Pierwszy raz w druku

Jak znani dziennikarze wspominają swoje debiuty

Jan Wróbel, Karolina Lewicka i Katarzyna Kolenda-Zaleska wspominają swoje debiuty

Duma, serce wali, od teraz świat stoi już otworem. Potem nieraz wstyd. Dziennikarze różnie, ale dokładnie zapamiętali, gdy pierwszy raz zobaczyli swoje nazwisko w druku. Czasem w szkolnej albo podziemnej gazetce, czasem w już znanym tytule. Zwykle po wielu próbach i lekcjach pokory.

Zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Miałem przez chwilę błysk, że teraz to już cały świat dowie się o moich umiejętnościach dziennikarskich, a narzeczona wyrwała mi z ręki gazetkę i pobiegła do mojego ojca, z dumą pokazując mój artykuł – wspomina swój pierwszy tekst w druku Jan Wróbel, publicysta, felietonista, prowadzący „Poranek Tok FM”. Z tym że nie zobaczył tam swojego nazwiska, tylko pseudonim: Rubel T.

– Dziś się tego wstydzę, pseudonimy źle się kojarzą, ale wtedy nie przyszło mi do głowy, że mógłbym coś opublikować w oficjalnych gazetach, chociaż niektóre były przyzwoite. Nie śniły mi się wtedy wielkie i znane tytuły – wyjaśnia.

W PODZIEMIU

Jan Wróbel debiutował w podziemnym piśmie „Wola”. Trafił tam w 1985 roku. Miał 21 lat, studiował i właśnie kolega ze studiów Wojciech Załuska, który był aktywnym działaczem prasy podziemnej, wprowadził go do dziennikarstwa. On też był współtwórcą pseudonimu Wróbla. – Temat wymyśliłem sam. To był rodzaj publicystyki opartej na tym, co mówią ludzie w moim otoczeniu, polemika z tym, czy NSZZ „Solidarność” powinna być bardziej radykalna i trzymać się tego, co obiecywała, gdy schodziła do podziemia, czy raczej być ustępliwa i strawna dla zwykłych ludzi – opowiada.

Większość tych największych i dziś powszechnie znanych dziennikarzy, zanim trafiła do popularnych tytułów i czołowych stacji, zaczynała w podziemnej prasie.

– I od razu od płomiennych manifestów i zaangażowanych politycznie tekstów, czyli inaczej niż zazwyczaj dziś zaczynają młodzi dziennikarze – stwierdza Cezary Łazarewicz, dziennikarz, publicysta, związany m.in. z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, „Wprost” i WP.

Łazarewicz też zaczynał od manifestów. – Był koniec 1988 roku, dużo działo się w polityce, byłem tym żywo zainteresowany i napisałem tekst, który bardzo mi się wtedy podobał. Tytuł do dzisiaj pamiętam: „Okrągły Stół. Jeszcze jedno kłamstwo komunistów” – wspomina. Zaznacza przy tym: – Nie zacząłem pisać, bo chciałem, tylko dlatego, że nikt inny nie chciał się tego podjąć. Ale nie żałuję.

Tekst ukazał się w gazecie podziemnej „Ucho” – pod pseudonimem. – Nie pamiętam jakim, ale pamiętam, że wszystko robiłem sam – wspomina.

To znaczy sam go napisał, sam go złożył na matrycy białkowej i sam wydrukował. Gdy wziął gotowy numer do ręki, dłonie miał czarne. Tusz nie zawsze wysychał. – Nieźle można się było nabrudzić, czytając tę gazetę, ale rozpierała mnie duma. Szczególnie zadowolony byłem z tytułu. A dziś się go wstydzę. Teraz z takim tytułem mógłbym trafić do „Sieci” albo „Gazety Polskiej” – mówi, tłumacząc: – Nie mieliśmy wtedy nauczycieli dziennikarstwa z krwi i kości, mentorów, którzy powiedzieliby nam, jak się powinno pracować i pisać. Czytaliśmy robione w Warszawie „Tygodnik Mazowsze”, „Przegląd Wiadomości Agencyjnych” i podglądaliśmy, jak inni robią podziemne gazety. Nie można było się uczyć z oficjalnej prasy, bo ta była cenzurowana, nudna, piekielnie ideologiczna.

Jego pierwszy manifest poszedł w świat, ale na szczęście – jak sam ocenia – nie został zapamiętany. Po kilku latach zrozumiał, że ludzie wolą dostawać informacje niż komentarze, a dziennikarstwo polega na zdobywaniu informacji i tłumaczeniu świata, a nie na łopatologicznym wykładaniu tego, co się samemu myśli. – Gdy skończył się komunizm, już nikt nie potrzebował podziemnej prasy. Można było iść do kiosku, kupić „Gazetę Wyborczą” i tam przeczytać wszystko, w bardziej profesjonalnej formie – opowiada Łazarewicz.

Mieszkał wtedy w Darłowie, skończył szkołę morską. Gdy otworzono w 1991 roku oddział „GW” w Szczecinie, zaczął tam publikować. Jeden z jego pierwszych tekstów poświęcony był lekarce z Darłowa Jadwidze Czarnołęskiej-Gosiewskiej, czyli matce jego kolegi, który później został wicepremierem. Kobieta z pomocą Kościoła i lokalnych mieszkańców organizowała pobyt dzieci z Czarnobyla nad polskim morzem. – Nie był to płomienny manifest, ale tekst informacyjny, jeden z moich pierwszych. Emocje były już inne. Czułem, że napisałem o czymś ważnym, o czymś, co warto zapamiętać, co jest godne pochwały. Pojawiło się spełnienie, ale też zapał, chęć tworzenia kolejnych i kolejnych takich tekstów.

I dodaje filozoficznie: – Pisanie zmieniło mój świat. Powinienem teraz stać na kutrze i patroszyć dorsze tak jak inni moi koledzy ze szkoły morskiej. A ja zacząłem czytać książki, spotykać ludzi, dowiadywać się o świecie – dodaje.

Jan Wróbel regularne informacyjne teksty zaczął pisać jeszcze do dwutygodnika podziemnego „Samorządna Rzeczpospolita”. – Jesień ’88. Kazali mi jechać do jakiejś wsi pod Warszawą do rolników, którzy mieli problem z lokalną administracją. Artykuł podpisałem już jako Jan Wróbel, ale to już nie było to samo, pierwszy pocałunek jest tylko raz – stwierdza.

Droga Ryszarda Kapuścińskiego, czyli pisanie relacji czy reportaży, jak mówi, nie kręciła go. Zawsze chciał być Bolesławem Prusem i Danielem Passentem. Dlatego z największym sentymentem wspomina czas, gdy został stałym felietonistą, komentatorem dziennika „Życie”. – Poczułem, że już nic więcej w życiu nie mogę zrobić, zostałem Prusem na miarę swojego czasu i swoich możliwości. To było jak spełnienie – opowiada.

LEKCJE POKORY I SYNTEZY

W prasę podziemną, a potem w działalność komitetów obywatelskich zaangażowana była też – jeszcze jako licealistka i studentka – Katarzyna Kolenda-Zaleska, dziś reporterka „Faktów” TVN. W tamtych czasach poznała Macieja Szumowskiego, który został redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej” i w tym piśmie zaczęła pracę po studiach. Na początku zajmowała się radą miasta, ale żywo zainteresowana polityką za zgodą redakcji jeździła też do Sejmu.

– Z ludźmi z telewizyjnych „Wiadomości” wystawaliśmy pod tymi samymi drzwiami, więc zaprzyjaźniłam się z nimi. W którymś momencie Jarosław Gugała, ówczesny szef „Wiadomości”, spytał, czy nie chciałabym popracować w telewizji – wspomina. Przyszła na trzy miesiące i już została. I stamtąd zapamiętała swój ekranowy debiut.

– Był 1993 rok, gorący czas, wokół działy się wielkie polityczne rzeczy, a ja dostałam do zrobienia materiał o tym, że jest wysyp truskawek. Zamarłam, ale pomyślałam, trzeba się uczyć warsztatu, bo przecież telewizyjny jest inny od prasowego – opowiada. Pojechała pod Warszawę, sfilmowała pola truskawek, porozmawiała na bazarze ze sprzedawcami, konsumentami, zrobiła piękne zdjęcia truskawek. – Ale czegoś nadal mi brakowało. Traf chciał, że tego dnia Iwona Maruszak, która pracowała w „Wiadomościach”, przyszła do pracy z wysypką. Okazało się, że jest uczulona na truskawki. Niewiele myśląc, kazałam jej się rozebrać do pasa, z pełną determinacją sfilmowałam jej plecy, do tego nagrałam wypowiedź lekarki i temat zrobił się bardziej wielowymiarowy. Czułam, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Do dziś też jestem wdzięczna Iwonie za jej poświęcenie – wspomina ze śmiechem i dodaje: – Dostałam lekcję pokory, ale wtedy też nauczyłam się, co znaczy synteza w dziennikarstwie, co jest ważne, które informacje można odrzucić. To kluczowa umiejętność dla dziennikarza.

Nawiązuje do tego, że jej pierwszy tekst pod obraz napisała zbyt długi – na osiem minut. Potrzebowała 2,30, a wszystko wydawało jej się ważne. – Iwona siadła i raz dwa to skróciła – mówi Kolenda-Zaleska. – Niedługo potem – na szczęście dla mnie – Lech Wałęsa rozwiązał parlament, rozpoczęła się kampania wyborcza i padło hasło: wszystkie ręce na pokład – wspomina.

Znowu mogła chodzić do Sejmu, robić polityczne materiały i tak powoli przeszła do relacjonowania wielkiej polityki. Po latach stwierdza: – W odpowiednim czasie znalazłam się w odpowiednim miejscu, ale sama chciałam się w tym miejscu znaleźć. Chociaż na początku nie wiedziałam nawet, jak się montuje, przyglądałam się, jak inni to robią. Bardzo się starałam i byłam pracowita, moja mama nie mogła się nadziwić na przykład, że gdy jest długi weekend, ja go spędzam w pracy w Warszawie. Nieważne, czy sobota, czy niedziela, czy święto – pracowałam. Nie raz i nie dwa wychodziłam z redakcji przed północą.

– Tydzień wolnego dostałem po dwóch latach pracy. Na pół etatu czekałem trzy lata – podobnie wspomina swoje początki w dziennikarstwie Marcin Stelmasiak, redaktor „Gazety Wyborczej”. Tuż po maturze, przed pierwszym rokiem studiów, miał pierwsze podejście do „GW” w Łodzi. – Poszliśmy z Tomkiem Patorą na wakacyjny staż. Coś już umieliśmy, bo w liceum bawiliśmy się w gazetkę opozycyjną, ale żaden jej egzemplarz nie przetrwał, nawet tytułu nie pamiętam – opowiada. W „GW” dostawał do zrobienia same michałki – dziury w drodze, zmieniony rozkład autobusów i sondaże uliczne, wtedy bardzo popularne.

Na trzecim roku studiów zaliczył drugie i ostatnie podejście do „Wyborczej” – szukał pracy dorywczej, a „GW” akurat szukała kogoś do łódzkiego oddziału. – Miałem przepisywać i wlewać do gazety repertuary kin i programy lokalnej telewizji. To były czasy, kiedy większość informacji, także repertuary i programy TV, przychodziła do redakcji faksem – opowiada.

Kolejne odpowiedzialne zadanie, jakie dostał, to zbieranie kursów walut w łódzkich kantorach. – Mój poprzednik, który się tym zajmował, czyli Tomek Patora, zaczął dużo pisać i nie miał czasu na takie bzdury. Robiłem to porządnie przez kilkanaście dni aż do momentu, gdy nie było naszego korespondenta z Piotrkowa Trybunalskiego – wspomina. Trzeba było napisać kryminałka z Opoczna o rozbiciu grupy narkotykowej. Na korytarzu złapał go redaktor Jacek Sarzało, dał faks do ręki, kazał wydzwonić, kogo trzeba, i napisać tekst.

Stelmasiak ze swojego debiutu zapamiętał głównie trzy rzeczy: – Na całą redakcję przypadał jeden telefon komórkowy wielkości małego kaloryfera. Gdy dali mi go na obsługę, moim głównym zmartwieniem było to, żeby go nie zepsuć, bo był wart jakieś 10 moich pensji.

Po drugie, straszliwie przejął się nowym zadaniem. Kryminałek powstawał przez dwie, trzy godziny, cyzelował w nim każde słowo. – Dumny i zmęczony oddałem go redaktorowi. Niecierpliwie czekałem, aż złoży gazetę. Po kilku godzinach zobaczyłem wywieszone gotowe do druku strony, na jednej z nich z brzegu swoje imię, nazwisko i tekst skrócony o 80 procent. Po kilku godzinach mojej ciężkiej pracy redaktor ściął mi tekst do jednej piątej tego, co napisałem. Mina mu zrzedła, dziś się z tego śmieje: – Dostałem nauczkę, żeby zawsze pytać redaktora, jaką materiał ma mieć objętość i ile jest miejsca w gazecie. Wtedy nie było jeszcze internetu, żeby tam opublikować całość mojego tekstu – tłumaczy Stelmasiak.

W internecie właśnie swoje pierwsze teksty publikowała Zuzanna Ziomecka, kiedyś redaktorka naczelna m.in. „Przekroju”, prowadząca talk-show „Mała czarna”. – Pracowałam dla start-upu w San Francisco w Kalifornii, który miał ambicję prześcignąć Yahoo i stać się głównym portalem i katalogiem internetowym. To była moja pierwsza praca po studiach – mówi. Ziomecka została ekspertką do spraw wyszukiwania informacji w internecie – miała publikować porady, jak poruszać się po algorytmach Google’a i jak wyszukiwać informacje online.

Pierwszy jej felieton z serii „Smooth operator” ukazał się w 1999 roku. – Koledzy powiedzieli: „Już”, otworzyłam stronę i poczułam się, jakbym znalazła to coś. Że mam wpływ na rzeczywistość, że posiadanie wiedzy czy umiejętności dają mi mandat do publicznego wypowiadania się. Dookoła mojego biurka zrobiło się zbiorowisko, koledzy okrzyknęli, że jestem głosem naszego zespołu na świat. To było też cudowne, że cały zespół celebrował ze mną ten moment. Byliśmy zżytym środowiskiem, więc praca szybko się skończyła, a my przenieśliśmy się do naszej ulubionej okolicznej knajpy – wspomina Ziomecka. Do tamtego momentu nie była pewna, czy chce zajmować się mediami od strony technologicznej czy redaktorskiej. Debiut przesądził. – Wtedy uznałam, że nie ma lepszego uczucia na świecie niż odszukiwanie cennych informacji, wiedzy i przekazywanie ich dalej – tłumaczy.

TRZEBA SIĘ STAWIAĆ

– W moim wypadku debiutów było wiele. Na różnych poziomach pisania i dziennikarstwa, ale nigdy nie miałem łatwo. Albo obrażony i urażony zabierałem swoje teksty z redakcji, albo byłem z niej wyrzucany – tak wspomina swoje początki Tomasz Raczek, krytyk filmowy.

Zaczynał już w podstawówce od dwutygodnika, potem tygodnika „Zbliżenia”, który zawieszał na ścianie w szkolnej sali. Był redaktorem naczelnym – tak się sam tytułował – chociaż gazetkę wydawał jednoosobowo. Od zawsze interesował się kulturą, więc pisał głównie recenzje filmów, piosenek. – Recenzowałem też programy telewizyjne, na przykład te z udziałem Zygmunta Kałużyńskiego. Podobało mi się w nim to, że miał duszę anarchisty, nie przejmował się zasadami, nie stosował do regulaminów. Sam czuję podobnie, najbardziej interesuje mnie to, czego nie wolno, a gdy ktoś stawia mi granicę, skupiam się na tym, żeby ją przekroczyć – mówi Raczek. Już w szkolnych „Zbliżeniach” wywoływał polemiki.

W jednym z numerów napisał artykuł o niemieckiej aktorce, Marice Rökk, która była ulubienicą Hitlera. W warszawskim kinie Iluzjon oglądał przegląd filmów z czasów III Rzeszy m.in. z jej udziałem i w gazetce z entuzjazmem napisał, że była „niemiecką Ginger Rogers”. – Kierownik szkoły wezwał mojego tatę, odwinął rękaw koszuli, pokazał mu numer z obozu koncentracyjnego i spytał: „Jak pan myśli, jak ja się teraz czuję?”. Na co mój ojciec odwinął swój rękaw, pokazał własny numer z obozu i powiedział, że był ze mną w Iluzjonie na tamtym seansie, bo uważa, że powinienem sam zobaczyć i ocenić, co jest dobre, a on niczego nie zamierza mi narzucać – opowiada Raczek.

Jego rodzice wiedzieli, że ma talent do pisania. Już w podstawówce został laureatem z olimpiady z polskiego. Wziął też udział w konkursie tygodnika harcerskiego „Na Przełaj” na najlepszego recenzenta festiwali piosenki. Spośród kilkuset zgłoszeń wybrano jego recenzje. Nagrodą był wyjazd na festiwal w Opolu w roli specjalnego korespondenta.

– To było już coś, szalałem ze szczęścia – mówi. Do tego na okładce „Na Przełaj” dali jego zdjęcie, a w środku wywiad. Numer ukazał się 1 września, gdy rozpoczynał naukę w liceum. – Miałem mocne wejście. Nagle w rękach kolejnych uczniów zobaczyłem nowy „Na Przełaj” z moją twarzą na okładce. Co chwila kolejne osoby zerkały na mnie, chociaż jeszcze się nie znaliśmy, ale że lubiłem wzbudzać sensację, odpowiadało mi to – mówi. Zaraz jednak dodaje: – Tak szybko, jak się ucieszyłem, niemal tak samo szybko poczułem niedosyt i kolejne marzenie o pisaniu w prawdziwej, „dorosłej” prasie. To uczucie, że potrzeba mi czegoś więcej, wracało kilkakrotnie, towarzyszyło mi przy kolejnych debiutach – tłumaczy.

Pod koniec lat 70. Tomasz Raczek pojechał na koncert Violetty Villas. Zrobił z nią rozmowę i napisał artykuł pt. „Violetta” – pamflet o zakłamaniu polskiej inteligencji, która fukała na Villas i osądzała wielkie talenty po pozorach. – Lubiłem wypowiadać się w sytuacji, w której wiedziałem, że wywołam kontrowersje, nie bałem się tego. Lubiłem zwarcia i zwykle na nich dobrze wychodziłem – wspomina. Artykuł ukazał się w tygodniku „Literatura”, obok „Kultury” był to najważniejszy tygodnik kulturalny w tamtych czasach. – Uznałem go za swój debiut i pierwszy krok do spełnienia marzeń. Ale znów to mi nie wystarczyło – dodaje od razu.

Gdy zdał na Wydział Wiedzy o Teatrze, wysłał recenzję jednego ze spektakli do ówczesnego dwutygodnika „Teatr”. Przyjęli, ale poprosili, żeby przyszedł, bo są skróty w tekście. – Cały tekst był pokreślony, zastępczyni naczelnej zmieniła mi nawet składnię w zdaniach. Nie zgodziłem się, bo zacierało to mój prowokujący i rozpoznawalny styl. Tekst wyglądał teraz poprawnie, jakby pisała go polonistka. Wiedziałem, że umiem pisać, i nie przychodziłem do redakcji po prośbie tylko z żądaniem, żeby uszanowali moją osobowość. W takich sytuacjach wiele zależy od redaktora. W tym wypadku wicenaczelna „Teatru”, Bożena Frankowska, zapowiedziała, że dopilnuje, aby moja noga więcej nie postała w tej redakcji – opowiada. Zabrał więc tekst i poszedł do tygodnika „Kultura”. Szefowej działu kultury, Teresie Krzemień, opowiedział, co się stało, spytał, czy opublikują. I wydrukowali. Dzięki temu zadebiutował w kolejnym poważnym piśmie.

Gdy skończył studia, usilnie szukał pracy, ale większość mediów akurat zamknięto – był stan wojenny. Jednymi z pierwszych, które ruszyły, był tygodnik „Kierunki” należący do koncesjonowanych katolików z PAX i tego samego właściciela dziennik „Słowo Powszechne”. Próbował dostać się do tygodnika, ale nie mieli miejsca i skierowali go do redakcji kulturalnej w „Słowie Powszechnym”. Józef Szczawiński zlecił mu recenzję spektaklu na podstawie tekstu Karola Wojtyły „Brat naszego Boga” w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. – Ludzie walili na ten spektakl drzwiami i oknami, chociaż inscenizacja Krystyny Skuszanki była nieudana, a sztuka aktualnego papieża przyciężko napisana, w anachronicznej manierze teatru rapsodycznego z lat 40. I tak ją oceniłem. Szef odmówił publikacji, bo według niego czytelnicy nie życzyliby sobie przeczytać, że papież nie ma talentu literackiego. Stwierdziłem, że w takim razie nie będę tu pisał, bo takie ograniczenie jest gorsze od cenzury – mówi.

Zgłosił się więc do nowo powstałego „Przeglądu Tygodniowego”. Liczył na nowe rozdanie. Zaproponował recenzję z premiery sztuki „Mord w katedrze” T.S. Eliota. – Jerzy Jarocki reżyserował, Gustaw Holoubek w roli głównej – powstał świetny spektakl. Recenzja była entuzjastyczna. I wtedy zastępca naczelnego mnie wzywa i pyta, dlaczego chwalę Holoubka, skoro jest Żydem, a my nie mamy interesu, żeby chwalić Żydów. Zatkało mnie i znów zabrałem tekst z redakcji – opowiada.

Wrócił do domu i oznajmił tacie, że jak zniosą stan wojenny, to wyjeżdża, bo to jest nienormalny kraj. Ojciec przekonał go, żeby spróbował jeszcze w „Polityce”. – Zdawałem sobie sprawę z wysokości poprzeczki, ale wszedłem tam z ulicy, spytałem, gdzie jest dział kultury, poszedłem do Adama Krzemińskiego, pokazałem recenzję, którą zabrałem z „Przeglądu Tygodniowego”. Poprosiłem, żeby przeczytał i ocenił, czy jest coś warta. Pomyślałem, że ciągu dalszego nie będzie, bo tam piszą sami najwięksi, ale po tygodniu oddzwonił i poinformował, że tekst ukaże się już w następną środę, bez skrótów – opowiada Raczek, do dziś przejęty tym wspomnieniem. – Wyczekałem do środy, poszedłem do kiosku, wziąłem „Politykę” i zobaczyłem: Tomasz Raczek „A na ziemi pokój ludziom dobrej woli”. W całości. Niemal posikałem się z radości. To był moment, kiedy zrozumiałem, że naprawdę jestem dziennikarzem, po wielu próbach i latach – wspomina.

Dlatego często powtarza młodym dziennikarzom: – Gdybym miał w sobie pokorę, toby mnie starli na popiół. Trzeba się było stawiać na każdym kroku, żeby obronić swoją tożsamość. A najwyższą sztuką jest robić to, co się kocha, i nie dać się ani sformatować, ani wyrzucić, bo tylko tak można udowodnić, że ma się rację.

WYSZŁAM Z PRACY I PŁAKAŁAM

Karolina Lewicka, dziennikarka polityczna radia Tok FM, nie pamięta już swoich swoich szkolnych i studenckich debiutów, chociaż praktykowała w „Głosie Wielkopolskim” i w poznańskim oddziale „Gazety Wyborczej”. – Ale dokładnie pamiętam pierwszego lajfa – zaznacza.

2006 rok, TVP Poznań. Lewicka pracowała tam od kilku miesięcy jako reporterka, przygotowywała materiały filmowe. Miała 25 lat. – W pewnym momencie moja ówczesna szefowa stwierdziła, że trzeba mnie wypróbować w relacjach na żywo. Ucieszyłam się, nowe wyzwanie – wspomina. W Poznaniu odbywał się wówczas przegląd kabaretów. Lewicka miała zrobić dwa wejścia na żywo z tego wydarzenia do popołudniowego „Teleskopu”, czyli programu informacyjnego poznańskiego ośrodka TVP. Pierwszy był minutową informacją o tym, co się dzieje, drugi – rozmową z organizatorem przeglądu.

– Byłam do nich dobrze przygotowana, ale najbardziej z tego debiutu zapamiętałam potężny stres. Na szczęście denerwowałam się „do środka” tak, że nie było tego widać – opowiada. – Tuż po zejściu z anteny pierwsze emocje też nie były optymistyczne. Stres ustąpił, ale myślałam o tym, czy wszystko się udało, czy poszło składnie – dodaje.

Nie oglądała potem swojego wystąpienia, chociaż sama swoim studentom powtarza, że na początku pracy w telewizji trzeba siebie oglądać, żeby wyłapać mankamenty w ruchach, wypowiedziach i je niwelować. – Nie pytałam też operatora, jak mi poszło. Lubiłam mieć informację zwrotną od bliskich, rodziców. Nieraz podawałam mamie godzinę wejścia i prosiłam, żeby oglądała i recenzowała. Wiedziałam, że jak usłyszę od niej krytykę, to będzie z dobrą intencją – tłumaczy.

Rodzina tego wystąpienia akurat nie widziała. – Mój owczarek niemiecki Pepe tego dnia po południu został uśpiony. Rodzice byli z nim u weterynarza, nic się już nie dało zrobić, chorował wiele miesięcy. Rodzice nie widzieli mojego debiutu. Dopiero po lajfach, żeby mnie już dodatkowo nie stresować, zadzwoniła do mnie mama i powiedziała, co się stało. Wyszłam z pracy i całą drogę płakałam – wspomina Lewicka.

Ten tekst pochodzi z archiwalnego wydania magazynu „Press”,