Drzwi redakcji co chwilę z hukiem zatrzaskują się za kolejnym felietonistą. Przykłady z ostatnich miesięcy: koniec stycznia, Anna Dziewit-Meller wycofuje się ze współpracy z „Polityką”. Na jej profilu czytamy: „trochę się nam rozjechały wizje autonomii felietonu, hehe”. Miesiąc później Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska, naczelna „Vivy!”, wstrzymuje druk tekstu Jerzego Iwaszkiewicza. Bo jest za bardzo o polityce. Iwaszkiewicz dostaje propozycję napisania pożegnalnego felietonu – nie korzysta z niej, po 20 latach współpracy z „Vivą!” i napisaniu ponad 500 felietonów rozstaje się z redakcją w ciszy.
Czy podobnych sytuacji dałoby się uniknąć? Zewnętrznego autora zaprasza się do współpracy ze względu na wyrobione nazwisko, ze wszelkimi tego konsekwencjami. Stoją za nim przecież zarówno zawodowe sukcesy, talent, jak i często – spore ego. A zatem związana z nim ograniczona odporność na uwagi zgłaszane przez redakcję.
Autor znakomity może być zarazem autorem trudnym.
– Czyli takim, który nie akceptuje krytycznych uwag redaktora, mimo że daje mu on sygnały, że zależy mu wyłącznie na tym, żeby tekst był lepszy, bardziej przyswajalny – tłumaczy Piotr Stasiński, zastępca redaktora naczelnego „Wyborczej”. – Trudny autor ma silne ambicje dotyczące stylu, złożonych zdań, specjalnych sformułowań. Zdarza się, że w ten sposób popada w językową manierę, której nie chce zmienić w coś żywszego. Nie godzi się na skróty, nawet minimalne. Ale redaktor musi walczyć o uwagę czytelnika, dbać o skuteczność medium, w którym pracuje. Nadmiernie egocentryczne nastawienie autorki czy autora, przesadny pietyzm w stosunku do własnej twórczości, założenie, że każda uwaga będzie upierdliwa czy złośliwa, tworzą relację pełną napięć.
Co do jednego większość redaktorów jest zgodna – podstawą jest zaufanie. – Nasz sposób na udaną współpracę polega na tym, że felietoniści mają redaktorów prowadzących – opowiada Piotr Mucharski, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”. – To są relacje często oparte na wcześniejszej znajomości, przez co bariera komunikacyjna jest dużo mniejsza. Zupełnie inaczej jest przecież, jeśli uwagi przekazuje ktoś znajomy, a nie pracodawca. Takie pary redaktor–felietonista dobieramy intuicyjnie. Kiedy naszą felietonistką została Olga Drenda, opieką otoczył ją redaktor, który wcześniej kontaktował się z nią w sprawie innych tekstów. To on jest tym pierwszym ogniwem w kontakcie z redakcją.
Malwina Dziedzic do redakcji „Polityki” trafiła pod skrzydła Janiny Paradowskiej. Po jej śmierci dostała pod opiekę stronę „Tydzień w polityce”, na której wcześniej ukazywały się felietony publicystki. – Zależało nam, aby pamięć o pani Jance trwała, dlatego nie zlikwidowaliśmy „Tygodnia w polityce”, a do publikowania w tym miejscu zaprosiliśmy osoby, których opinie ceniła – opowiada Dziedzic. – Z czasem trochę zmienialiśmy skład, pojawiły się nowe osoby. Dalej jednak kluczem doboru było to, aby naszym felietonistom bliskie były wartości, o które upominała się pani Janka. Cenię i szanuję te osoby, wszyscy zresztą dobrze piszą, może dlatego ta nasza współpraca jest bezkolizyjna. Moi autorzy wiedzą, że mogą do mnie zadzwonić o każdej porze, że odpiszę na każdego maila, to chyba też jest istotne w budowaniu wzajemnych relacji.
JAK PRZEKONAĆ DO NASZEGO TEMATU
Czasem trzeba to robić – gdy traktowany dotąd reportersko lub newsowo temat aż prosi się o głębszy komentarz. Bywa, że propozycja zostaje natychmiast podchwycona, ale zdarza się i klops – autor, wydawałoby się stworzony do tego tematu, podchodzi do niego jak do jeża.
Wojciechowi Maziarskiemu, który w „Wyborczej” jest redaktorem działu Opinie, przekonywać zdarza się rzadko. – Albo jest chemia, albo jej nie ma – mówi krótko. – Jeśli odpowiedź jest negatywna, staram się nie brnąć, bo wiem, że to do niczego nie doprowadzi. Felietonista to autonomiczny byt, nie jest jego rolą przyjmowanie bez dyskusji poleceń redaktora. Umówmy się: nikt nie napisze dobrego tekstu bez przekonania.
Czasami zbawienny bywa czas, także na planowanie. Na większy komfort pod tym względem można sobie pozwolić w tygodnikach. Malwina Dziedzic obdzwania felietonistów z tygodniowym wyprzedzeniem, pytając ich przede wszystkim, czy mają czas napisać tekst. – Potem dajemy sobie parę dni, żeby zobaczyć, co się dzieje, bo chcemy, żeby tekst zahaczał o bieżące wydarzenia – opowiada. – Informuję też, jakie tematy do numeru szykuje dział polityczny – zależy nam, żeby nie było jak w prasie prawicowej, gdzie niemal każdy komentator musi się wypowiedzieć na ten sam temat. W „Polityce” czytelnik powinien dostać przekrojowy zestaw z całego tygodnia. Autor albo sam zgłasza pomysł, albo podrzucam jakąś sugestię. Konsultuję te propozycje, ale bez narzucania tematu.
Inaczej jest w mediach, które nie są nastawione na komentowanie bieżącego życia politycznego. – My felietonistów do niczego nie przekonujemy – mówi Piotr Mucharski z „Tygodnika Powszechnego”. – Nasi autorzy nie wiszą na mediach i nie komentują tego, co napisali czy powiedzieli inni. Nie interesuje mnie felieton-totem, który sprowadza się do zajęcia jedynego słusznego stanowiska. Szukamy autorów, którzy potrafią napisać tekst z niczego: z mikrospotkania, drobnego zdarzenia podpatrzonego na ulicy, a nie z rewii politycznej oglądanej na Facebooku czy ekranie telewizora. Czekam na taki tekst i jestem szczęśliwy, znajdując w nim nową, świeżą perspektywę. Zdarza się, że na tym polu zderzamy się z utartymi schematami, ale to dotyczy dziennikarzy, nie pisarzy, którzy u nas publikują zazwyczaj felietony. Pamiętam rozmowę ze znakomitym publicystą, przećwiczonym przez stołeczne media. Zaproponowałem mu temat, a on zapytał, czy ma opisywane zjawisko zganić czy pochwalić. Tymczasem byłem ciekaw, co on na podstawie swojej wiedzy i doświadczenia myśli. Mam wrażenie, że o taką wolność w myśleniu najłatwiej literatom – wtedy można z przyjemnością obserwować, jak ich intelekt wadzi się ze światem – opowiada Mucharski.
***
To tylko fragment tekstu Magdaleny Piekarskiej. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”.