– Ludzie nazywają nas zdrajcami, mówią, że zrobią z nami porządek, a „k..a niemiecka” to jedno z łagodniejszych określeń, jakie słyszałem o redakcji, w której pracuję – opowiada Bartłomiej Bublewicz z Onetu. – Kilku facetów zaszło mnie z drugiej strony i krzyczeli: „j…ać cię szmato!”, bo usłyszeli, o jakie medium chodzi – mówi nam Dominika Sitnicka z OKO.press. Oboje relacjonowali wczoraj Marsz Niepodległości w Warszawie.
Marszu Niepodległości w tym roku miało nie być. Jego organizatorzy nie dostali zgody na przejście ulicami Warszawy. Mimo odwołań, kolejne sądy podtrzymały decyzję prezydenta stolicy Rafała Trzaskowskiego. Jednak dwa dni przed Świętem Niepodległości stowarzyszeniu Roberta Bąkiewicza, organizującemu Marsz, pomogli politycy PiS. Partia ogłosiła, że wydarzenie będzie miało charakter narodowy, co oznacza, że nie można go rozwiązać niezależnie od jego przebiegu.
Dla Dominiki Sitnickiej z OKO.press i Bartłomieja Bublewicza z Onetu było więc jasne, że w czwartek pracują. Od kilku lat, co roku, 11 listopada idą z uczestnikami Marszu Niepodległości. Rozmawiają z nimi, opowiadają o panującej atmosferze, wymieniają hasła widniejące na transparentach albo – tak jak rok temu – opisują starcia chuliganów z policją. Ranny został wtedy Tomasz Gutry, fotoreporter współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, postrzelony przez policjantów z broni gładkolufowej.
– Trochę się baliśmy w redakcji o relację z tegorocznego Marszu – nie ukrywa Dominika Sitnicka, 31-letnia dziennikarka, która od 2018 r. pracuje w portalu OKO.press. – W ostatnich dniach środowiska prawicowe podgrzewały atmosferę, a o nas mówiono, że jesteśmy białoruskimi agentami, bo piszemy o uchodźcach.
Bartłomiej Bublewicz, 26-letni reporter, który z portalem Onet.pl związany jest od wyborów prezydenckich w 2015 r., do Warszawy wrócił tuż przed Marszem Niepodległości. Na początku tygodnia relacjonował wydarzenia z pogranicza polsko-białoruskiego.
W czwartek wstał o godz. 8. Zjadł śniadanie i ruszył do redakcji Onetu. O godz. 10:45 stawił się na odprawę. To spotkanie szefa działu bezpieczeństwa w Ringier Axel Springer Polska (właściciel Onetu) z producentami, wydawcami, reporterami i operatorami, którzy pracują przy obsłudze Marszu Niepodległości. – Za każdym razem analizujemy wydarzenia z poprzednich manifestacji i omawiamy, jak na nie reagować. Mamy zwracać uwagę na zachowania uczestników, obserwować działania policjantów, a jeśli dojdzie do starć, nie powinniśmy stać między protestującymi a policją, ani w miejscu, gdzie rzucają butelkami czy cegłami. Omawiamy też różne scenariusze zachowań na wypadek, gdyby doszło do sytuacji zagrożenia i prowokacji wymierzonych w dziennikarzy – mówi Bublewicz. Szczegółów nie może zdradzić.
Reporter z goglami, kaskiem, kamizelką
Reporter relacjonuje większość manifestacji ulicznych w Warszawie. Od jakiegoś czasu zakłada niebieską kamizelkę z napisem „PRESS”. – Staramy się być widoczni dla policji jako dziennikarze. To też znak dla uczestników, kto do nich podchodzi – wyjaśnia Bublewicz. I jednocześnie zaznacza: – Wchodzimy w tłum, nie prowokujemy uczestników, zadajemy neutralne pytania, żeby nie wywoływać niepotrzebnych spięć.
Oprócz kamizelki Bartłomiej ma ze sobą kask, także z napisem „PRESS”. Trzyma go w plecaku albo przypina do kurtki. – To na wypadek zamieszek – wyjaśnia. W czwartek legitymację prasową schował do kieszeni. Jak tłumaczy, policja poprosiła, by nie zawieszać nic na szyi. „Ze względów bezpieczeństwa” – mieli mówić funkcjonariusze.
Bublewicz przyznaje, że w tym roku reporterzy Onetu zostali dodatkowo wyposażeni w chusteczki i płyny neutralizujące gaz pieprzowy. – Dostaliśmy je po tym, co działo się w zeszłym roku podczas manifestacji Strajku Kobiet, gdy policja często używała gazu pieprzowego w stosunku do uczestników i dziennikarzy – tłumaczy reporter.
Dominika Sitnicka do plecaka chowa gogle i kask. To na wypadek, gdyby zrobiło się niebezpiecznie. – Zawsze biorę też batoniki i wodę, ale zazwyczaj nie mam czasu, żeby zjeść i się napić. Wizyta w toalecie? Jesteśmy dorośli, kilka godzin da się wytrzymać – opowiada. Dziennikarka OKO.press przekonuje, że nie zakłada dodatkowych warstw ciuchów, żeby czuć się bezpieczniej. Ubrania mają być wygodne i dostosowane do warunków pogodowych. I nie rzucać się w oczy.
„Nazywają nas zdrajcami”
Tak jak najlepiej, żeby w oczy nie rzucało się logo. Dominika Sitnicka nie ma na mikrofonie napisu „OKO.press”. Ale zapewnia, że za każdym razem, gdy rozmawia z uczestnikami, przedstawia się i mówi, jaką redakcję reprezentuje.
Bartłomiej Bublewicz na manifestacjach Strajku Kobiet nie musi mówić rozmówcom, gdzie pracuje. To widać. Na Marszach Niepodległości jest inaczej. – Gdy ktoś nas spyta, skąd jesteśmy, odpowiadamy. Ale przy takich okazjach nie ma sensu dodatkowo prowokować uczestników, bo większość nas tam nie akceptuje – przyznaje dziennikarz Onetu.
Jak mówi, nazwa redakcji wiele razy utrudniała mu pracę. – Najgorzej było na spotkaniach wyborczych Andrzeja Dudy i wiecach politycznych PiS-u. Tam nie czuliśmy się bezpiecznie ani swobodnie podczas wykonywania obowiązków. Ludzie nazywają nas zdrajcami, mówią, że zrobią z nami porządek, a „k..a niemiecka” to jedno z łagodniejszych określeń, jakie słyszałem o redakcji, w której pracuję – opowiada Bublewicz.
Reporter przyznaje, że mnóstwo obraźliwych komentarzy dociera na redakcyjnego maila i konta Onetu w mediach społecznościowych: – Na Facebooku w prywatnych wiadomościach czytam obraźliwe wpisy, ale widzę, że osoby, które je wysyłają, nie mają zdjęcia ani znajomych. Są to troll konta, więc usuwam je i nie odpisuję.
Bublewicz przyznaje, że z zupełnie innym podejściem do jego redakcji spotyka się, gdy relacjonuje protesty organizowane przez Strajk Kobiet. – Prawica i środowiska narodowe przejęły retorykę władzy, że jesteśmy niemieckim medium, pracujemy za niemieckie pieniądze i nie działamy w interesie Polski. Przy takiej presji bardzo trudno pogadać z uczestnikami Marszu, bo często ktoś zakłóca te rozmowy albo mnie wyzywa. To władza doprowadziła do tego, że praca w takich warunkach nie jest bezpieczna. Naszym zadaniem jest relacjonowanie tego, co się dzieje i pytanie ludzi o to, co myślą i czują.
„Okazja, by wyrwać się zza biurka”
Mimo to Bartłomiej Bublewicz przyznaje, że wczoraj czuł się bezpiecznie. – Skoro władza zapowiedziała, że Marsz Niepodległości będzie miał charakter państwowy, było pewne, że zostanie dobrze zabezpieczony, bo cała odpowiedzialność za wydarzenie spadała na rządzących. I faktycznie policja nie była wystawiona na widok i konfrontację z uczestnikami zgromadzenia – zauważa. Dodaje, że czwartkowy Marsz był najspokojniejszym, jaki relacjonował.
Dominika Sitnicka też przyznaje, że na Marszu było spokojniej, niż się spodziewała. – Może dlatego, że zaczął się dość wcześnie i do końca było widno? – zastanawia się. – To mogło wielu onieśmielić przed robieniem burd.
Strach miesza się z ciekawością. Szczególnie dla Sitnickiej, która na co dzień opisuje polską prawicę. – To okazja, żeby się wyrwać zza biurka i porozmawiać z ludźmi. To jest super, bo bezpośredni kontakt to coś zupełnie innego. Choć w przypadku manifestacji z hasłami, z którymi się nie utożsamiam, bywa to dołujące, ale jednocześnie pouczające. Bo jednak zobaczyć na własne oczy, jaka panuje atmosfera i jacy ludzie przychodzą na wydarzenie, w którym nigdy bym sama z własnej woli nie wzięła udziału, to coś nie do przecenienia – mówi Sitnicka.
Zadać kilka konkretnych pytań
Kim są więc uczestnicy Marszu Niepodległości z perspektywy dziennikarza relacjonującego zgromadzenie? – Idą w nim osoby, które chcą spędzić jakoś ten dzień, widzą biało-czerwone flagi, a to jest największa impreza tego dnia w Polsce. Uczestnicy nie bardzo orientują się, kto i z jakimi hasłami organizuje marsz. I niekoniecznie utożsamiają się z Konfederacją, Bąkiewiczem czy ONR-em. Są też oczywiście kibice, chuligani i osoby, które chcą wyjść na miasto, odpalić race i wykrzyczeć hasła o wieszaniu komunistów i je…niu TVN-u – wymienia dziennikarka OKO.press.
Nie ukrywa, że dobiera rozmówców, mając na uwadze także swoje bezpieczeństwo. – Narodowcy nie chcą rozmawiać, często są zamaskowani, a media to dla nich śmieci, więc udają, że nie słyszą pytań. Nie podchodzę do bandy facetów, którzy coś wykrzykują, bo i tak nic mi nie powiedzą. A nie zależy mi na tym, by ktoś mnie zbluzgał. Zagaduję normalsów, rodziny z dziećmi, ludzi z kotylionami. Staram się, by było przekrojowo. Pytam, co sądzą o organizatorach Marszu albo o hasłach, które są wznoszone. Odpowiedzi są różne: część przyznaje, że bliżej im do prawicy, ale sporo osób wyznaje, że nie podziela poglądów Bąkiewicza, a mimo to przychodzi, bo jest biało-czerwono – dzieli się obserwacjami Sitnicka.
Dziennikarka zawsze zwraca uwagę na hasła, jakie wypisują uczestnicy na transparentach. Co roku kilka się powtarza: „Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę”, „Śmierć wrogom ojczyzny”. Nie brakuje też wulgarnych określeń dotyczących społeczności LGBT+. Sitnicka pyta uczestników, czy zgadzają się z ich treścią. Niezależnie od odpowiedzi, które słyszy, ma jedną zasadę. – Nie ma sensu wdawać się w wielopiętrowe gadki, bo to nie miejsce i czas na wielkie debaty. Rozmowa na Marszu nie polega na tym, by wchodzić w dyskusje, tylko kilkoma konkretnymi pytaniami dać widzom odpowiedź na pytanie, kim są jego uczestnicy i czy mają tak radykalne poglądy.
„Robimy to na wyczucie i żywioł”
OKO.press swoją relację z Marszu Niepodległości transmituje na Facebooku. I temu podporządkowana jest narracja i sposób opowiadania o wydarzeniu. – Relacja na żywo w mediach społecznościowych rządzi się swoimi prawami. To nie telewizja, gdzie czas antenowy jest tak cenny, że trzeba go wypełnić konkretem: wypowiedź, super zdjęcie, jeszcze lepsze ujęcie i znów wypowiedź. U nas wystarczy ludziom dać chwilę spokoju: pokażesz widoczek, powiesz, jaka jest pogoda. Chodzi o to, by podtrzymać narrację, ale to nie oznacza, że relacja musi być przeładowana wydarzeniami i wywiadami. Robimy to na wyczucie i żywioł – opowiada Dominika Sitnicka.
We wczorajszej relacji pomagała jej koleżanka, która od czasu do czasu prowadzi wywiady, ale też robi zdjęcia i opisuje krótko to, co widzi na miejscu. Wysyła to do dziennikarza, który z domu pisze artykuł aktualizowany o Marszu Niepodległości. Koleżanka jest także osobą, która wypatruje w tłumie znane osoby albo wyróżniających się uczestników (np. ze względu na wypisane hasła czy niestandardowy ubiór), których można poprosić o rozmowę. OKO.press na czwartkowy pochód wysłało także dwóch fotoreporterów. Ich zdjęcia znalazły się w artykule na stronach portalu.
Onet zaangażował większe siły. Na miejscu pracowało trzech reporterów i siedmiu operatorów: czterej byli rozstawieni na trasie przemarszu i kręcili statyczne ujęcia, a trzech pozostałych towarzyszyło każdemu z dziennikarzy, którzy relacjonowali wydarzenia. Reporterzy Onetu cały czas mieli kontakt z wydawcami. – Słyszą nas nawet wtedy, gdy nie jesteśmy na wizji. To dla naszego bezpieczeństwa, gdybyśmy nagle zostali zaatakowani i nie mieli możliwości szybko się z nimi skontaktować – wyjaśnia Bartłomiej Bublewicz. Osoby w redakcji cały czas są też w łączności z szefem ochrony w firmie. Gdy tylko dzieje się coś niepokojącego, to on podejmuje decyzje, jak chronić reporterów i operatorów.
Pytam o potrzeby fizjologiczne. – Daję znać wydawcom, że potrzebuję 10 minut. Mamy jeszcze dwóch reporterów na miejscu, więc transmisja trwa, a ja mogę zrobić sobie chwilę przerwy.
Szukanie gości w tłumie
Bublewicz mówi, że operator to kluczowa osoba: – Musimy mieć ze sobą dobry kontakt. On powinien wiedzieć, jaką mam dynamikę pracy, jak szybko się przemieszczam i czego od niego wymagam. Musi na bieżąco reagować, by wiedzieć, co pokazać w danej chwili. A jeśli widzi, że coś się dzieje za moimi plecami, daje mi znak kamerą albo ręką. Wtedy mogę przerwać rozmowę, odwrócić się i podjąć szybką decyzję, czy kończę wejście na żywo, bo sytuacja robi się niebezpieczna czy kontynuuję konwersację.
Dziennikarz Onetu dzień wcześniej ma wolne. To czas, gdy może się przygotować do kilkugodzinnej relacji i umówić rozmówców. Wczorajszą transmisję rozpoczął od spotkania z Krzysztofem Bosakiem, politykiem Konfederacji i stałym uczestnikiem Marszu Niepodległości. To jedyny wywiad, który miał tego dnia ustalony. Pozostałe to kwestia odnalezienia rozmówców w tłumie.
– Redakcja ma do nas zaufanie – przyznaje Bublewicz. – Mam swobodę w poruszanych wątkach w trakcie rozmów z politykami i uczestnikami. Czasem dostaję na słuchawkę sugestię, by wspomnieć np. o szacunkach policji dotyczących frekwencji albo tak jak podczas Marszu Niepodległości dowiedziałem się od wydawcy, że spalono zdjęcie Tuska. Mogłem zapytać o to swoich rozmówców.
O tym, kiedy kończy się transmisja w Onecie, decydują wydawcy. Ale to reporterzy raportują im, czy coś się dzieje i czy jest sens kontynuować relację na żywo.
Dzwoni zaniepokojona teściowa
Jak bliscy reagują na pracę podczas Marszu? – Mama zawsze mi mówi, żebym się nie pchał w tłum, tam, gdzie najwięcej się dzieje. To dość zabawne, bo jako reporter, muszę być w centrum wydarzeń – śmieje się Bartłomiej Bublewicz. Ostatnio, gdy relacjonował to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej, zadzwoniła zaniepokojona teściowa. – Pytała, czy wszystko ze mną w porządku. Lada moment urodzi mi się synek, więc narzeczona mnie poprosiła, żebym ograniczył nieco swoją aktywność wyjazdową – mówi Bublewicz.
Dominika Sitnicka słyszy od bliskich, by się odezwała, jak tylko skończy relację. Chcą usłyszeć, że wszystko jest ok. Ona – jeszcze podczas Marszu – słyszy takie określenia, po których trudno powiedzieć, że jest ok. – Gdy przedstawiłam się, że jestem z OKO.press, kilku facetów zaszło mnie z drugiej strony i krzyczeli: „j…ać cię szmato!”, bo usłyszeli, o jakie medium chodzi. Był też pijany człowiek, który próbował złapać za mój telefon. To nie są niebezpieczne sytuacje, ale dość nieprzyjemne. Na Paradzie Równości to się nigdy nie zdarza.
Zaznacza od razu: – Bardziej się boję przypadkowo rzuconej butelki. Zaczepki są oczywiście nieprzyjemne i zawsze się zdarzają, ale potrafię sobie z nimi radzić, wiem, kiedy się wycofać. Najbardziej się bałam rok temu na Marszu Niepodległości, gdy znalazłam się w środku bitwy pod Empikiem. To był wyścig z czasem. Z jednej strony leciały butelki, szkło, śmietniki i race rzucane przez chuliganów, a z drugiej formował się szpaler policji z karabinami w ręku i wiedziałam, że za chwilę będą strzelać gumowymi kulami. Uciekłam stamtąd w kilka minut. I dylemat: bo chcesz mieć fajne zdjęcie i pokazać, co się dzieje, ale musisz też w odpowiednim momencie wziąć nogi za pas.