Zły wygląd.

Dziennikarze nie jeżdżą już na granicę z Białorusią. A uchodźcy umierają

– Kolejna ofiara zbrodni humanitarnej na pograniczu polsko-białoruskim – stwierdza dziennikarz i aktywista Piotr Czaban. On znalazł ciało

Ile osób zginęło w polskich lasach z wyziębienia, chorób, wyczerpania? Ile utonęło? Większość mediów temat już odpuściło.

Śliczna. Na czarno-białej fotografii odsłoniła ładne zęby, oczy się śmieją. Była Etiopką, ale 12 lutego jej ciało znaleziono kilometr od polskiej Hajnówki. Miała 28 lat. Mahlet Kassa nie uśmiechnie się już do nikogo. – Kolejna ofiara zbrodni humanitarnej na pograniczu polsko-białoruskim – stwierdza dziennikarz i aktywista Piotr Czaban. On znalazł ciało. Ile osób zginęło w polskich lasach z wyziębienia, chorób, wyczerpania? Ile utonęło? Doliczono się prawie czterdziestu. A może ofiar jest już trzysta, jak przypuszcza Janina Ochojska? „Morze Knyszyńskie” – nazywa polsko-białoruskie pogranicze Jarosław Mikołajewski. Tragedię w polskiej puszczy przyrównuje do losu tych, którzy toną na Morzu Śródziemnym – pisał o nich w książce „Wielki przypływ”. – Zatraciliśmy powinność pomagania ludziom, którzy są w potrzebie – mówi. Nawet media temat odpuściły.

SWETEREK

Z Mahlet Kassa było tak:

Z trzema Etiopczykami na początku lutego dociera w pobliże Hajnówki. Jest słaba: mdleje, traci przytomność. Dwóch towarzyszy biegnie po ratunek, dziewczynę zostawiają z trzecim, też ledwo żywym. Pukają do cerkwi, sądu – nikt nie otwiera. W mleczarni zastają ochroniarza, ten zawiadamia policję, a funkcjonariusze wołają Straż Graniczną.

– Ci zamiast pojechać z pomocą, zamiast poszukać tej dziewczyny, która wtedy żyła – tych, którzy prosili o pomoc, wyrzucili na Białoruś – Czaban będzie potem relacjonował.

Po kilku dniach odnajduje się chłopak, który został z Mahlet. O jej losie nic nie wiadomo – prawdopodobnie już nie żyła. Aktywiści przez tydzień wydzwaniają do szpitali, przesyłają zdjęcia młodej kobiety w czerwonym sweterku i puchowej kurtce – tak była ostatnio ubrana.

Przy zwłokach znaleziono chrześcijański modlitewnik – Mahlet zabrała go ze sobą, gdy wyruszała w drogę do lepszego świata.

– Nie może być tak, że człowiek w Polsce będzie prosił policję i Straż Graniczną o pomoc, o ratunek życia, a ci to zlekceważą i pozostawią na śmierć ludzi w lesie – Czaban emocjonalnie opowiada w Polsacie. Aż reporterka musi mu przerwać.

PINEZKA

Na smartfonie wyskakuje czerwona pinezka. Wyposażeni w GPS, krótkofalówki, kompasy i telefony satelitarne aktywiści udają się na poszukiwania.

Skąd uchodźcy wiedzą, na jaki numer wysłać swą lokalizację? Aktywiści sami je udostępniają.

Po prawie dwóch latach kryzysu numery niektórych aktywistów znają nie tylko uchodźcy – także ich bliscy, którzy zostali w kraju. Piotr Czaban odbiera wiele takich telefonów. Dzięki kontaktom z rodziną Mahlet udało mu się ustalić jej personalia.

Czerwona pinezka z lokalizacją miejsca na Google Maps ułatwia zadanie. Ale często trzeba kogoś znaleźć, gdy nie daje znaku życia. Zgadywać, którędy mógł pójść.

Ciało Mohammada Noora Jana Gurbaza z Afganistanu leżało w rezerwacie ścisłym Białowieskiego Parku Narodowego koło Narewki. Aktywiści szukali go – żywego lub martwego – siedem razy. Pierwszy raz na teren rezerwatu nie wpuścili ich leśnicy. Na trop naprowadziła porzucona koszula z charakterystycznym wzorem, który zapamiętali towarzysze Mohammada. Ciało było niedaleko.

Nie tylko żywych i umarłych znajdują. Także porzucone bądź zgubione przedmioty.

Andrzej Ochrymiuk z Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego znalazł w lesie smartfon z chrześcijańską modlitwą w języku amharskim, jakim mówią w Etiopii. Przy telefonie były dwa obrazki. Na jednym archanioł Michał strąca nogami do piekła upadłego Lucyfera. Na drugim Matka Boska tuli małego Jezusa – jak na świętych obrazach w wielu polskich domach.

NIENARODZONY

Przed Mahlet na granicy z Białorusią życie między innymi stracili:

Ahmad z Syrii, lat 19, w październiku 2021 roku utonął w Bugu.

NN, lat około 30, zmarł z wycieńczenia, ciało znaleziono 22 października w lesie pod Kuźnicą. Tożsamości nie ustalono.

Halikari Dhaker, dziecko nienarodzone – 14 listopada 2021 roku poroniła go znaleziona w lesie Irakijka (sama umrze potem w szpitalu).

Mohammad Jasem z Syrii, 31 lat, umarł w listopadzie 2021 roku w okolicach Czeremchy.

Ibrahem Jaber Ahmed Dehya, 36 lat, lekarz z Jemenu. Zmarł z wyziębienia 7 stycznia 2023 roku koło wsi Przewłoka na południe od Białowieży. W Jemenie zostawił żonę i troje dzieci.

Po Mahlet byli jeszcze m.in.:

23-letni Afgańczyk. Ciało znaleziono 12 marca na bagnach w rejonie Białowieży.

Mohammad Noor Jan Gurbaz, 27 lat, też z Afganistanu. To jego ciało leżało tygodniami w Puszczy Białowieskiej, znaleziono je 21 marca.

Według oficjalnych danych do początku kwietnia 2023 na granicy i na terytorium Polski straciło życie 39 osób próbujących dostać się do lepszego ze światów.

RABAN

– Zainwestujcie w swoje ekipy reporterskie, pozwólcie im pracować na pograniczu i zbierać informacje – Piotr Czaban apeluje do telewizyjnych stacji.

– Jesteśmy ekipą reporterską pracującą na pograniczu – reporterka Polsatu stanowczo mu przerywa.

Program leci na żywo: dzień wcześniej Czaban znalazł ciało Mahlet.

Latem zeszłego roku Czaban odchodzi z TVN 24. Przez trzynaście lat relacjonował z Podlasia newsy dla tej stacji, robił materiały do programu „Czarno na białym”. Wcześniej pracował w białostockim dzienniku „Kurier Poranny”, uczył też polskiego.

– Tu się urodziłem. Biegałem po lasach, gdzie umierają dziś ludzie. Nie mogę być obojętny – tłumaczy swoje zaangażowanie. – Gdyby polskie służby nie narażały czyjegoś zdrowia i życia, nie angażowałbym się. Ale nasza straż graniczna przyjęła strategię Białorusi i gra uchodźcami.

Mówi, że aktywność ma we krwi. Jako licealista zorganizował koncert, zbierając na schronisko dla bezdomnych psów. Jako dziennikarz robił akcje charytatywne pomocy dla chorych.

Gdy wybucha kryzys migracyjny, współzakłada Podlaskie Ochotnicze Pogotowie Humanitarne. Dwadzieścia osób z różnych miejsc Podlasia: znają teren, wiedzą, jak nie zgubić się w puszczy.

Jeszcze przed odejściem z TVN w serwisie YouTube otworzył kanał „Czaban robi raban”: miał być poświęcony muzyce (Czaban gra na gitarze basowej), przyrodzie, pasjom. Teraz zamieszcza relacje z poszukiwań, zdjęcia ofiar, apeluje o pomoc. O sytuacji na granicy informuje na Facebooku i Twitterze.

Poucza koleżanki i kolegów po fachu. – Apeluję do dziennikarzy i prezenterów: pamiętajcie, że nie ma nielegalnych ludzi, nie ma nielegalnych migrantów – mówił w Polsacie, gdy reporterka musiała mu wejść w słowo. – Drugi rok kryzysu humanitarnego, zbrodni humanitarnej na pograniczu polsko-białoruskim, a nie wszyscy z państwa nauczyli się operować właściwym językiem.

– „Nielegalny uchodźca” to narracja rządowa, której pewne media ulegają – tłumaczy mi.

Joanna Klimowicz z „Gazety Wyborczej” w Białymstoku: – Piotrek zaangażował się na całego, mocno to przeżywa. Ale jest także nieocenionym źródłem informacji.

RÓŻANIEC

„Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą…”.

Nad Bugiem, Odrą, w Tatrach i nad Bałtykiem milion Polaków odmawia różaniec. Jest sobota, siódmy dzień października 2017 roku.

Data nieprzypadkowa. Siódmy października to święto Matki Boskiej Różańcowej – na pamiątkę bitwy pod Lepanto. W 1571 roku flota koalicji katolickiej pokonała wojska muzułmańskiego Imperium Osmańskiego, co miało ocalić Europę przed islamem.

Pięćset lat z okładem po bitwie dwaj dokumentaliści Maciej Bodasiński i Lech Dokowicz organizują masowe wydarzenie religijne – „Różaniec do Granic”. Nie z sentymentu do historii. „Różaniec uchroni Polskę przed islamizacją” – wyjaśniają organizatorzy i prawicowe media.

Pobożni Polacy jadą z różańcami w pobliże granic. Są ważni politycy Prawa i Sprawiedliwości. – Lepiej walczyć różańcem niż karabinem – wypala Joachim Brudziński, wicemarszałek Sejmu; stał z różańcem w Siekierkach. Uczestników pozdrawia na Twitterze premier Beata Szydło.

„Odpowiedź Jezusa na błaganie, aby bronił nas przed uchodźcami i imigrantami, jest znana” – ksiądz Adam Boniecki na to w „Tygodniku Powszechnym”. Cytuje Ewangelię: „Bo byłem przybyszem, a nie przyjęliście mnie”.

Dwa lata wcześniej do Europy przybywają setki tysięcy ludzi z Syrii, gdzie trwa wojna. Także z Afganistanu, Iraku, Pakistanu, Afryki. Unia chce rozmieścić ich w różnych krajach. Polska w ramach solidarności ma przyjąć osiem tysięcy. Ale Jarosław Kaczyński straszy, że uchodźcy „roznoszą pasożyty”. Nowy rząd zapowiada, że nie przyjmie nikogo.

Przeciwko obcym wykorzystuje się zamachy bombowe w Europie. W 2015 roku islamiści zabijają w Paryżu ponad sto osób. 14 lipca 2016 roku w Nicei młody Tunezyjczyk wjeżdża ciężarówką w tłum oglądających fajerwerki z okazji święta narodowego Francji. W grudniu w Berlinie islamski terrorysta morduje polskiego kierowcę tira i rozjeżdża uczestników świątecznego jarmarku.

– Europo, powstań z kolan i obudź się z letargu, bo będziesz codziennie opłakiwała swoje dzieci – krzyczy w Sejmie premier Szydło.

Na nic głosy, że zamachowcy nie ryzykowaliby niebezpiecznej podróży do Europy lichymi łódkami przez Morze Śródziemne. „Jezus nie narodziłby się w Polsce, bo też był uchodźcą” – kpią memy. Pokazują jednego z trzech mędrców – Baltazara (według tradycji miał być czarnoskóry). Twarz w bandażach. „Przechodziłem przez Polskę” – tłumaczy.

Nic to, że papież Franciszek apelował na Wawelu do prezydenta, rządu o przyjmowanie uchodźców. Przypominał, że Polacy też emigrowali. Jeden z ministrów kiwał z politowaniem głową.

Jeszcze wiosną 2015 roku prawie trzy czwarte Polaków jest za przyjmowaniem uchodźców. Pół roku później już tylko co trzeci.

RONDO

Jadę do Hajnówki. Od śmierci Mahlet niewiele ponad miesiąc. Czy ktoś ją pamięta?

– Coś słyszałam. Ale to chyba na Czerlonce było – właścicielka domu z noclegami myli zdarzenia. Rzeczywiście, w Czerlonce koło Białowieży znaleziono kilka dni wcześniej ciała dwóch uchodźców. Ale to grubo ponad miesiąc po śmierci Etiopki.

Podpowiadam, że Mahlet znaleziono niedaleko. Że umierała w lesie, że nikt nie chciał pomóc.

– A bo ludzie się boją.

Rozpytuję dalej.

– Ja mamie każę bramę zamykać. Bo to wie pan, nigdy nie wiadomo. Zawsze to obca kultura. No strach jest – kobieta w średnim wieku na dworcu, przyjechała z daleka odwiedzić matkę.

– I nie boi się pan? – patrzy na mnie dziwnie, gdy mówię, po co przyjechałem. – Bo wie pan… – nie kończy zdania, ale chyba domyślam się, co chciałaby powiedzieć.

– Podchodzili pod domy, jak ktoś przy lesie mieszka. Niektórzy zawiadamiali policję – młody kierowca, który wiezie mnie autobusem. Życzliwy. O uchodźcach mówi, jakby nie o ludzi chodziło.

Po nocnym deszczu ranek jest rześki. Zachodzę do białego kościoła. Trwa msza, w ławkach kilka osób. Czekam do modlitwy wiernych. Może będzie prośba za uchodźców? Nie ma.

Blisko kościoła rondo Świętego Jana Pawła II. Jedna z odchodzących ulic to Warszawska. Przy niej mleczarnia, gdzie towarzysze Mahlet wołali o ratunek. Jakieś kilkaset metrów stąd.

WIGILIA

Do Adama Wajraka dzwoni koleżanka. Ma pasażera: przemoczony chłopak wyszedł z lasu, ulitowała się. Jedzie do Białowieży, a tam już stan wyjątkowy. Wajrak załapuje, że koleżanka ma uchodźcę. Każe przywieźć go do siebie – Teremiski, gdzie mieszka, są poza strefą.

– Go home! – ponagla chłopaka, żeby wbiegł do domu. Po co ktoś ma go widzieć.

Kurd ma na imię Salim, dwadzieścia dwa lata. Wajrak każe mu się wykąpać, daje rzeczy do przebrania, karmi. Przy tagliatelle z gorgonzolą i szpinakiem gość opowiada, co przechodzą Kurdowie: Państwo Islamskie, gangi, mordowanie przez reżim Erdogˇana. Zabili mu siostrę i brata. Pół roku temu dotarł do Europy – ma tu rodzinę. Białorusini sześć razy przepychali go na Litwę, na Łotwę, do Polski. Gdy chciał zawrócić, białoruski pogranicznik przystawił mu broń do głowy.

Wajrakowi przypomniała się rodzinna historia z czasów okupacji. W rodzinnym domu na Żoliborzu babcia ukrywała żydowską dziewczynkę. Siedziała w płaszczu i w czapce w przedpokoju. To na wypadek, gdyby ktoś wszedł: Polak albo Niemiec. Miała wtedy udać, że weszła przez przypadek.

Musiała ta dziewczynka mieć „zły wygląd” – jak to nazywała Hanna Krall.

Wajrak prowadzi Salima na strych. Ma nigdzie się nie ruszać, nie podchodzić do okna, nie palić światła – przykazuje. Wie, że na wsi ludzie wszystko zauważą, a Wajrakowie nie świecą na strychu.

Historia z Salimem wydarzyła się na początku kryzysu. Wajrak opisał ją rok później w bożonarodzeniowym numerze „Wyborczej”. Redakcja dała nadtytuł: „Opowieść wigilijna”.

W cyfrowym wydaniu „Wyborczej” takie komentarze pod tekstem:

„Bóg Panu powierzył honor Polaków. Ale radzi sobie Pan”.

„To my ukrywamy uchodźców tak, jak się ukrywało Żydów? Np. mój dziadek ukrywał w swoim czasie znajomego Żyda. To jaki jest u nas ustrój?”.

Początek marca. Wajrak na targach książki w Poznaniu podpisuje swoje bestselery o wilkach, psie Lolku, wyprawie na Arktykę. – Tam ciągle się coś dzieje – mówi, gdy pytam o granicę.

Każe przyjechać.

KARUZELA

W poniedziałek 19 kwietnia 1943 roku w getcie w Warszawie wybucha powstanie. Żydów garstka, większość zginęła w Treblince. Walka wydaje się nie mieć sensu. „Chodziło tylko o wybór sposobu umierania” – Marek Edelman powie Hannie Krall w „Zdążyć przed Panem Bogiem”.

W wielkanocną niedzielę (powstanie wciąż trwa) poeta Czesław Miłosz idzie w pobliże żydowskiej dzielnicy. Słychać huk wystrzałów, widać dym. Ale przyszłym noblistą wstrząsa bardziej co innego – rozradowani ludzie na karuzeli. Jeszcze tego samego dnia napisze wiersz „Campo di Fiori”. Tak nazywa się plac w Rzymie, na którym spalono Giordana Bruna.

„A ledwo płomień przygasnął,
Znów pełne były tawerny,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli przekupnie na głowach” – przypomina tamtą egzekucję Miłosz.

I opisuje to, co widział dziś w Warszawie: jak „salwy za murem getta głuszyła skoczna melodia”; jak „wiatr z domów płonących przynosił czarne latawce”, a ludzie na karuzeli łapali je w powietrzu; jak ten sam wiatr „rozwiewał suknie dziewczynom”.

Ale morał wcale nie będzie o tym, że:

„Lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy”.

Choć taki wydawałby się oczywisty.

„Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących” – poeta puentuje tymczasem.

– Nie jesteśmy jak ci ludzie na karuzeli? Obojętni? – pytam Jarosława Mikołajewskiego.

– Pewnie, że jesteśmy. Ale są też tacy, którzy chodzą po lesie, żeby pomóc uchodźcom. To współcześni sprawiedliwi.

ORZEŁEK

Stoję przed domem Adama Wajraka w Teremiskach.

– Ilu uchodźców pan ukrywał? – pytam.

– W domu miałem dwóch. Salima i… – zawiesza głos – …nieważne kogo.

I tak prawdy pewnie mi nie powie. W „Opowieści wigilijnej” przyznał przecież, że przyjechał do niego TVN, gdy na strychu ukrywał Salima.

– Spotykałeś uchodźców? – spytała dziennikarka.

Odpowiedział, że spotkał w lesie jednego Kurda.

„Kłamię, ale przecież tylko trochę” – napisał potem.

Pytam go teraz: – Uważa pan, że jest taki rodzaj kłamstwa, który da się usprawiedliwić?

– Jeśli się chce pokazać wyższą wartość i opowiedzieć historię, która ma dotrzeć do ludzi, a jednocześnie nie chcemy zaszkodzić bohaterowi, to tak – tłumaczy. – Ale ja w tym reportażu telewizyjnym nie kłamałem, bo nikt nie pytał, czy kogoś ukrywam.

Siedzimy w kuchni, Wajrak zapracowany, szuka teraz dla swojego kanału YouTube bociana czarnego. Opowiada, że dawniej chodził do puszczy fotografować ptaki i żubry. Teraz, oprócz aparatów fotograficznych, wkłada do plecaka koce termiczne, apteczki, batoniki energetyczne – dla uchodźców.

Na wycieczce z przyjacielem znaleźli leżącego przy drodze śniadego mężczyznę. Ten wziął ich za patrol jakichś służb – to przez te ich ubrania, przypominające wojskowe. – Chcieliśmy dać mu wodę i ściągnąć go z tej drogi, a on zaczął się trząść i modlić – opowiada. – Był przekonany, że chcę zrobić mu coś złego, że go zabiję. To szokujące, że ci ludzie, często po wojennych traumach w krajach, z których uciekają, boją się spotkania z kimś z orzełkiem na czapce.

Chce, żebym napisał, że też jest za tym, żeby polska granica była dobrze pilnowana. – Ale przecież ta granica i tak jest dziurawa, bo ludzie przez nią wciąż przechodzą, wypychanie ich nie oznacza kontroli tylko właśnie jej brak – mówi. – I nie może być tak, że jak już przejdą, to działania naszego rządu ich zabijają.

– Myśli pan, że patrzymy na nich jak na Żydów w czasie wojny? – przypominam o dziewczynce, którą jego babcia ukrywała.

Protestuje. – Taka myśl mnie akurat naszła, proste skojarzenie – tłumaczy. – Holokaust był unikalną zbrodnią. Mnie za ukrywanie uchodźcy nikt lufy do potylicy nie przystawi.

Zamyśla się. – Choć prawda jest też taka, że efektem działania polskiego rządu są trupy w lesie.

Był przy znalezieniu zwłok. Trudno było je rozpoznać, były objedzone przez zwierzęta – pomogły rozrzucone obok zdjęcia. Innym razem uchodźca tak bał się dostania się w ręce polskich służb, że omal nie umarł w lesie. – Naprawdę niewiele brakowało – mówi Wajrak.

Pytam, jak jego sąsiedzi odnoszą się do uchodźców.

– Tutaj nikt nie będzie chciał z obcym o tym rozmawiać – jest pewny.

Wierzę mu. Ale chcę sam sprawdzić.

– Dużo widziałam, ale nie chcę mówić. Co to da? – starsza kobieta krzątająca się po podwórku.

– Reportaż o uchodźcach pan pisze? A to powodzenia życzę – mężczyzna około czterdziestki rąbie drewno. Na moje pytanie uśmiecha się pod nosem. Do sąsiadów odsyła. – Niech pan z nimi rozmawia, jak tak lubią uchodźców – znów pod nosem się uśmiecha.

Nim zacząłem chodzić po wsi, Wajrak opowiedział mi, jak niedaleko domu odkrył opuszczone obozowisko. W trawie leżały ubrania, opakowania po żywności i lekach z polskimi etykietami.

– Ktoś tutejszy musiał im to przynieść. Ludzie oficjalnie nie powiedzą, ale po kryjomu pomagają.

SĘP

Zdjęcie zrobił trzydzieści lat temu w Sudanie. Wycieńczona głodem czarnoskóra dziewczynka nie miała sił iść dalej, przykucnęła. Blisko niej czai się tłusty sęp.

Kevin Carter czekał, aż ptak dopadnie padliny. Nie doczekał się. Zrobił więc tamto ujęcie. Zdjęcie publikuje „New York Times”, potem gazety na całym świecie. Autor dostanie Pulitzera.

Dlaczego nie pomógł dziewczynce? – będą go pytać.

Będzie tłumaczył, że po zrobieniu zdjęcia przepędził sępa. Że długo płakał.

„Tak czy inaczej dziewczynce nie pomógł” – Wojciech Tochman wytknie mu w książce „Eli, Eli”.

Gdy z Syrii do Europy przybywają uchodźcy, Tochman jedzie na Bałkany: na granicy Węgier z Serbią zrozpaczonemu studentowi z Iraku daje telefon, żeby zadzwonił do domu; w Budapeszcie pomaga Etiopczykom kupić bilety.

Wojciech Jagielski jest z innej szkoły reporterskiej: uważa, że dziennikarstwa nie da się pogodzić z działalnością aktywisty.

– Dziennikarz, który podejmuje działalność aktywistyczną, przekracza granice swojego fachu, przestaje być bezstronny – uważa autor książek z Kaukazu, Afganistanu, Afryki. – A utrata bezstronności to krok w kierunku utraty zaufania. Jeżeli ktoś posądzi mnie o stronniczość w jednej najszlachetniejszej sprawie, to ma prawo posądzać mnie o stronniczość we wszystkich innych.

Jagielski mówił to na gali medialnej nagrody Amnesty International Pióro Nadziei. Dostał nagrodę specjalną.

– Czuje się pan nadal dziennikarzem? – pytam Piotra Czabana.

Irytują go takie pytania.

– Nie przestałem być dziennikarzem – odpowiada jednak. – Ale przede wszystkim jestem człowiekiem i moją powinnością jest pomóc potrzebującemu.

– A kiedy relacjonuje pan kryzys na granicy, stać pana na obiektywizm?

– Czy pomagając komuś, nie mam prawa tego zrelacjonować? Czy to, że dziennikarze z całego świata proszą mnie o udostępnianie moich filmów i zdjęć, żeby opowiedzieć o granicy, świadczy o tym, że wykonują swoją pracę lepiej ode mnie? Dziennikarstwo nauczyło mnie weryfikować informacje. Kiedy widzę strażników granicznych, jak idą do uchodźców z termosami z gorącą herbatą i z kanapkami, nie mam problemu, żeby o tym powiedzieć. Ale nie będę ukrywał, gdy kłamią na temat akcji ratunkowej i dehumanizują ludzi.

Pyta po chwili: – A czy dziennikarze, organizując zrzutki i pomoc dla uchodźców z Ukrainy, nie mają prawa relacjonować wojny w Ukrainie?

– A co z dziennikarską bezstronnością? – dalej dopytuję.

– Gdy obok twojego domu widzisz leżącego na podwórku człowieka, to robisz mu zdjęcie i idziesz dalej, bo jesteś dziennikarzem? Czy wzywasz karetkę? Są dziennikarze, którzy zamieniają się w statyw od kamery czy aparatu fotograficznego, jak ten fotoreporter, który zrobił zdjęcie wycieńczonej dziewczynki z sępem. A są tacy, którzy na widok cierpienia nie są obojętni. Niech każdy sobie sam odpowie, jakie dziennikarstwo wybiera.

Czaban mówi, że dziennikarskie nagrody (Press Club Polska i Radia Zet) dostał za pomaganie ludziom: z Karoliną Bacą-Pogorzelską sprowadził do Polski małżeństwo syryjskich dziennikarzy.

HOSTIA

– Tutaj nie da się być tylko dziennikarzem – Joanna Klimowicz z białostockiej „Wyborczej” wypowiada to kategorycznie. Kryzys migracyjny relacjonuje od początku. Ktoś policzył, że napisała już kilkaset tekstów.

– Jak idziesz na granicę i widzisz spragnionego człowieka, to nie dasz mu wody? – retorycznie pyta.

Nie chodzi tylko o proste gesty. Joanna współpracuje z grupami pomocowymi. Choć nie uważa się za aktywistkę. Woli nazywać się wolontariuszką.

– Da się przy tym zachować dziennikarski obiektywizm? – pytam.

– Dziennikarski obiektywizm na granicy nie istnieje.

– Jak to?

– Obiektywizm to beznamiętne opisywanie obu stron konfliktu. A tutaj mamy racje ofiary i kata.

Obrazuje mi to tak: – Jeśli jeden mówi, że pada deszcz, a drugi, że nie pada, to obowiązkiem dziennikarza jest wyjść z domu i samemu to zobaczyć. Ja wychodzę i widzę, że na granicy łamane są prawa człowieka. Nie mogę być na to obojętna. Ale relacjonuję ten konflikt rzetelnie.

– Kogo nazywasz katem?

– Tych, którzy łamią prawo i krzywdzą ludzi.

W lutym Joanna wyruszyła na poszukiwanie ciała Jemeńczyka. Zaginął dość dawno i aktywiści przypuszczali, że może już nie żyć. Szli tyralierą, żeby niczego nie przeoczyć. Po kilku godzinach znaleźli zwłoki. Właściwie głowę i to, co zostało z reszty ciała.

– Nie myślałam, że tak niewiele zostaje z człowieka. Ten widok mam cały czas pod powiekami.

Piotr Pytlakowski z „Polityki” też pomaga. Ze swoją partnerką lekarką przez tydzień chodzili po puszczy. Dźwigali ciężkie plecaki i torby z piciem, jedzeniem, ubraniami, butami, lekami. Spotkali trzech studentów z Jemenu: przemarzniętych. Dali im ciepłą odzież, opatrzyli.

– Nic wielkiego nie zrobiliśmy – Pytlakowski kryguje się trochę, gdy o to pytam. – Ale miałem poczucie drobnego spełnienia miłości bliźniego.

– Został pan aktywistą – zauważam.

– Aktywistą stałem się w 2016 roku, kiedy zacząłem chodzić na demonstracje w obronie praworządności.

– Da się pogodzić dziennikarstwo z taką działalnością? Gdzie jest granica?

– Granicą jest prawo. Jeśli jest łamane, to moim obowiązkiem jest angażować się po stronie prawa.

Rozmawiamy dalej o tym, jak godzić dziennikarską bezstronność z zaangażowaniem w sprawę. Pytlakowski mówi, że łatwo to rozdzielić: – Jeżeli jestem stroną konfliktu, to jasne, że nie mogę tego relacjonować jako obiektywny dziennikarz.

W jednym z ostatnich numerów „Polityki” dziennikarz Pytlakowski opisał, jak aktywiści szukają w puszczy zaginionych uchodźców. I jak niewielu jest tych, którzy uchodźcom pomagają.

– Wszyscy powinniśmy tam być. Ja też – poeta i reporter Jarosław Mikołajewski ma problemy ze zdrowiem. Nie jeździ do puszczy. Mówi, że nie jest mu z tym dobrze.

– Staram się o tym pisać, ale to jest mało.

Nie tylko pisze. Ściągnął doktora Pietra Bartola – to lekarz z książki „Wielki przypływ”, który identyfikował zwłoki migrantów na Lampedusie. Został europosłem, po wizycie na granicy z Białorusią napisał raport dla Parlamentu Europejskiego.

– Tam się dzieje śmierć. O tych ludzi trzeba stale się upominać, choć samo upominanie się nie wystarcza – mówi Mikołajewski.

Czyta mi swój najnowszy wiersz „Wielkanoc 2023” – dał tytuł.

„na ostrej granicy leżą hostie trupów
bierzcie i jedzcie
to jest ciało moje”

BAGNO

Przed chwilą pisaliśmy do siebie na Signalu, że czekam na przystanku.

– Wydarzyło się coś – Ola Chrzanowska przeprasza, że musiałem czekać. Pracowniczka Stowarzyszenia Interwencji Prawnej i aktywistka Grupy Granica od ponad piętnastu lat pomaga uchodźcom.

Prowadzi mnie do drewnianego domu nieopodal. W środku kilka aktywistek (wiem już, z kogo drwił ten mężczyzna, który rąbał drewno). Podenerwowane.

Ola tłumaczy, co się stało: dwie wolontariuszki szły z piciem i jedzeniem dla uchodźców, w lesie zobaczyły jakiegoś cywila, który biegł z pistoletem za dwoma chłopakami z Afganistanu. Kiedy je zobaczył, próbował ukryć broń. Mówił, że wzywa służby. Zanim przyjechała Straż Graniczna, chłopcy zniknęli w lesie.

Ola i Anna niepokoją się. Chcą sprawdzić na miejscu. Pytają, czy pojadę z nimi. Z lichej asfaltowej drogi zjeżdżamy w las, w stronę rezerwatu pokazowego żubrów – że niby na wycieczkę jedziemy.

– Coś się zmieniło w sytuacji uchodźców? – pytam.

– Na gorsze – Ola odpowiada. – Wcześniej po naszej stronie była „tylko” przemoc psychiczna, wyśmiewanie, zastraszanie, niszczenie telefonów. Teraz coraz częściej słyszymy o biciu, gazie pieprzowym w oczy, rozbieraniu ludzi i trzymaniu ich na zimnym powietrzu. No i teraz ten uzbrojony cywil polujący na uchodźców – tego jeszcze nie było.

W smartfonie pokazuje zdjęcie uchodźcy. Mężczyzna podciągnął koszulę, opuścił spodnie, widać sine plecy i pośladki.

Anna pokazuje inne zdjęcie: na drogowskazie z deski, jakie są na szlakach turystycznych, ktoś ze służb (tak przypuszczają) wypisał: „Germany”. Drogowskaz ustawiono nad graniczną rzeką Leśna Prawa (dopływ Bugu), skierowany był w stronę rzeki. – Takie szyderstwo z uchodźców, żeby wiedzieli, gdzie mają iść – tłumaczy.

Z leśnej drogi widzimy w przecince dwóch mężczyzn: jeden w mundurze, drugi po cywilu. Dziewczyny rozpoznają, że to ten, który biegł z pistoletem – koleżanki pokazały im nagranie.

Parkujemy. W kolejnej przecince samochód Straży Granicznej i zielony dostawczak. Idziemy. W jednym z aut siedzi pogranicznik. Drzwi otwarte. Mówię, że piszę reportaż. Pytam, czy coś się wydarzyło, bo widziałem wozy i patrol.

– To samo co zawsze – grzecznie odpowiada. Po więcej odsyła do rzeczniczki Straży Granicznej.

Nie zawsze są grzeczni. Ola opowiada, jak strażnicy graniczni wzięli je za uchodźców, kiedy leżały na ziemi, ukrywając się przed mundurowymi. Któryś kopnął ją w nogę. – Uzmysłowiłam sobie, z jaką pogardą i przemocą traktują uchodźców – wspomina.

Udajemy spacer jeszcze kawałek. Ola widzi coś w zaroślach. Idzie sprawdzić. Jakaś kurtka. Rzeczy zostawione przez ludzi w drodze.

Samochody odjeżdżają. – Dziękujemy – mundurowy mówi do tego w cywilu.

Dziewczyny wracają przez Białowieżę; a nuż spotkają kogoś z tropionych. Przejeżdżamy koło jednostki, na placu ciemnozielone ciężarówki ze stalową paką.

– Puszbakówki – mówi Ola. Aktywiści tak przezwali wozy, którymi Straż Graniczna wywozi złapanych na granicę.

Mijamy rozlewisko Narewki: duże połacie wody w trzcinowiskach podchodzą aż pod szosę.

– To nie są takie bagna, że jak wejdziesz, to cię wciągnie po szyję na dno – tłumaczy Ola. – Ale jak ktoś jest głodny, wyczerpany i nie zna terenu, łatwo tu ginie.

Parę godzin później na noclegu w Hajnówce gospodarz mówi, że widział w Pogorzelcach (tam pracuje), jak po południu pogranicznicy zatrzymali trzech uchodźców. Przejeżdżaliśmy tamtędy.

Piszę do Oli, co usłyszałem. „Chodziło pewnie o inne osoby” – odpisuje.

Żal mi tych zatrzymanych. Pewnie wyrzucą ich do Białorusi. I ulgę czuję, że to nie „ci nasi”, których szukaliśmy.

POLOWANIE

Rok temu.

Na przejściu w Medyce tysiące Ukraińców chcą dostać się do Polski. Przeważają kobiety i dzieci – mężczyźni musieli zostać, żeby bronić kraju. Polscy pogranicznicy odprawiają uciekinierów bez ceregieli. Nie przeganiają ludzi, którzy czekają na przybyszów z gorącą herbatą, kanapkami.

Ale zdarza się incydent. Na przejście czeka kilkudziesięciu chłopaków z Kamerunu, Maroka, Pakistanu, Iranu, nawet z Republiki Południowej Afryki. Mówią, że są studentami z Kijowa, Charkowa, Lwowa. Też uciekają przed wojną.

„Każdy mówi, że studiuje, choć język rosyjski i angielski znają szczątkowo” – lokalny dziennikarz „Wyborczej” jakby powątpiewał w szczerość Azjatów i Afrykańczyków. Pisze, że czarnoskórzy i o ciemniejszej niż nasza karnacji mężczyźni „witają się muzułmańskim pozdrowieniem »pokój z wami«”. Cytuje jednego z wolontariuszy, którzy pomagają Ukraińcom: „Podejrzewam, że z tego wszystkiego korzystają teraz ludzie, którzy jeszcze nie tak dawno oblegali granicę z Białorusią”.

Niezręczną retorykę podchwytują ultraprawicowe media – publikują artykuł na swoich portalach. W Przemyślu – choć to nie miało raczej związku z publikacją „Wyborczej” – skrzykują się bojówki kiboli: chodzą po mieście i polują na „czarnych”.

„Gdybyśmy wpuścili ich od razu, zaoszczędzilibyśmy im tej udręki. A Polska wpuszczająca sto tysięcy ludzi z Ukrainy dziennie bez trudu poradziłaby sobie z kilkoma tysiącami z Białorusi” – Dawid Warszawski komentuje tekst „Wyborczej” na łamach „Wyborczej”.

Teraz już nikt z Białorusi przez Ukrainę do Polski się nie dostanie, granica miedzy tymi krajami jest zaminowana i chroniona lepiej niż nasza.

Z Hajnówki do Przemyśla jest czterysta kilometrów, a są to dwa różne światy w traktowaniu obcych.

– Daliśmy sobie wmówić, że są dobrzy i źli uchodźcy? – pytam Wajraka, Mikołajewskiego, Pytlakowskiego.

– Nie da się tego porównać. Na Ukraińców nie mówiono, że to broń Łukaszenki – mówi Wajrak.

– Jest w nas lęk przed tym, co nierozpoznane, boimy się innego koloru skóry, innego języka, innej kultury. To się bierze z niewiedzy, która prowadzi do rasizmu – to Mikołajewski.

– Znam historię spod Narewki, gdzie starsza kobieta z synem nakarmili kilku Kurdów. Gdy Straż Graniczna wywiozła potem ich na granicę i wypchnęła do Białorusi, ten syn płakał – opisuje Pytlakowski.

CISZA

Ze stacji telewizyjnych: BBC, CNN, RAI, Deutsche Welle, Al-Dżazira, TV Reuters. Z gazet: „The Guardian”, „El País”, „El Mundo”, „The Telegraph”.

To tylko największe media, których dziennikarze zjechali dwa lata temu na granicę z Białorusią. Pozajmowali miejsca w hotelach – w Hajnówce albo w Sokółce trudno było znaleźć wolne łóżko.

– W kawiarni przy każdym stoliku siedzieli ludzie z laptopami – pamięta Joanna Klimowicz.

Dziś dziennikarze pojawiają się rzadko.

– Większość mediów interesuje się tylko wtedy, jak się zwłoki w lesie znajdą – żali się Ola Chrzanowska. Rozumie to nawet. – Jeżeli o czymś się mówi, a nie ma obrazków, to nie budzi to zainteresowania. Nawet nasi znajomi pytają ze zdziwieniem: To to jeszcze się dzieje na granicy?

Dzieje się, choć podobno Aleksander Łukaszenka już nie organizuje lotów, a nawet jego kagebiści sami próbują wyłapywać w Mińsku osoby przylatujące, by przedostać się do Europy.

„Leśni aktywiści przy granicy białoruskiej wypełniają swoją misję w ciszy. Czasem ta cisza aż brzęczy, doskwiera. Media, które kiedyś towarzyszyły im krok w krok, a nagłaśniając wydarzenia z uchodźcami, chcąc nie chcąc, pomagały, teraz milczą, bo skupiły się na uciekinierach z Ukrainy” – Pytlakowski pisał niedawno w „Polityce”.

– Absencja dziennikarzy na granicy to większe przyzwolenie na przemoc – mówi Chrzanowska.

Joanna Klimowicz widzi sens swojej pracy. Opisuje każde zdarzenie na granicy. – To jest żmudna i mrówcza praca. Ale nawet jeśli dziennikarskie relacje o uchodźcach coraz mniej ludzi obchodzą, trzeba to dokumentować. Bo może nadejdzie moment, że winni bezprawia będą rozliczeni. I wtedy to, co robię, może okazać się dowodem.

OCHOJSKA

– Janina Ochojska ma rację? – pytam Pytlakowskiego.

– Chciała obudzić sumienia – odpowiada.

W marcu założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej podała szokującą wiadomość: leśnicy mieli chować znalezione w puszczy ciała migrantów w zbiorowych mogiłach.

– Myślę, że ofiar tej granicy jest o wiele więcej. One są albo w jakimś zbiorowym grobie, bo nie zdziwiłabym się, gdyby w czasie, kiedy był zamknięty dostęp do granicy, po prostu pozbierano ciała, żeby nie było dowodów – mówiła w Tok FM.

Podała, że w takim zbiorowym grobie może być nawet 300 ciał, bo tyle osób zaginęło. O pomoc w ukryciu zwłok oskarżyła leśników.

Minister Ziobro chwali się na Twitterze, że wszczął z urzędu postępowanie przeciwko Ochojskiej.

Mikołajewski: – To małostkowość komuś, kto od tylu lat upomina się o słabszych, wytaczać proces.

– Bardziej zadawała pytania. Jest uprawniona do tego, żeby stawiać takie pytania. Tym bardziej że były nadużycia ze strony służb – Pytlakowski tłumaczy emocjonalną wypowiedź Ochojskiej. – Ja o tyle ją rozumiem, że ona to bardzo mocno przeżywa.

Czaban też Ochojską broni: – Media nie były w strefie stanu wyjątkowego. Nikt tak naprawdę nie wie, co tam się działo.

CZERWONA

„W ostatnich dniach mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdy osoba z grupy aktywistycznej publicznie nawoływała do przemocy wobec Piotra”.

Post na stronie Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego czytam z niedowierzaniem. To o Piotrze Czabanie. „Zapalam czerwoną lampkę dla tego środowiska” – Czaban napisał dzień wcześniej.

– Nikt mi fizycznie nie groził – miesiąc później tonuje, gdy dopytuję o szczegóły. – Tu jest kwestia czyjegoś życia i śmierci. Jako aktywiści codziennie tego doświadczamy. Czasem ze stresu ulegamy różnym emocjom.

Na współpracę z częścią aktywistów narzekają niektórzy dziennikarze. Małgorzata Tomczak, socjolożka i freelancerka, o prawach uchodźców pisała w OKO.press, „Newsweeku”, Balkan Insights. – Ostatnio słyszę coraz więcej pretensji i warunków: o jednej grupie pomocowej mam nie wspominać, bo druga jej nie ufa; każdy artykuł musi być w całości zaakceptowany przez aktywistów; jest lista „tematów zakazanych” i dziennikarze, którzy się temu nie podporządkują, będą uznani za „nieetycznych” – mówi. – Powiedziałam, że to cenzura, odpowiedzieli: „Tak, bo musi być cenzura”.

Czaban nieporozumienia zdarzające się między aktywistami bądź aktywistami a dziennikarzami tłumaczy: – Służbom na pewno zależy, żeby pokazać, że między nami jest jakiś rozłam.

Ale doświadczony dziennikarz wyjaśnia mi: – Wielu aktywistów jest już na skraju wytrzymałości nerwowej. Po miesiącach osamotnienia, stresu i nacisków odreagowują w różny sposób.

SZAHID

Grobów jest siedem. Usypane z ziemi, otoczone kamieniami, na każdym drewniana stela, na niej biała albo szara tabliczka z półksiężycem, imieniem, nazwiskiem, datą urodzin, śmierci (jeśli dało się ustalić). Żył 19 lat, 37 lat, 36 lat, 21 – odczytuję wiek na baliczkach.

– Pierwszy był Ahmad, potem ktoś niezidentyfikowany, potem nienarodzony chłopiec – Maciej Szczęsnowicz, przewodniczący Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Bohonikach, zaprowadził mnie na tatarski cmentarz. Wymienia imiona uchodźców, których tutaj pochowano.

Zauważam wiązanki sztucznych kwiatów z żałobnymi wstążkami: „Ostatnie pożegnanie”.

– To tak jakby ktoś bliski zmarł – Szczęsnowicz przerywa ciszę.

Bohoniki – wieś w szczerym polu. Po obu stronach szosy (jeszcze niedawno były kocie łby) kilkanaście domów. Tatarzy mieszkają w czterech. Trzysta lat temu ściągnął ich król Jan Sobieski: nie miał czym zapłacić tatarskim pułkownikom żołdu, więc dał im ziemię, zezwolił żenić się z polskimi szlachciankami, przyjmować polskie nazwiska. Na środku wsi drewniany meczet. Piątek, schodzą się ludzie, zaraz będą modły. Dwa dni temu zaczął się ramadan.

Szczęsnowicz mówi, że migrantów w okolicy jest dużo: z Bohonik do przejścia w Kuźnicy tylko kilkanaście kilometrów.

– Żeby było jasne: nie jestem za przyjmowaniem uchodźców. Ale jak już się pojawią, trzeba im pomóc, bo szkoda ludzi – zaznacza.

Broni też pograniczników. – Widziałem, jak oddawali uchodźcom swoje kanapki – zapewnia. Prowadzi mały zajazd, woził zupę Straży Granicznej.

Mizar – Tatarzy tak mówią na cmentarz – jest też w Kruszynianach. Ale wioska znalazła się w strefie stanu wyjątkowego – by umożliwić rodzinom bliskich udział w pochówkach, zdecydowano, że pogrzeby muzułmańskich uchodźców odbywać się będą w Bohonikach. Grób kopią Czeczeni z Białegostoku, niosą trumnę, zasypują – jakby chcieli oddać ostatnią przysługę współwyznawcom.

– Który pogrzeb był najtrudniejszy? – spytam potem imama Aleksandra Ali Bazarewicza, który prowadzi żałobne nabożeństwa w Bohonikach, na mizar odprowadzał wszystkich pochowanych tutaj uchodźców. – Każdy był trudny – głos ma przygasły.

Nie bardzo chce rozmawiać. Mówi, że jest zmęczony sytuacją na granicy i dramatem ludzi. Kiedy chował Ahmada, myślał, że to będzie jedyny taki pogrzeb. Ale były następne. W kazaniach nazywa zmarłych uchodźców szahidami – męczennikami.

Szczęsnowicz mówi, że o cmentarz pytają turyści, którzy zwiedzają szlak polskich Tatarów. Na pierwszym grobie zostawili butelkę wody, latarkę i paczkę chrupek.

Musimy iść. Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy, żeby ich pożegnać. Dotykam tabliczki z imieniem Ahmad. Potem tej z inicjałami „NN”. I jeszcze Halikari na najmniejszym grobie.

– Oddaliśmy im to miejsce, żeby byli obok siebie – Szczęsnowicz ręką zatacza wolny kwartał w rogu cmentarza. – Zostało dużo wolnego miejsca – mówi.

PRZEPROSINY

Grobu Mahlet w Bohonikach nie ma – nie była muzułmanką. Jej ojciec sprowadził ciało córki do Etiopii – znowu pomógł Czaban. W połowie marca był pogrzeb.

Na profilu Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego czytam komentarze. „Przepraszam Rodzinę i Bliskich Zmarłej za to, że jestem Polką”.

***

Ten tekst Stanisława Zasady pochodzi z majowego wydania magazynu „Press”.