***
Zmarł Jerzy Urban, założyciel i redaktor naczelny tygodnika „NIE”. Dziennikarz i publicysta, rzecznik prasowy komunistycznego rządu w latach 1981-1989. Kilka lat temu przeszedł w internecie wizerunkową przemianę – młodsze pokolenie widziało w nim już głównie bohatera memów.
Autorem nowej, socialmediowej strategii Tygodnika „NIE” jest Michał Marszał. Prowadzone przez niego profile biją rekordy zasięgów w naszym kraju. I choć powoli Marszał uniezależniał się od Urbana (m.in. kilka miesięcy temu przejął obeserwujących profil tygodnika na Instagramie oraz rozpoczał swoją własną zbiórkę na Patronite), to dalej prowadził konta „NIE”.
Poniżej przypominamy naszą rozmowę z Michałem Marszałem.
***
Dlaczego tak długo ukrywał się Pan jako prowadzący social media „Tygodnika NIE”?
Nie mam parcia na szkło.
A może wstydził się Pan roboty dla Urbana?
Gdybym się miał wstydzić tego pisma lub naczelnego, tobym w ogóle do niego nie poszedł. A byli tacy, co pisali w tym tygodniku nie pod swoim nazwiskiem.
Social media „NIE” zastał Pan drewniane.
Było nawet gorzej, choć w zasadzie moja poprzedniczka robiła je tak jak wszyscy, czyli zapowiadała, co będzie w następnym numerze tygodnika. Taki wpis czasem miał sześć lajków, czasem dwanaście, tak jak w wielu w innych gazetach. Na początku też tak kombinowałem. Pewnego tygodnia limuzynom posłów i ministrów z PiS dzień po dniu zdarzały się wypadki drogowe. Zrobiłem prostego mema: zdjęcie karambolu na drodze z tekstem: Zjazd polityków Prawa i Sprawiedliwości. To dotarło do milionów internautów, miało kilka tysięcy lajków. Wtedy zrozumiałem, że tak właśnie to trzeba robić. W końcu ludzie zaczęli o mnie mówić admin, twórca. Ja się nie wychylałem i o nic nie zabiegałem. Media i firmy same zaczęły się zgłaszać do mnie.
Nic dziwnego, skoro prowadzi Pan najbardziej angażujące profile wśród polskich mediów. Na Facebooku „Tygodnik NIE” ma ponad 300 tysięcy fanów, na Twitterze – 200 tysięcy obserwujących, na Instagramie – 180 tysięcy. Naprawdę prowadzi je Pan sam?
Tak. Na początku był tylko Facebook, potem reanimowałem konto tygodnika na Twitterze, które dosłownie założyłem od nowa. Tak naprawdę to w Twitterze w ogóle się nie orientowałem, a dziś najlepiej się w nim czuję. Po trzech latach mamy na nim najbardziej angażujące konto spośród polskich mediów. Na Facebooku pozycję lidera na przemian zajmujemy z fanpage’em TVN 24.
Dlaczego Twitter jest dla Pana najciekawszy?
Ze względu na możliwość interakcji z politykami. Andrzej Duda coś wrzuci, ja mogę to skomentować, ludzie polubią i ten mój wpis może mieć więcej lajków od wpisu prezydenta.
Robota 24 godziny na dobę?
Tak, jestem w niej non stop, jak tylko się obudzę. Nie polecam takiego stylu życia, bo cierpią na nim oczy, kręgosłup i relacje osobiste. Choć robię to na własne życzenie, bo nikt z redakcji nie każe mi tak pracować.
Ale też nikt z redakcji Panu nie pomaga?
Decyduje różnica pokoleniowa. Większość redakcji to ludzie gazet, a nie internetu, nie poruszają się w jego kulturze, języku. Z tego powodu nie wiedzą o wielu aferach, które są komentowane tylko w sieci. Do pomocy przy montowaniu wideo ściągnąłem Adama Liszewskiego, który prowadził fanpage: Czy Jerzy Urban jeszcze żyje?
Czekał na śmierć Urbana?
Nie, wręcz przeciwnie. Zapytałem, czy nie chciałby robić czegoś dla nas i teraz pomaga mi montować bardziej skomplikowane materiały filmowe.
A kto wymyśla scenariusze filmów z udziałem Urbana?
Jestem wśród czterech osób, które wspólnie z szefem wymyślają, co mógłby obśmiać. W tym zespole jest też Marta Miecińska, która wymyśliła konto na YouTubie i je nadzoruje.
Który z filmów z udziałem szefa najbardziej Pana bawi?
Kiedy leży w trumnie na katafalku przy żałobnej muzyce, podnosi się i mówi: „Prima aprilis, skurwysyny”. A z moich pomysłów najlepszy był ten, kiedy mówi, że chętnie zapłaci abonament rtv, bo lubi kanały erotyczne, a takiego pierdolenia jak w TVP to nie ma nigdzie w sieci.
Wielu myśli, że nawet konto na Twitterze „Tygodnika NIE” prowadzi Jerzy Urban.
To zabawne, że spodziewają się, że mój szef, który ma 88 lat, wymyśla memy i sam je wrzuca do internetu. Piszą do niego per ty, licząc, że to przeczyta.
Jerzy Urban w ogóle wie, co Pan robi w internecie?
Nie wiem, co do niego dociera, bo nie korzysta z sieci jak my wszyscy. Ale z tego, co mi donoszą, to jest zadowolony.
Drukowany tygodnik ma jakąkolwiek korzyść z social mediów? Nawet nie zajawia Pan w nich tekstów z bieżącego wydania.
Gazeta sprzedaje się w około 30–35 tysiącach egzemplarzy, ale tak jak cała prasa jej czytelnictwo topnieje. Dlatego lepiej robić w internecie obok niej coś zupełnie innego, coś, co szybciej skłoni ludzi do kupna tygodnika niż opowiadanie o jego tekstach. Mam sygnały od młodych ludzi, że za sprawą Facebooka kupili „Tygodnik NIE” po raz pierwszy i go czytają. Zatrzymaliśmy trend umierania naszego pisma.
Mam znajomych, którzy w życiu by Urbanowi nie podali ręki, ale obserwują jego tygodnik na Twitterze lub Instagramie.
Widać to po różnicy między liczbą obserwujących nas na Facebooku a liczbą fanów. Około 30 tysięcy osób choć nas obserwuje, to fanpage’a nie lajkuje. Wstydzi się pokazać, że jednak nas lubi. Nawet Jarosław Jakimowicz lajkuje nasze posty na Instagramie, choć to akurat mnie dziwi.
Na Wasze zasięgi na przykład na Instagramie są chętni reklamodawcy?
Przede wszystkim chcą mnie jako influencera. Na przykład mogę promować maszynki do wybielania zębów podłączane przez USB, choć to w żaden sposób nie pasuje do tego, co robię.
No ale przecież znalazłyby się treści komercyjne, które pasowałyby do „Tygodnika NIE”.
My jesteśmy takim ewenementem, bo żyjemy wyłącznie ze sprzedaży egzemplarzowej. Nawet w tygodniku nie mamy działu reklamy, bo nie mamy reklam. Ja też nie chciałbym tworzyć niczego dla reklamodawcy. Jedyny uczciwy układ, na jaki mógłbym pójść, to taki, że na moją działalność zrzuca się społeczność, na przykład na Patronite. To właściwie to samo, co utrzymywanie pisma przez czytelników. Myślę, że znaleźliby się chętni, aby płacić pięć lub kilkanaście złotych miesięcznie za to, co oferujemy im w mediach społecznościowych. To byłoby pójście z duchem czasu, uczciwe i nieburzące niezależności dziennikarskiej.
Nie przeszkadza Panu, że Jerzy Urban był wzorcem propagandy uprawianej dziś przez media rządowe PiS, które tak Pan przecież obśmiewa?
Nie. Miałem czternaście lat, kiedy zacząłem czytać „Tygodnik NIE”, czyli było to chyba w 2003 roku. Podobało mi się, że były w nim gołe baby i przekleństwa, bo wtedy było to jeszcze coś oryginalnego w prasie. Podobał mi się też Urban z wywalonym jęzorem, który tak swobodnie pisze. Wiedziałem, co robił jako rzecznik rządu PRL, ale wydaje mi się, że dziś przy tym, co robi Jacek Kurski, można już na Urbana spojrzeć inaczej.
Choć do końca nie rozumiem, dlaczego jako doświadczony przez PRL, bo przecież miał zakaz pracy, przeszedł jednak na jego stronę.
Czyli nie jest Pan komunistą z dziada pradziada?
Jestem ze zwykłej niezamożnej rodziny robotniczo-chłopskiej, bez żadnych korzeni partyjnych.
Ale mama musiała czytać „Tygodnik NIE”, skoro go Panu podrzuciła jako lekturę?
Nie czytała. Po prostu kupiła w kiosku szpitalnym to, co tam było – wraz z „Claudią” i „Panią Domu”, żeby mi się nie nudziło. Leżałem wtedy obolały po operacji złamanej ręki. Moja mama jest wręcz odwrotnością tego, co prezentuje „Tygodnik NIE”, podobnie babcia, która jest głęboko wierząca.
Pokazywał im Pan swój pierwszy tekst, który był o kinie porno?
Pokazywałem. W narodzie jest sporo hipokryzji. Udajemy świętych, ale ta grzeszna strona życia mocno nas interesuje.
Niektórzy określają już Pana szarą eminencją „Tygodnika NIE”, ale choćby ze względu na różnicę wieku między Panem a Urbanem to chyba mało możliwe?
Bzdura. Nie tylko ze względu na wiek, choć najstarszy dziennikarz tygodnika ma 96 lat, wciąż przyjeżdża samochodem i niedawno przesłał mi życzenia urodzinowe mailem. Większym problemem jest podział na ludzi prasy i internetu. My nie mamy nawet portalu internetowego, który korzystałby na zasięgach budowanych w mediach społecznościowych. Z drugiej strony to może mi pomagać je budować, bo algorytm Facebooka obcina zasięgi postów z linkami do zewnętrznych stron.
Rozmawiamy w Rzgowie, przy trasie między Łodzią a Piotrkowem. Lubi Pan jeżdżenie za tematami po Polsce? Czy to może konieczność, bo tylko pisanie do tygodnika pozwala Panu zarobić?
Staram się pisać dwa teksty tygodniowo, a ciągnie mnie w Polskę, bo spotykanie się z ludźmi, zobaczenie na własne oczy, jak jest naprawę, to sól dziennikarstwa. Przez 10 lat zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz i to teraz procentuje w moich memach.
Co jest najgorsze w tej robocie?
Dni, kiedy jest kompletny paździerz i trzeba szyć na temat wydarzenia, które jest słabo komentowane. Przez ostatnie cztery lata nie miałem chyba wolnego dnia od wymyślania wpisów. Nawet podczas urlopów.
Jest Pan uzależniony od zdobywania lajków?
Nie, bo ich liczba osiągnęła już stały poziom. Ten sposób uprawiania dziennikarstwa, komentowanie bieżących wydarzeń w inny sposób niż dotychczas robiono to w gazetach, jest dla mnie przyjemny.
Od czego zaczyna Pan dzień?
Moja dziewczyna chodzi do pracy na ósmą i przy okazji mnie budzi. Biorę z szafki telefon i sprawdzam, co się wydarzyło. Zawsze da się coś skomentować. W śmieszkowaniu najlepiej być pierwszym.
Żartów na temat tego, kto poprowadzi popularne audycje TVN, po tym jak stację przejmie PiS, było wiele, ale Pan był pierwszy. Pewnie dlatego najbardziej utkwił mi w pamięci mem z Beatą Kempą w bikini jako prowadzącą „Kobietę na krańcu świata” i Samuel Pereira z TVP Info jako amerykański korespondent „Faktów”.
Termin przydatności memu do użytku jest krótki. Zwykle żyje on dzień, maksymalnie dwa. To, że nasze pomysły podchwytują inni, jest dla mnie o tyle zaskakujące, że dotychczas „Tygodnik NIE” był jak trędowaty, a teraz nasze memy komentują i chwalą dziennikarze wielu mediów. Mam sygnały, że nawet politykom PiS się podobają.
Śledzi Pan jakieś strony z memami?
Memy opierają się głównie na tak zwanych templatkach, czyli popularnych w danej chwili zdjęciach. Czasem ktoś stawia mi zarzut, że jakiś pomysł ukradłem, ale to wynika z tego, że obśmiewam to, co komentuje w danej chwili cała społeczność. Zdarza się, że kilka osób wpada na to samo. Szkoda czasu na szukanie, co wymyślili inni – trzeba śpieszyć się z tworzeniem i wrzucaniem własnych rzeczy. A do tego nie ma większego błędu w tej branży niż dopuszczenie do sytuacji, gdy widz powie: „E, już to gdzieś widziałem”. Towar musi być zawsze świeży. Podkradanie pomysłów w internecie to działanie na krótką metę. Gdybym to robił, może przetrwałbym dwa miesiące, a nie cztery lata.
A często Pan zazdrości innym dowcipu?
Bywa, że widzę, że ktoś lepiej trafił w sedno tematu i wtedy żałuję, że nie pomyślałem o tym w ten sposób. Często widzę w komentarzach do mojego wpisu lepsze pomysły niż mój.
Liczy się Pan z tym, że to wszystko można stracić w jeden dzień – niefortunnym wpisem lub zdjęciem?
Na początku jako Michał Marszał często mierzyłem się z banami. Blokowano mi dostęp do konta na 30 dni, wtedy mogłem iść na urlop. Ostatnio już tylko raz zablokowano mi fanpage na Facebooku, Instagram też raz spadł nam z rowerka, jak to określa się w branży. Przez te kilka lat nauczyłem się, że nie wolno wrzucać takich rzeczy jak: Adolf Hitler, narkotyki i golizna. W tych przypadkach można dostać bana z automatu.
Ale na YouTubie wciąż jest filmik z nagim Jerzym Urbanem. Algorytmy Google’a da się oszukać?
Mężczyzn toples nie zabronili jeszcze wrzucać.
A co spowodowało ostatnią jesienną blokadę konta na Facebooku?
Największe kłopoty miałem za zdjęcie napisu na murze: ONR Ojciec Nas Ruchał. Post spadł, ale potem Facebook go przywrócił. Mam podejrzenie, że jego automatyczna blokada była wynikiem zmowy ONR-owców, którzy wysyłali setki protestów do serwisu. Ostatnio jednak nawiązaliśmy kontakt z polskim oddziałem Facebooka i wiemy, że tam też pracują ludzie. Niemniej faktycznie jest to ciągłe balansowanie nad przepaścią. Tym bardziej że jeżeli w Polsce jedną ustawą można zamknąć TVN, to trzeba być też gotowym, że kiedyś mogą zamknąć internet.
Pod koniec lipca największe zasięgi zbudowało Wam przypomnienie wpisu wiceprzewodniczącej KRRiT Teresy Bochwic z Twittera sprzed pięciu lat: „W chomikuj już nie kupię. Kupiłam dziecku »Mysz, która ryknęła«, długi na 10 min. kawałek reklamowy. Film uszkodzony, nie reagują na monit”. Ile czasu zajęło Panu wygrzebanie tego z sieci?
Ja pamiętam takie rzeczy. Nawet dziś przypomniałem sobie, że Magdalena Ogórek zaczynała w TVN 24.
Do humoru podchodzi Pan też od strony teoretycznej. Czego dowiedział się Pan z lektury książki „Filozofia dowcipu”, którą polecał Pan w jednym z wywiadów?
Że w dowcipie chodzi o absurd, czyli myślenie pod kątem nielogiczności. Człowiek z dużym poczuciem humoru ma tak ukształtowany mózg, że nieustannie poszukuje sprzeczności. Jest szczęśliwy, jeżeli mu się tę sprzeczność udaje wyłapać. Śmiech jest nagrodą za to.
Teresa Bochwic, specjalistka od mediów elektronicznych, która w rzeczywistości nie ma o nich pojęcia, bo wspierała piractwo na Chomikuj.pl, to wymarzona bohaterka dla twórcy memów?
Jej się należy, bo decyduje o przyszłości największej komercyjnej stacji w Polsce, a z jej wpisów na Twitterze wynika, że nie nadaje się nawet na kierowniczkę szatni. Ale ja tylko raz jej przypieprzyłem. Wbrew pozorom mam łagodne serce i świadomość potęgi internetu. Jak przywaliłem, to już nie kopię, gdy leży. Teresa Bochwic zamiast siedzieć cicho, sama się pogrąża, a najlepszą strategią w takiej sytuacji jest milczenie. Sporo polityków już o tym wie.
Po Pana wpisie Bochwic skarży się na zmasowany atak hejterów. Zażądała też od Was danych do pozwu.
Nie od nas, ale od kogoś, kto skomentował mój wpis. W tych sprawach jestem bardzo uważny, więc w związku z pracą dla social mediów chyba tylko raz miałem pismo przedprocesowe. Chodziło o użycie w filmie o PiS-ie piosenki Majki Jeżowskiej. Raz miałem proces z Donaldem Tuskiem, kiedy był premierem, ale poszło o tekst w tygodniku.
To był żart primaaprilisowy, ale przegraliście i nawet się nie odwołaliście. Dlaczego?
Ponad rok miałem ubaw z tej sprawy, pisząc o niej, ale szefowi w końcu się znudziło. Musieliśmy przepraszać, ale tylko za to, że przypisaliśmy premierowi bluzgi. Broniliśmy się, że Tusk przedstawiał się jako prosty chłopak, nie stronił od przekleństw, potwierdzali to też jego pracownicy. Ostatecznie wystarczyło go przeprosić tylko w tygodniku, choć domagał się przeprosin w wielu mediach. Dziś Donald Tusk już obserwuje nasz profil na Twitterze, nawet coś do mnie napisał. Gdy przyznałem się, że to ja byłem tym paskudą, który wyrządził mu świństwo, odpisał, że jak na dzisiejsze standardy to był pyszny żart.
Stara się Pan jeszcze o wywiad z Lechem Wałęsą?
Już nie. Chciałem z nim zrobić rozmowę wiele lat temu, na 20-lecie „Tygodnika NIE”. Odpowiedział nam publicznie, że zgodzi się, jak mu prześlemy obcięte ucho Urbana. Wtedy złośliwie wkręciliśmy go, że NASA chce wysłać jego nasienie w kosmos jako jednej z najwybitniejszych jednostek świata. Ale dziś też mi się nie podoba, w jaki sposób PiS go strąca z ważnego jednak miejsca w historii.
Wałęsa upublicznił nawet numer Pana telefonu. Jestem zdziwiony, że wciąż Pan go używa. Nikt nie dzwonił?
Uznałem, że skoro już wrzucił, zobaczę, co z tego wyniknie, może powstanie jakiś tekst. Ludzie do mnie dzwonili o dziwnych porach z przeróżnymi problemami. Pewien murarz, który zobaczył mój numer we „W tyle wizji” w TVP Info, narzekał na żonę. Inny miał wielki plan dla Polski. Wielu dzwoniło tylko z ciekawości sprawdzić, czy odbiorę.
Znacznie ciekawsze od rozmowy z Wałęsą byłoby chyba dokończenie tematu śmieci Kaczyńskiego. O ile udałoby się Panu pogrzebać w jego prawdziwym koszu, a nie wymyślonym.
To był żart primaaprilisowy, ale kombinowałem, aby zrobić ten temat naprawdę. Sprawa rozbija się o fizyczny brak dostępu do jego kosza.
Prezes PiS grzebie codziennie w życiu wszystkich Polaków, a my nie możemy nawet zajrzeć do jego śmieci.
Pamiętam, że była wtedy nawet w mediach zażarta dyskusja, czy to dopuszczalne etycznie. Zdaniem Jacka Żakowskiego mieściło się w granicach zawodu dziennikarza, a zdaniem Tomasza Lisa nie. Co dziś wydaje się zabawne.
W „NIE” od początku wiedzieliśmy, jakie zagrożenie niesie ze sobą Kaczyński. Dziwi mnie nie to, że nie dostaliśmy się do jego śmieci, ale że nikomu z mediów nie udało się zdobyć nagrań z jego nieoficjalnych rozmów.
Było przecież nagranie dotyczące budowy dwóch wież przy Srebrnej.
Bardziej mi chodzi o podsłuchy rozmów politycznych, bo dziś technologia pozwala na bardzo dużo. Nawet myślałem, żeby na prima aprilis przygotować fikcyjną rozmowę z jego udziałem, bo sztuczna inteligencja pozwala zrobić coś, co trudno odróżnić od oryginału.
Jest jakaś granica, której Pan nie przekroczy?
Mam świadomość siły internetu. Widzę się nie jako zabójca-psychopata, a raczej jako kamień w bucie, który osoby publiczne uwiera i codziennie wkurza. Staram się też ograniczać ofiary wśród cywilów, którzy mogliby przypadkiem oberwać. Jeżeli wykorzystuję jako ilustrację zdjęcia twarzy nieznanych osób, to szukam słowiańskich rysów, ale w zagranicznych bazach.
A po co te wszystkie przekleństwa? Taki na przykład wpis na TT z końca stycznia – cytuję: „Kurwy jebane!”. Ma siedem tysięcy polubień, wcale nie najwięcej.
PiS przekroczył wtedy jakąś kolejną granicę. Ba, po głosowaniu w sprawie TVN wrzuciłem ten sam komentarz i polajkowało go 10 tysięcy osób na Facebooku i 9 tysięcy na Twitterze. Proste, dosadne polskie określenie – bo i co tu pisać więcej? Gdy robię mem, to nawet jedna literka przestawiona w bok ma znaczenie. Banalne rzeczy robią robotę, że coś jest śmieszne: odpowiednie przycięcie zdjęcia, napis w odpowiednim miejscu, a przekleństwo też musi mieć swój rytm.
Pokazał to Karol Stopa komentujący w Eurosporcie tenis, myśląc, że ma wyłączony mikrofon. Faktycznie z tej szczerej wypowiedzi można było dowiedzieć się dużo więcej o warunkach na korcie niż z grzecznego sprawozdania. Pan go pochwalił na poważnie?
Dokładnie. Tam były uczucia, których na co dzień w mediach nie słyszymy. Pasjonat opowiadał na żywo drugiemu pasjonatowi, z czym naprawdę zmagały się w Tokio tenisistki. Widziałbym komentarz meczu reprezentacji Polski, gdzie dwóch prawdziwych znawców rozmawia swobodnie o tym, co się dzieje na boisku. „Spierdolił” brzmi prawdziwiej niż „spudłował” czy że „nie trafił w światło bramki”. Na brytyjskim YouTubie popularnością cieszą się transmisje meczów z komentarzem kibiców przeciwnych drużyn. Tam są dopiero prawdziwe emocje.
Prawicowy humor Pan śledzi?
Prawicowcy mają problem, bo ze zbyt wielu rzeczy nie wolno im się śmiać. Żart wymaga wolności.
Pana memy i filmiki wyglądają często tak, jakby robił je dzieciak na szkolnej przerwie.
Starałem się pracować w profesjonalnych programach graficznych, ale do szybkiej pracy najlepszy jest Paint Microsoftu. Próbowałem Adobe Premiere Pro, ale on sprawdza się przy montowaniu „Władcy pierścieni”, a nie do łączenia prostego wideo. Do montowania filmów używam Windows Movie Makera, którego od lat nie ma w obiegu. Do robienia memów najlepsza jest strona Imgflip.com, gdzie wrzucam obrazek i układam tekst standardową czcionką memową. Ta przaśność ma swój urok. Widzę, że niektórzy twórcy memów idą w fajerwerki, ale szkoda na nie energii. Najważniejsza jest treść.
Czy wraz ze wzrostem zasięgów i stopniem zaangażowania fanów rośnie Pana pensja?
Obserwatorzy „Tygodnika NIE” w mediach społecznościowych wnioskowali o podwyżkę dla admina i w końcu ją dostałem. Nie powiem, ile zarabiam, ale jak każdy w Polsce oczywiście za mało. Niedawno założyłem firmę, bo dostaję propozycje współpracy, szkoleń i konsultacji. Wiem, że są szefowie firm, którym podoba się moja robota, ale są przekonani, że ich na mnie nie stać.
Wiedzą, ile musieliby zapłacić agencjom za takie zasięgi, jakie Pan robi.
Patrząc po zasięgach, to powinienem zarabiać dziesiątki tysięcy złotych miesięcznie. Jeżeli to ma się ukazać, to proszę napisać, że nie mam dużo czasu, ale czekam na oferty, nie jestem drogi, a mój numer jest dostępny w internecie. Jak będę mógł, to pomogę.
Czasami wygląda tak, jakby już zaczynał Pan pracować na własne konto. Na przykład taki wpis na TT: „Wiem, że antyszczepionkowcy nie grzeszą inteligencją, ale jak prosicie, żeby Urban wyjebał mnie z pracy za wyśmiewanie się z was, to chociaż wysyłajcie to na jego adres, a nie na mój”.
Ta moja odrębność trochę wyszła sama, zostałem wyciągnięty do odpowiedzi, między innymi tak jak teraz przez renomowany „Press”, a jak Pan wie, nie ukrywam się. Jeżeli pewnego dnia to się skończy z jakichś względów, to odpocznę jeden dzień albo dwa i będę sobie robił te żarty gdzie indziej.
I wtedy „Tygodnik NIE” zostanie bez social mediów.
Niestety tak jest, ale to wyszło wbrew mojej woli. Udało mi się wypracować pewien styl, który trudno będzie komuś powtórzyć. Próbowałem znaleźć zastępcę, choćby na czas mojego urlopu, ale się nie udało. Gdzieś to wszystko dryfuje w tym kierunku, że w końcu bardziej objawię się jako Michał Marszał. Myślę o jakiejś społecznej działalności. Chciałbym mieć pieniądze na nieustanne denerwowanie polityków w dużej skali.
Czuje się Pan trollem?
Trolla napędzają wyłącznie złe zamiary, a moje zamiary są dobre. Niestety Polska zasłużyła sobie na PiS, to cena za całkowicie neoliberalne podejście do gospodarki i za grzech zapominania przez lata o zwykłym człowieku. Kaczyński to niezadowolenie wyczuł i wykorzystał brak refleksji społecznej liberałów. Chcę jednak zmienić ten kraj, chcę, aby następne pokolenie miało w nim lepiej, niż mieliśmy w latach 90., żeby PiS nie zdemolował Polski do końca.
Wiele zmieni śmierć Kaczyńskiego, której mu oczywiście nie życzę. Jak mawiała Janina Paradowska, polityką rządzi przypadek i ludzkie ambicje, czeka nas jeszcze wiele ciekawych fikołków.
Będzie Pan umiał robić robić memy, kiedy PiS przeminie?
Już teraz codziennie myślę, jak przypieprzyć opozycji, bardzo chętnie robiłbym coś o lewicy. Ale założę się, że po zakończeniu naszej rozmowy wejdę do internetu i od razu znajdę do skomentowania coś, co PiS znowu odwalił. Polityka to teatr, zawsze będzie się z czego śmiać.