Śledzisz losy ofiar z Twojego filmu?
Tak.
Kościół zajął się nimi?
Nie mam żadnych informacji, aby ktokolwiek z Kościoła się nad nimi pochylił, choćby zapraszając na rozmowę.
Zdarzeniami przedstawionymi w filmie miał zająć się zespół prokuratorów powołany do tego celu przez prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę. Zajął się?
Ze mną nikt z tego zespołu się nie kontaktował, ale różne odrębne postępowania są prowadzone.
Dawniej, gdy w mediach wybuchała bomba, to były tego konsekwencje. Dziś wybucha bomba i… nic.
Po pierwsze, to po trosze nasza wina, że jako media nie potrafimy pilnować ważnych spraw do końca. Gdzie jest poseł Sławomir Nitras, który wymachiwał dziecięcymi bucikami w Sejmie? Dla opozycji problem dzieci wykorzystywanych seksualnie już nie istnieje? Jako dziennikarze politykom o sprawie nie przypominamy, nie nękamy ich o to.
Po drugie, nie każdy materiał musi się przekładać na taki efekt, jak na przykład dymisja Episkopatu, a niektórzy się tego spodziewali po naszym filmie. Jednak ten film bardzo przeorał świadomość milionów Polaków. Zrozumieli, że problem wykorzystywania dzieci przez duchownych nie jest czymś wydumanym.
Dziś tylko ktoś, kto nie chce otworzyć oczu, może stwierdzić, że ten problem nie dotyczy polskiego Kościoła. Ta zmiana świadomości społecznej przyniesie efekt, lecz to potrwa nie miesiące, ale lata. Presja na Kościół, żeby się z tego rozliczył, żeby pomagał ofiarom, będzie rosła. Kościół już złożył daleko idące deklaracje. Szkoda, że wciąż nie widać za tym daleko idących czynów.
Ale ja nie miałem złudzeń, że wystarczy jeden mój film, aby wszystko się zmieniło i aby nagle Kościół roztoczył troskę nad wszystkimi ofiarami księży pedofilów, aby ponieśli oni karę, a ci, którzy ich ukrywali, podali się do dymisji. Wiedziałem, że to się nie wydarzy po jednym dokumencie.
Co odpowiesz tym, którzy mówią, że Twój film pomógł PiS-owi wygrać wybory do europarlamentu?
To bzdura. Jedyne poważne badania, jakie przeprowadził w tej sprawie Sławomir Sierakowski, nie potwierdzają tej czysto publicystycznej tezy. Ci, którzy przegrali wybory, znaleźli sobie łatwe wytłumaczenie swojej nieporadności w kampanii wyborczej. Ten film nie jest za czy przeciw jakiejś partii, to film o problemie, który nie ma partyjnych barw.
Dramaturgię w Twoim dokumencie buduje konfrontacja ofiar z ich oprawcami. Jak Ci się udało namówić bohaterów do tej konfrontacji?
Tylko podążałem za potrzebą ofiar. Najtrudniejsze było, aby zgodziły się opowiedzieć o swojej traumie. Kiedy już rozmawiałem ze skrzywdzonymi i naturalnie schodziliśmy w rozmowie na księdza, to pojawiało się pytanie, co on dziś robi, co oni by mu po tylu latach powiedzieli. Jedna z bohaterek, Ania, była przekonana, że jej oprawca nie żyje. Powiedziałem, że żyje i mieszka w domu księdza emeryta w Kielcach. Ania nie wiedziała, czy ma w sobie tyle odwagi, ale bardzo chciała spojrzeć mu w oczy. Zaproponowałem, że warto spróbować. Ania potrzebowała wsparcia i dlatego poszła na to spotkanie z Markiem, który udawał jej męża. Bała się swojej reakcji. Także innych ofiar nie trzeba było namawiać do spotkania z oprawcami. One chciały się z tym zmierzyć. Sama spowiedź przed kamerą była dla nich bolesna, ale pozbywały się w ten sposób ciężaru, który targały ze sobą od dzieciństwa. Zostawało im jeszcze zmierzyć się ze swoim największym życiowym lękiem, którym był oprawca. Zrozumiałem to dopiero po tych konfrontacjach. Dzięki nim mogli się uwolnić od lęku, który zniszczył ich życie. Ania po wyjściu od księdza cała się trzęsła, ale dziękowała nam, bo przestała się bać.
Nigdy nie grałeś na emocjach ofiar?
Ze wszystkimi byłem od początku na tysiąc procent uczciwy. Na dzień dobry mówiłem, że nie jestem w stanie im niczego zagwarantować, że nie jestem w stanie ich ochronić, że nie wiem, jak na film zareagują ich najbliżsi, znajomi, pracodawcy. Opowiadałem o wszelkich negatywnych konsekwencjach, jakie mogą ich spotkać. Kilkadziesiąt osób opowiedziało mi swoją historię, ale w filmie nie wystąpiło. Kilkanaście zgodziło się wystąpić, ale w filmie pokazaliśmy tylko kilka, bo to musiała być spójna opowieść.
Film zaczyna się tekstem ślubowania, które ofiary składają przed komisją kościelną. Zobowiązują się w nim, że nikomu poza komisją nie opowiedzą o tym, co zeznają. Namówiłeś je do złamania tej przysięgi.
To ślubowanie jest niezgodne z prawem kościelnym i okólnikiem określającym, jak delegaci kurii mają postępować z ofiarami. Ania się nad tym zastanawiała, ale uznała, że jest to próba szantażu. Sami księża, z którymi rozmawiałem, nie mogli uwierzyć w treść tej przysięgi i że zmusza się ofiary do jej składania.
Druga część filmu będzie opowiadać już tylko o jednej historii?
„Zabawa w chowanego” będzie zrobiona w innej stylistyce filmowej. Opowie o historii braci, którą nakręciliśmy przy robieniu „Tylko nie mów nikomu”, ale ze względu na jej złożoność i to, że pewne rzeczy wciąż się toczyły, uznaliśmy, że damy ją do odrębnego filmu. Jest wstrząsająca, wielowątkowa, pokazuje między innymi to, jak wygląda styk państwo–Kościół, jeżeli chodzi o wymiar sprawiedliwości.
To prawda, że trzecią częścią dotyczącą papieża Polaka chcecie podbić świat?
Chcemy zacząć robić rzeczy na rynek międzynarodowy. Nasz film był na szczycie rankingów YouTube nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach: Danii, Irlandii, Norwegii, Holandii. Nie ukrywam, że chcemy tę popularność filmu wykorzystać, tak jak wyróżnienie nas przez Bloomberga, do znalezienia międzynarodowych kontaktów i próby wyjścia z naszą filmową produkcją poza Polskę. Nawiązaliśmy kontakt z pewnymi platformami streamingowymi i producentami, ale to wszystko jest wciąż na bardzo wstępnym etapie. Trzeba próbować, bo jest mnóstwo tematów, które można zrobić dla widza międzynarodowego. To jest jeden z naszych celów na najbliższy rok.
Jakie błędy popełniliście przy „Tylko nie mów nikomu”?
Na pewno lepsza i częstsza powinna być nasza komunikacja z patronami. Te osoby powinno się jeszcze bardziej dopieszczać. Mam do siebie pretensje, że wciąż nie mogę się zorganizować i zrobić czegoś specjalnego dla nich na YouTube.
A w samym filmie coś byś poprawił? Na przykład nie powiedziałeś w nim, że niektórzy z oprawców w sutannach byli zarejestrowani jako tajni współpracownicy służb PRL.
To dotyczy trzech księży na siedem pokazanych przypadków. Jednak w ich dokumentach nie znalazłem niczego, co z perspektywy filmu o przestępstwach seksualnych byłoby istotne. Nie powiedziałem też, jakie lubili samochody i mnóstwa innych rzeczy, o których wiedziałem, ale które były mniej istotne. To był film o ich ofiarach i zmowie milczenia panującej wokół tematu pedofilii. Sięgnięcie po teczki sprawiłoby, że mógłbym odwrócić uwagę od clou tematu.
Od początku wierzyłeś w sukces?
Przede wszystkim wierzyłem, że uda nam się zebrać te 450 tysięcy złotych. Marek nie wierzył. Miałem jedynie wątpliwości, czy to się uda w rok, a udało się już w dziesięć miesięcy.
Co jest podstawą publicznej zbiórki pieniędzy na materiał dziennikarski?
Uczciwość w relacji z patronami to podstawa tego modelu finansowania. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że zebraliśmy te 450 tysięcy złotych na film, bo taki zapowiedzieliśmy budżet, a potem upominam się o kolejne 100 tysięcy. Musieliśmy zmieścić się w tym, co sami na początku wyliczyliśmy. Jeżeli zapowiedzieliśmy, że film będzie dostępny za darmo i bez reklam, to tego też musieliśmy się trzymać. Nikomu nie sprzedaliśmy licencji, film udostępniliśmy telewizjom bezpłatnie.
Przed rozpoczęciem zdjęć nie było chętnych do współprodukcji, ale już do bezpłatnej emisji chętni się znaleźli – TVN, Canal+, WP.
Dziś też nie jestem zasypywany ofertami, że ktoś wyłoży pieniądze na drugą i trzecią część. Nikt nie przyszedł i nie powiedział: „Wahałem się przed pierwszą częścią, bo nie wiedziałem, co pan z tym tematem zrobi, ale teraz proszę, to są pieniądze na produkcję”. Nadal musimy zbierać przez crowdfunding. Nie było też innych propozycji, na przykład żebym zrobił dla kogoś film dokumentalny. Ale nie narzekam.
„Tylko nie mów nikomu” jest lepsze dzięki temu, że nie stoi za nim żadna telewizja. Widziałeś tak długi dokument w TVN?
Kiedyś puścili mój film „Władcy marionetek”, trwał półtorej godziny, a ten jest dłuższy prawie o pół godziny. Zgadzam się, że ten film ma większą siłę dzięki temu, że jest niezależny, że nie można mu przykleić łatki żadnej redakcji, że jest bez reklam, że zapłacili za jego produkcję internauci i wszystko jest tak transparentne.
Dlatego ostatecznie bardzo się cieszę, że nikt do mnie nie przyszedł i nie wyłożył dużych pieniędzy za zrobienie wskazanego tematu. Miałbym z tym problem. Nie wiem, czy chciałbym zrezygnować z absolutnej swobody twórczej i czasowej, którą teraz mam, z tego, że kolaudację robię sobie sam ze współpracownikami. Nikt mi nie powie, że to trzeba wyciąć, to złagodzić, a ten wątek pominąć. Z nikim nie muszę się cackać. Film „Tylko nie mów nikomu” jest dokładnie taki, jaki chciałem, żeby był. Nie zamieniłbym chyba tego na pracę dla producenta z kasą. Oczywiście nie wykluczam sytuacji, że jeżeli otrzymam interesującą propozycję zawodową, to ją przyjmę. Nie wypinam się na media.
Bardzo Wam pomógł „Kler” Smarzowskiego.
Tak, ale gdy zaczynaliśmy zbiórkę, to w ogóle nie wiedzieliśmy, że taki film powstaje. Wychodziłem z założenia, że jeśli tak wiele osób mówiło o tym temacie, to musi być wystarczająco dużo ludzi w kraju, aby taki film sfinansować.
Sylwester Latkowski robi teraz film o pedofilach wśród elit. Co o tym sądzisz?
I bardzo dobrze, niech robi. Każdy, kto krzywdzi dziecko, powinien być napiętnowany. Jako społeczeństwo jesteśmy za mało wyedukowani w zakresie praw dziecka i przestępstw popełnianych na dzieciach.
Wychodząc na galę Grand Press, powiedziałeś żonie, że nie wierzysz, że zostaniesz Dziennikarzem Roku. Dlaczego?
Od kilku lat jestem outsiderem, na własne życzenie postawiłem się z boku środowiska dziennikarskiego. Dlatego miałem wątpliwości.
A kto mógł wygrać, jeśli nie Ty?
Myślałem, że może Bertold Kittel, może Wojciech Czuchnowski, który miał w tym roku kilka ważnych tekstów, albo Andrzej Stankiewicz, który od lat jest w czołówce dziennikarskiej.
Miałeś nad nimi tę przewagę, że pokazałeś, jak dobre dziennikarstwo robić poza strukturami redakcyjnymi.
To zawodowa i życiowa sytuacja zmusiły mnie do wyjścia poza system. Dziś jestem z tego bardzo zadowolony, mamy zabezpieczone finansowanie na dwa kolejne filmy. To otwarcie nowej drogi, ale jak ona będzie długa i czy będą mogli nią pójść inni, tego nie wiadomo. Otwartym pytaniem pozostaje, czy to, co stało się wokół „Tylko nie mów nikomu”, jest w stanie zmienić świadomość odbiorców, czy będą gotowi płacić dziennikarzowi za konkretny materiał. Jestem szalenie wdzięczny dwóm i pół tysiącom osób, które wpłaciły pieniądze na nasz dokument, bo bez nich by nie powstał. Jednak gdyby każdy, kto wyświetlił choćby przez chwilę ten film, przesłał nam zaledwie złotówkę, to mielibyśmy 23 mln zł. Miałbym finansowanie dla swojej pracy dziennikarskiej do końca życia. Po tym jednym filmie mógłbym stworzyć platformę do niezależnych produkcji dokumentalnych. Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Poza tym nie widzę, aby moim śladem podążali kolejni dziennikarze.
Ty poszedłeś śladem youtuberów.
Raczej wykorzystałem ich narzędzia, żeby zrobić coś, czego oni nie robią. Swoją markę dziennikarską przeniosłem do internetu. Niestety nie widzę następnych chętnych do odbijania YouTube z rąk patostreamerów. Może poza Mariuszem Zielkem, który idzie naszą drogą i chce zebrać pieniądze na film o Krzysztofie Sadowskim.
Straciłeś coś, odchodząc przed laty z TVN?
Wtedy wszyscy pukali się w głowę, a okazało się, że robiąc dla TVP jako firma zewnętrzna program „Po prostu”, zdobyłem Grand Press i byłem dwukrotnie w piątce w głosowaniu na Dziennikarza Roku. Ale co najważniejsze, wciąż rozwijałem się zawodowo. W sumie zrobiłem prawie 50 dużych 40-minutowych reportaży ze świata.
W TVN miałem wszystko – bardzo dobry kontrakt, służbowy samochód, ubezpieczenie medyczne, gabinet, stworzoną przez siebie redakcję „Czarno na białym”, stabilną pozycję. Ale miałem też poczucie, że chcę robić coś innego. Zaryzykowałem i nie powstrzymało mnie to, co powstrzymuje wielu innych, czyli kredyt hipoteczny w banku.
Wychodzenie ze strefy komfortu mi służy. Przekonałem się, że jestem dzikim zwierzem, który woli z trudem żyć na wolności, niż dusić się w złotej klatce.
Wolałeś pracować w talk-show „Teraz my!” czy reporterskim „Czarno na białym”?
„Teraz my!” to był wspaniały okres. To, co wyczynialiśmy z Andrzejem Morozowskim, także wcześniej w „Prześwietleniu”, to były rzeczy nieprawdopodobne i nie chodzi mi tylko o taśmy nagrane w pokoju posłanki Renaty Beger. Dziś chętnie bym poprowadził taki talk-show publicystyczny po bandzie, ale nie ma na niego szans. I to nie dlatego, że nie znalazłaby się odważna telewizja, ale dlatego, że żaden polityk by do niego nie przyszedł. Dziś politycy bojkotują media i redakcje, których się boją, chodzą tam, gdzie czują się komfortowo i bezpiecznie. Politycy nauczyli się wykorzystywać podziały wśród dziennikarzy, brak przestrzegania podstawowych zasad naszego zawodu. Gdybyśmy byli solidarni wobec siebie, to nie dopuścilibyśmy do sytuacji, w której biura prasowe partii układają programy publicystyczne. I to nie jest tak, że tylko PiS bojkotuje niewygodne media, bo już do naszego programu nie przychodził Donald Tusk i jego ministrowie, a ten cichy bojkot ministrów Tuska był jednym z powodów zdjęcia z anteny „Teraz my!”.
A „Czarno na białym”?
Też było superhistorią, ale będąc redaktorem naczelnym redakcji tego programu, miałem za dużo administracyjnych obowiązków. Choruję, gdy mam siedzieć w biurze, i dlatego bym tam nie wrócił, choć wiem, że udało się tam stworzyć coś świetnego z zespołem młodych, utalentowanych reporterów. Dziś jednak nie wyobrażam sobie pracy w programie, który ma emocje codziennie. To chyba już nie dla mnie, wolę slow life, także w życiu zawodowym.
„Po prostu” w TVP to też była wielka przygoda i do takiego programu chybabym chętnie wrócił. Odpowiadało mi takie jeżdżenie po świecie, szwendanie się w poszukiwaniu tematów i gdyby mi ktoś coś takiego zaproponował, to bardzo bym się nad tym zastanawiał. Jeżeli ktoś chciałby mnie czymś skusić, to nie programem publicystycznym, ale właśnie takim programem reporterskim. Przy czym też nie zgodziłbym się już na takie tempo pracy, jakie miałem przy „Po prostu” – co tydzień 40-minutowy film. Cały czas byłem w podróży i przez ponad dwa lata nie było mnie w domu.
Za to przepraszałeś swoje dzieci, odbierając nagrodę Dziennikarza Roku?
Czułem potrzebę, aby im to publicznie powiedzieć, aby podziękować, ale też przeprosić. Nasz zawód ryje beret i jest mi dużo łatwiej, jeżeli mam do kogo wracać, czyli do żony i cudownych dzieciaków.
Syn podczas finałowego ogłaszania wyników głosowania redakcji trzymał Cię za rękę.
Na początku dla moich dzieci nie miało znaczenia, gdzie ojciec pracuje, potem im się wydawało, że każdy tata pracuje w telewizji. Teraz pewnie są już dumne, ale poniosły koszt tego, że mogę robić to, co robię. Nieraz zdarzało się, że mieliśmy w planach wspólny wyjazd na weekend czy wakacje, a nagle wszystko zmieniało się, bo „tata jedzie sam, do pracy”. Wiem, że straciłem wiele z ich dzieciństwa.
Z TVN nie odchodziłeś w nieznane. Miałeś pewność zatrudnienia w TVP.
Tak, wtedy miałem kontrakt, ale kiedy zakończyłem współpracę z TVP, to błąkałem się po rynku.
Dopóki się nie sprawdzi pewnych rzeczy w boju, to pozostaje tylko frustracja i marzenia o tym, co mógłbym wspaniałego zrobić, gdybym tylko nie musiał pracować tam, gdzie pracuję. Sfrustrowany dziennikarz to zły dziennikarz. Jeżeli źle się czuje w swojej redakcji, to powinien znaleźć nową.
Jakie są koszty pójścia na swoje?
Spada ci na głowę mnóstwo rzeczy, którymi nie martwisz się, pracując dla dużej korporacji medialnej. Nie masz już na etacie operatora, dźwiękowca, całego zaplecza technicznego, które miałem w TVN czy choćby w TVP. Brakuje ci zaplecza prawnego. Teraz, w przypadku zbiórki na film o SKOK-ach, musimy zgromadzić więcej pieniędzy, aby mieć budżet na prawników. Trzeba o tym wszystkim wcześniej pomyśleć. W dużej redakcji pewne rzeczy po prostu są. Chcesz kamerę, to ją masz, chcesz hotel, ktoś ci go rezerwuje. Dlatego sam, bez mojego brata Marka, bym sobie nie poradził. On tego wszystkiego pilnuje i jeszcze musi to zamknąć w naszym budżecie.
Dlatego z nim pracujesz?
Zaczęło się od tego, że Marek chciał odejść z „Faktów” TVN, był sfrustrowany, miał wstręt do pracy. Zaproponowałem mu, żeby przyszedł do mojego Kombinatu Medialnego, który założyłem, pracując dla TVP.
Odruch starszego brata?
Starszy brat pozostanie we mnie do końca życia, choć mojej mamie muszę przypominać, że Marek to już stary koń, bo ma 41 lat. Ona wciąż dopytuje się o niego jak o małego Mareczka.
Kiedy Ty tryumfowałeś na gali Grand Press, on był w Nowym Jorku, dokąd poleciał na zaproszenie Bloomberga, który umieścił Was w gronie najbardziej wpływowych ludzi 2019 roku. Dlaczego wolałeś zostać, zamiast brylować w Nowym Jorku?
Po cichu liczyłem na tego Dziennikarza Roku. Musieliśmy się podzielić, bo byłoby dziwnie, gdyby na którejś z imprez nas zabrakło. Żaden z nas z tego powodu nie narzeka. Ja bardzo miłe chwile spędziłem tutaj, a on spędził ciekawie czas w Ameryce. Był niezwykle zaskoczony i uradowany, że znalazł się na czwartym miejscu w głosowaniu na Dziennikarza Roku. Nie należy do wylewnych osób, ale tak szczęśliwego dawno go już nie widziałem.
Ty odbierasz teraz nagrody nawet na bardzo małych eventach.
Chodzę na nie z szacunku dla organizatorów i przede wszystkim dla odbiorców. Te wszystkie nagrody to nagrody dla patronów, naszych współproducentów. Nie możemy strzelać fochów i oceniać rangi imprezy. Głównie ja na nie chodzę, bo Marek pracował zawsze za kamerą, a nie przed nią, jak ja. Od początku zbiórki pieniędzy w internecie było jasne, że musimy ją oprzeć na mojej twarzy, bo to mnie ludzie rozpoznają i mi mogą zaufać. Dzięki filmowi Marek też się już pokazuje, ale chyba wciąż woli pozostać nieco w cieniu, na drugim planie.
To odbieranie nagród, ciągłe przypominanie o sobie, funkcjonowanie na Facebooku, Instagramie i Twitterze, to wszystko jest elementem promocji, zabiegania o pieniądze na kolejne produkcje. Nie mówię, że to mi sprawia przykrość, ale też wiem, że muszę to robić. To jest cena mojej niezależności.
Ale Twój program „Sekielski Sunday Night Live” na YouTube piorunujących zasięgów jednak nie ma.
Oryginalny live z tych niedzielnych wieczorów idzie na Facebooku i tam zasięgi są gigantyczne, na przykład ostatni odcinek ma 150 tysięcy odtworzeń i 1700 komentarzy. Nie robię tego z myślą o YouTubie, ale o użytkownikach Facebooka, z którymi chcę mieć kontakt na żywo, chcę z nimi w ten sposób rozmawiać.
Na YouTube przygotowujemy odrębne rzeczy. Marek będzie miał na kanale Sekielski cykl rozmów o uzależnieniach. Już nagrał rozmowę z Borysem Szycem. A ja wejdę tam z cyklem o moim odchudzaniu.
Do tej pory gubione przez Ciebie kilogramy można było śledzić na Instagramie. To przystoi poważnemu dziennikarzowi?
Cała ta moja walka to nie zabawa, ale poważna rzecz, która spotyka się z olbrzymim odzewem. Jeżeli mogę pomóc innym, opowiadając o swojej niełatwej walce z otyłością w czasach, kiedy otyłość jest chorobą cywilizacyjną, i to śmiertelną, i widzę, że w ten sposób jako poważny dziennikarz motywuję ludzi, pomagam im przełamać wstyd, to nie widzę w tym niczego złego. Jeżeli ktoś obejrzy Sekielskiego, jak się poci na siłowni, to może sam zacznie żyć zdrowiej i w ogóle będzie żyć.
Schudłeś już 45 kilogramów. Takie upublicznienie problemu pewnie Ciebie też motywuje?
Jasne. Zaczęło się to w kwietniu od wywiadu dla „Newsweeka”. Wtedy ważyłem 185 kilogramów. Zastanawiałem się, czy o tym mówić, ale zacząłem właśnie akcję na Instagramie. W ten sposób chciałem przełamać także własny wstyd. Potem, kiedy jeździłem dużo po Polsce i brakowało mi czasu na dietę, odpuściłem treningi z Łukaszem Grassem i kilogramy znowu zaczęły iść w górę. I nie wiem, czy zdecydowałbym się na zabieg zmniejszenia żołądka, gdyby nie te moje publiczne zapowiedzi.
Dobrze Ci się żyje na wsi?
Cudownie. Po operacji wyłączyłem telefon i spędziłem tam ponad dwa miesiące. Wiem, że jak przyjdzie czas na prawdziwą emeryturę, to się zaszyję na wsi. Mogę ograniczyć kontakt z cywilizacją i pisać książki.
Sąsiedzi wiedzą, kim jesteś?
Jak to mówią, jest szacun na dzielni.
Nie przeszkadza im Twój film o Kościele?
Frekwencja w naszym kościele parafialnym jest wysoka, ale jednocześnie te same osoby, które co niedziela są w kościele, opowiadają mi smakowite historie o księżach i związanych z nimi obyczajowych skandalach. Obejrzały film i gratulowały mi go. Wiele osób dostrzega, że w „Tylko nie mów nikomu” nie chodzi o walkę z Kościołem czy religią. Oczywiście są też tacy, którzy przestali się ze mną kontaktować.
Pytam, bo na przykładzie mojej wsi wiem, że proboszcz nawet z zarzutami prokuratorskimi o pedofilię i usunięty z parafii może liczyć na ślepe wsparcie wiernych.
Moja rodzina nie spotkała się z żadnymi aktami agresji czy choćby z ostentacyjnym okazywaniem niezadowolenia z powodu mojej pracy.
Jesteś bardziej dziennikarzem czy obywatelem?
Reporterem. Reporterzy powinni wyjechać poza Warszawę, zobaczyć, jak wygląda prawdziwe życie i zwykli ludzie. Ten przechył w stronę relacjonowania polityki jest zbyt duży. Powinniśmy zająć się prawdziwymi problemami ludzi, ich bezpieczeństwem, zdrowiem i nie sprowadzać wszystkiego do nawalanki partyjnej. W moim filmie nie ma nawet jednej sekundy z przebitką polityka, a przecież mogłem przypomnieć jednego znanego prokuratora, który tłumaczył zachowanie księdza pedofila. Nie ma tam polityka, bo dla mnie ten temat nie ma barw politycznych. Dlatego rozwiązanie tego problemu też powinno być ponad sporem politycznym.
W ogóle powinniśmy dążyć do odpolitycznienia debaty publicznej, aby stała się ona bardziej merytoryczna. A my dziennikarze z masochistycznym upodobaniem prosimy ich o komentarz w każdej sprawie.
Chciałeś zostawić dziennikarstwo?
Tak. Wszyscy wiedzieli, że nie mam pracy, podpytywałem o nią, ale ofert nie było. Siłą rzeczy moja kariera potoczyła się tak, że musiałem się zastanowić nad przyszłością w tym zawodzie. Powiedziałem sobie i Markowi, że jeżeli ten film przejdzie niezauważony, to kończę z tym zawodem. To była ta ostatnia bitwa, w którą postanowiłem włożyć wszystko, czego się dotychczas nauczyłem, i całe moje serce. Po niej oddałem się pod osąd publiczny. Dlatego nigdy w życiu nie denerwowałem się tak mocno, jak przed premierą „Tylko nie mów nikomu”. To był stres, z którym nigdy się nie mierzyłem.
Ta ostatnia bitwa zamiast pogrążyć, ponownie wyniosła Cię na szczyt. Widzę, jak wielu ludzi podchodzi do Ciebie, aby pogratulować lub zrobić selfie, i martwię się, czy woda sodowa nie uderzy Ci teraz do głowy?
Mam za dużo do zrobienia. Ćwierć wieku funkcjonuję w mediach i przez znaczną część tego czasu byłem dość wysoko i uodporniłem się na zawroty głowy. Bardzo się cieszę z tego, co jest, ale momentami jestem zawstydzony tym, co na mnie spływa. Wiem już, że jednego dnia możesz być na szczycie, a następnego spaść na dno.
Mówisz o Kamilu Durczoku?
Nie chcę wchodzić w ten wątek.
Jestem ciekaw, co sądzisz o Dziennikarzu Roku, który był na samym szczycie i spadł.
To jest jego osobista tragedia. Dziś nawet trudno sobie wyobrazić powrót Kamila do dziennikarstwa. Znane są przypadki ludzi, dla których uderzenie o dno było cucące i zmieniało ich życie na lepsze. Mam nadzieję, że w przypadku Kamila też tak będzie.
Jakie miałeś pomysły na życie, kiedy myślałeś o porzuceniu dziennikarstwa?
Myślałem o pisaniu książek, ale chciałem też zająć się hodowlą – alpak, danieli albo owiec. Po tym jak się wyprowadziłem osiem lat temu na wieś, mam kilka hektarów i mógłbym na nich wypasać niewielkie stado.
Nigdy nie mów nigdy, ale wiem, że nie chcę już wracać do pracy etatowej. W grę wchodzi tylko współpraca, jak choćby ta z Onetem, gdzie prowadzę kilka rozmów miesięcznie o poranku. Jestem zresztą bardzo wdzięczny Onetowi, bo dzięki niemu miałem z czego żyć.
Teraz już śpisz spokojniej?
Prawdopodobnie uda nam się zebrać finanse na trzy filmy, więc mam co i za co robić w najbliższym roku. Jesteśmy umówieni z patronami, że tym razem weźmiemy ze zbiórki konkretne pieniądze także na nasze pensje, abyśmy mogli zajmować się tylko tymi filmami. To uspokaja, ale ja już muszę myśleć o roku 2021. To nie jest sytuacja komfortowa, ale ten brak komfortu rekompensuje mi robienie rzeczy ważnych.
Jestem trochę jak dziecko, które dostało gratisowy bilet do najlepszego lunaparku na świecie, ale tylko na rok. O kolejny trzeba powalczyć. Mam na szczęście cudowną żonę, która bardziej odpowiedzialnie niż ja myśli o naszym domu.
Tekst ukazał się w magazynie „Press” nr 01-02/2020