Sprawę zatrzymania dziennikarzy opisuje Joanna Klimowicz we wtorkowej „Gazecie Wyborczej”. Z jej ustaleń wynika, że dziennikarka AFP w Warszawie Maja Czarnecka oraz reporterka Ulrike i kamerzysta Andreas udali się w okolice polsko-białoruskiej granicy, aby zrealizować materiał o sytuacji na białorusko-polskiej granicy. W strefie objętej stanem wyjątkowym znaleźli się przez pomyłkę, bo droga nie była dobrze oznakowana.
Pomimo wylegitymowania i tłumaczeń, że do strefy trafili nieumyślnie, policja zatrzymała ich na 48 godzin. Przewieziono ich na komisariat w Sokółce, gdzie zostali osadzeni w celach, spędzili tam całą dobę. Zabrano im sprzęt, samochód odholowano.
Następnego dnia po południu dziennikarze zostali przewiezieni do Sądu Rejonowego w Sokółce, gdzie rozpatrzono wniosek policji o ukaranie każdego karą grzywny w wysokości 2 tys. zł. Do sądu Ulrike i Andreas zostali wprowadzeni w kajdankach na rękach.
„Miałam wrażenie, że chcą nas aresztować, żeby dać przykład” – mówi Ulrike Dässler cytowana przez „Wyborczą”.
Rzecznik podlaskiej policji tłumaczy, że w założeniu kajdanek „chodziło o ich własne bezpieczeństwo, choć także funkcjonariuszy”. Reporterzy nie przyznali się do winy. Lecz sąd winę unał, po czym zastosował nadzwyczajne złagodzenie kary – dziennikarze zostali ukarani karą nagany.
Pełnomocnik dziennikarzy Patrick Radzimierski zapowiedział, że będzie składał zażalenie na zatrzymanie.
– To jest najlepszy dowód na to, dlaczego wprowadzono stan wyjątkowy – mówił prawnik we wtorkowy poranek w TVN24. Jak zaznaczał w rozmowie z Konradem Piaseckim, dziennikarze reportaż przygotowywali w pełni transparentnie. Informowali straż graniczną, że będą na tym terenie. Byli nawet umówieni z rzeczniczką na wywiad tego dnia, kiedy ich zatrzymano.
– Potraktowani zostali w sposób absolutnie nieproporcjonalny – zaznaczał w programie Radzimierski.