało każde drzwi. Za tym ogromnym sukcesem gazety szły też poważne pieniądze, co najważniejsze nie tylko dla jej kierownictwa, lecz także dla nas, dziennikarzy. Dzięki temu budowaliśmy swoją pozycję życiową, kupowaliśmy mieszkania. W tej wczesnokapitalistycznej rzeczywistości żyliśmy w przekonaniu, że ciężka praca wszystko odmienia. To były najlepsze lata w moim życiu.
A co Pan radził redaktorowi Chrabocie w sprawie publikacji tekstu Jacka Kurskiego o polityce Banku Światowego?
Nie pytał mnie o to. Nie było mnie wtedy na planowaniu.
A co by Pan mu radził, gdyby zapytał?
Nie publikować. Po tym, jak zareagowali koledzy z „Rzeczpospolitej” i koledzy z tych mediów, których opinie cenię i szanuję, zapachniało mi trotylem. Byłem przerażony, bo jeżeli miałoby to iść dalej, to gazeta mogła tego nie przeżyć, a przecież największą zasługą Bogusława Chraboty jako redaktora naczelnego jest to, że tak umiejętnie posklejał zespół po trotylowej traumie.
Rozumiem, że nie było Pana w gronie protestujących przed redakcją, gdy Cezary Gmyz tracił pracę w „Rzeczpospolitej” za tekst o znalezieniu trotylu na wraku smoleńskiego tupolewa? Stał tam między innymi Przemysław Babiarz z TVP.
To był jedyny okres, kiedy czułem, że nie mam żadnego wpływu na proces decyzyjny w redakcji. Panów Tomasza Wróblewskiego i Andrzeja Talagę traktowałem jako ciało wrogie w redakcji. Wtedy miałem już odejść z „Rzeczpospolitej”, bo nie przyjąłem ich pierwszej propozycji finansowej. Potem ją poprawili, ale dali mi do zrozumienia, że tacy jak ja są dla redakcji jedynie kosztem. Po tekście o trotylu za nimi nie płakałem. Wszyscy obawialiśmy się wtedy o przyszłość naszej gazety.
A w lutym 2005 roku w obronie Bronisława Wildsteina Pan pikietował? Gdy ogłosił, że wyniósł z IPN listę w nim zarejestrowanych osób?
Redaktorem naczelnym był wtedy Grzegorz Gauden, a ja byłem członkiem czegoś w rodzaju kolegium redakcyjnego. Rozmawialiśmy na nim o tym, co zrobił Bronek.
I głosowaliście w sprawie jego zwolnienia.
Najciekawsze, że takiego głosowania nie było. Była tylko dyskusja, czy Wildstein postąpił słusznie, czy nie. W większości uznaliśmy, że zrobił źle, ale głosowania w sprawie wyrzucenia Bronka nie pamiętam. Zresztą nawet Paweł Lisicki, który był wówczas w kierownictwie redakcji, też wspominał publicznie, że takiego głosowania nie pamięta.
Czyli w sytuacjach trudnych dla gazety nie chował się Pan w dziale sportowym?
Miałem dużą satysfakcję, że mogłem zabierać głos w sprawach istotnych dla gazety, choć mawiałem żartem: „Czego chcecie, ja jestem tylko fachowcem od lewej nogi Bońka”.
Każdy dzień zaczyna Pan od czytania francuskiej prasy?
Czytam „L’Équipe” i „Le Monde”. Od lat jestem też abonentem „The New York Times”. Na starym Twitterze śledziłem to, do czego odsyłali cenieni dziennikarze sportowi, jak na przykład Christopher Clarey z „NYT”. Jestem nietypowym internautą z polskiego punktu widzenia, bo jeżeli coś mnie zainteresuje, to jestem gotów za to płacić. Nie szukam treści w ogólnym internecie, bo tam gówno płynie wierzchem.
Jest różnica między polskim a francuskim dziennikarstwem sportowym?
Tam jest większa finezja, większa dbałość o język, są smaczne puenty. Uczyłem się francuskiego przede wszystkim z lektury gazet i zawsze ciągnęło mnie do tekstów, w których autorzy wyrażali swoje myśli w sposób niebanalny. Z takim tekstami tłumacz Google’a wciąż ma problem.
Jak Pan trafił do Paryża?
Po skończeniu prawa na UMCS-ie w Lublinie przyjechałem do Warszawy na pomagisterskie dziennikarstwo, na którym nie było zbyt wiele do roboty. Zakolegowałem się z Francuzem, który zaprosił mnie do Paryża. Spodobało mi się, pracowałem i jednocześnie studiowałem tam język i cywilizację francuską. W Paryżu zastał mnie stan wojenny w Polsce. Zostałem do jesieni 1982 roku. Potem wielokrotnie wracałem. Gdyby tylko przemnożyć obecność na 25 dwutygodniowych turniejach Roland Garros, to już się zrobi kawał życia, a byłem przecież też na innych wydarzeniach sportowych we Francji. Moja żona jest romanistką i ma we Francji rodzinę. Dawniej, jeżeli chcieliśmy coś ukryć przed córką, to rozmawialiśmy po francusku, ale w końcu ona też się nauczyła tego języka.
Żona nadal pracuje w „Rzeczpospolitej”?
Tak. W redakcji internetowej. Przez lata pracowała w redakcji zagranicznej, potem ją zwolniono, ale wróciła.
We Francji, Włoszech czy Hiszpanii wciąż ukazują się duże gazety sportowe. U nas dogorywają.
Niedawno wróciłem z turnieju tenisowego w Rzymie. Moją największą zazdrość budziły stojaki z prasą ustawione na ulicach i to, że w parkach ludzie nadal czytają papierowe gazety. Jednak z drugiej strony, kiedy w ubiegłym roku byłem w Nowym Jorku, to nawet w centrum Manhattanu trudno jest kupić „New York Timesa”. Zazdroszczę tym krajom, które potrafiły ochronić prasę, nawet z lekkim rządowym protekcjonizmem, jak we Francji.
Dlaczego książki się obroniły przed internetem, a gazety nie?
Wielkie portale internetowe brały z gazet wszystko, co chciały, i za nic nie płaciły, przynajmniej u nas. Ten proces doprowadził do przekonania przeciętnych użytkowników mediów, że wszystko, co zechcą, mogą dostać za darmo. Chciałbym, żeby w Polsce stało się to, co w Stanach Zjednoczonych w czasie prezydentury Trumpa. Chris Clarey opowiadał mi, że tradycyjne media bardzo tam zyskały, gdy ludzie zorientowali się, jaki ogrom bzdur i bredni dostarcza im sieć. Wydaje mi się, że nasze główne portale już przytomnieją, bo znajdują tam pracę znakomici dziennikarze.
Czyli są jakieś pozytywy w internecie?
Dziś polityczne dziennikarstwo Onetu to najwyższy poziom, podobnie jak śledcze w WP. Podstawowym problemem jest jednak, że to dziennikarstwo premium w internecie jest głęboko ukryte. Pamiętam, że kiedy Paweł Wilkowicz był jeszcze w Sport.pl, to na Twitterze zamieścił link do tekstu, który napisał po śmierci João Havelange’a. To był tekst na Pulitzera, zachwyciłem się, wysłałem mu SMS-a i wszedłem na Sport.pl, a tam nie mogłem znaleźć tego tekstu, bo na głównej stronie były materiały bez znaczenia.
Za świetnym papierowym magazynem „Kopalnia” Piotra Żelaznego też trzeba się nachodzić.
W tym przypadku pocieszające są dwa fakty. Po pierwsze, że znalazł się taki człowiek jak Piotrek, który uznał, że jemu i kręgowi jego znajomych będzie to potrzebne. On przecież nie zbuduje za to domu z basenem pod miastem. Znalazł dobrych autorów i zaspokaja potrzebę, którą uznał za istotną i wartą zaspokojenia. Dopóki są tacy młodzi ludzie, to jest przyszłość. Z drugiej strony niestety polskie dziennikarstwo prasowe nie jest w stanie wyżywić swoich najlepszych synów. Paweł Wilkowicz został szefem sportowej telewizji, podobnie Michał Kołodziejczyk, Piotr Żelazny jest zastępcą Pawła, że wymienię tylko tych najzdolniejszych, z którymi pracowałem.
Wilkowicz kieruje Viaplay, Kołodziejczyk – sportem w Canal+, ale Marcin Piątek nadal jest dziennikarzem, pisze do „Polityki”.
Marcin jest jedynym, który został w dziennikarstwie, i to takim starej daty. Po tym jak poinformowaliście w „Presserwisie”, że odchodzę na emeryturę, największą przyjemność zrobiły mi telefony właśnie od nich, bo mam nadzieję, że w jakiś sposób wpłynąłem na ich życie, jakoś im pomogłem.
Wilkowicz i Kołodziejczyk to laureaci Nagrody im. Bohdana Tomaszewskiego, tej samej, którą „Press” przyznał wcześniej Stefanowi Szczepłkowi i Panu. Nominowany do niej był też Piotr Żelazny. Musi być Pan dumny z tego, jak ważną rolę odgrywają dziś w mediach byli Pana podwładni?
Trener Jürgen Klopp powiedział kiedyś, że nie bierze do drużyny durni, bo potem będzie przecież musiał z nimi pracować. Pamiętam, jak Dariusz Rosiak mówił mi z podziwem i chyba zazdrością o korespondencjach Wilkowicza i Kołodziejczyka z mundialu w RPA, że oni piszą „za dobrze”. Gdy przeczytałem trzy pierwsze teksty Pawła napisane do „Rzeczpospolitej”, to od razu wiedziałem, że będzie wybitnym dziennikarzem. Z Michałem Kołodziejczykiem i Piotrem Żelaznym było inaczej, bo przychodząc do nas, mieli już poważną dziennikarską przeszłość.
Sport zawsze traktował Pan z dużą powagą, z lektury pańskich felietonów wyłania się wiele smutnych refleksji. Jest z nim aż tak źle?
Kiedyś na spotkaniu ze studentami usłyszałem: „Czy pan musi tak smucić?”. Odpowiedziałem, że jeżeli jest wesoło, to ja nie mam potrzeby pisania. Dzięki nowoczesnej telewizji sport może być pokazywany w sposób fantastyczny. Te szczegóły, które dziś może zobaczyć każdy, kiedyś widzieli tylko nieliczni. Pod względem estetycznym mistrzostwo sportowe jest wielkim przeżyciem, piękno dobrze wytrenowanego sportowca jest dla mnie porównywalne z tym, co ogląda się w galeriach obrazów czy słyszy w filharmoniach. Ale jednocześnie z globalnymi transmisjami sport stał się istotną gałęzią show-biznesu i ma to konsekwencje. Dla sportowców są nimi te obscenicznie duże pieniądze, ale prawdziwym zagrożeniem jest internetowa bukmacherka, kiedy kibic, siedząc w fotelu, może obstawić wszystko, nawet to, czy w ostatnich trzech minutach sędzia pokaże żółtą kartkę. Niepokoi mnie i brzydzi, że internetowy hazard jest u nas reklamowany jako niezbędna przyprawa do śledzenia sportu, czyli, że jak obstawisz, to dopiero wtedy będziesz w pełni kibicem. To prowadzi do nieszczęść i podważa wiarygodność sportu. Niektórzy już to zrozumieli. Podczas Rolanda Garrosa widziałem w paryskim metrze reklamy firm hazardowych, ale z dużym ostrzeżeniem: „Uwaga, hazard grozi utratą pieniędzy, konfliktami rodzinnymi, prowadzi do uzależnienia”. Dlatego tak walczę z zaangażowaniem dziennikarzy, którzy banalizują i oswajają hazard. Fantastycznie na tym zarabiają i cynicznie o tym opowiadają. Uważam ich za szkodników, ludzi, którzy znieprawili nasz zawód.
W środowisku dziennikarzy sportowych jest wyraźny podział na tych, którzy myślą jak Pan, i na tych, którzy nie widzą w bukmacherce nic złego. Zdaniem tych drugich Panu peron dawno już odjechał.
Wiarygodność i twarz traci się raz. Jeżeli oni wypowiadają się na temat jakiegoś piłkarza, to nigdy nie wiem, czy go chwalą, bo rzeczywiście jest dobry, czy dlatego, że mają w tym jakiś interes. Sztandarowymi postaciami zaprzedania bukmacherce są u nas ludzie ogromnie utalentowani, którzy zbudowali sobie pozycję w tym zawodzie, zarabiali bardzo godziwe pieniądze, a mimo to złapali się na lep bukmacherów. I mogą mówić, co chcą, że mi peron odjechał, że im zazdroszczę, że żaden bukmacher nie złożył mi propozycji, ale podtrzymuję, że dziennikarz nie może być słupem reklamowym czegokolwiek.
A może dziennikarzy sportowych nie powinniśmy już postrzegać jak dziennikarzy, ale jako influencerów, którzy budują ogromne zasięgi wśród kibiców także dla mediów, z którymi współpracują. Pan swoim dziennikarstwem takich zasięgów zagwarantować nie może.
Oczywiście, że nie. Nasza wyspa jest już bardzo mała, ale nie chcę być traktowany jak ostatni tkacz z Manchesteru, który w obronie swojego miejsca pracy niszczy maszynę parową. Wiem, że czasy są inne, ale mogę pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu i do końca uprawiać mój zawód, grając fair. Skoro domagamy się od sportowców, aby nie brali dopingu, to my też go nie bierzmy.
Przeszedł Pan na emeryturę. Jak żyje się na wolności?
Nie czuję się, jak wiejski burek spuszczony z łańcucha. Dzień zaczynam, jakbym nadal pracował, około godziny 9.00 ogarnia mnie gorączka, bo powinienem przygotować się do planowania gazety i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że dla mnie terminów już nie ma. Z kolegami z redakcji sportowej, z którymi pracowałem, mam praktycznie codziennie kontakt. I to nie dlatego, że chcę mieć jeszcze na cokolwiek wpływ, bo Kamil Kołsut, mój następca, świetnie sobie radzi, ale jak mawiają Anglicy, nie nauczysz starej małpy nowych trików. Gdy dzień się rozkręca, jednak dostrzegam, że przybyło mi wolności. Jeżeli chcę z kimś zagrać w tenisa, to nie muszę zaglądać do kalendarza, czy dzień i godzina mi pasują. Po prostu się umawiam.
***
Ta rozmowa Grzegorza Kopacza z Mirosławem Żukowskim pochodzi z archiwalnego wydania magazynu „Press”.