– Do domu wracałam ok. godz. 22:30 i zazwyczaj moi bliscy już spali. A ja wtedy zabierałam się do pisania – mówi Katarzyna Zdanowicz, dziennikarka TVN24, która wydała debiutancką książkę „Zawsze mówi, że wróci” o żonach i partnerkach himalaistów. – Brakowało mi opowieści drugiej strony, czyli historii kobiet, które muszą ułożyć sobie życie z człowiekiem, który ma pasję i jest w tym egoistyczny.
W środę, 15 września ukazała się pierwsza książka dziennikarki TVN24 Katarzyny Zdanowicz. „Zawsze mówi, że wróci” to opowieść dziewięciu kobiet, żon i partnerek himalaistów, o czekaniu, lękach, dumie i rozpaczy.
„To nie jest książka o himalaistach, ale ma się wrażenie, jakby byli w pokoju obok i chętnie szerzej otworzyli drzwi, za którymi Katarzyna Zdanowicz prowadzi rozmowy z ich żonami i partnerkami. Co by wtedy usłyszeli? Kawał trudnej prawdy również o sobie, odgłosy i zapachy zwyczajnego życia, w którym nie uczestniczyli, będąc na wielomiesięcznych wyprawach, śmiech i łzy, czasem wściekłość, zawsze nadzieję, że przecież wróci” – czytamy w opisie książki.
Katarzyna Zdanowicz rozmawiała z Ewą Kurtyką, Katarzyną Wielicką, Izabelą Hajzer, Elżbietą Pawlikowską, Elżbietą Dąsal, Anielą Łukaszewską, Anną Solską Mackiewicz, Aleksandrą Leksińsą i Agnieszką Korpal.
Katarzyna Zdanowicz od 2012 r. związana jest z TVN24, gdzie prowadzi wieczorny program „Polska i Świat”. Współpracuje z „Dzień Dobry TVN”. Pisze do tygodnika „Polityka”.
Zaczynała w lokalnej telewizji w Solcu Kujawskim. Później pracowała w bydgoskim i toruńskim oddziale „Gazety Wyborczej” i Radiu Gra w Bydgoszczy. Od 2007 r. mieszka w Warszawie. Była producentką „Wydarzeń” w Polsacie. Prowadziła programy w Polsat News.
Jak często słyszała pani odpowiedź „nie”?
– Za każdym razem. Próbowałam rozmawiać z 15 kobietami. W książce znalazło się dziewięć bohaterek. „Nie” usłyszałam więc 15 razy.
Dziewięć razy „nie” zamieniło się jednak w „tak”.
– Momentami traciłam wiarę, że potrafię otworzyć te kobiety i przekonać, by opowiedziały mi kawał swojego życia. Ale nie poddawałam się. Nie zrobiłam też listy bohaterek, z którymi chciałabym porozmawiać. Wiedziałam, że to mają być żony, partnerki, wdowy himalaistów, którzy osiągnęli sukces. Krzysztofa Wielickiego wszyscy znamy, a Marka Łukaszewskiego już nie, choć razem wielokrotnie się wspinali i obaj mają dokonania, którymi mogą się chwalić.
A pani pierwszy sukces?
– Zaczęłam od Kasi Wielickiej. Trafiłam na jedyny wywiad, jakiego udzieliła, bo nie lubi opowiadać o swoim życiu publicznie. Tym bardziej, że między nią a Krzysztofem jest spora różnica wieku i nie raz mierzyła się z pytaniami, dlaczego są razem, jak im się udaje znaleźć wspólny język. Miała dość niezbyt przychylnych komentarzy, więc postanowiła się odciąć od mediów. Ale ten jeden wywiad się ukazał. Tak mnie sobą zaintrygowała, że bardzo chciałam poznać ją bliżej. Potrzebowałam mnóstwo czasu, by przekonać Kasię. Gdy powiedziała wreszcie „tak”, obie wsiąknęłyśmy w rozmowę. Pomyślałam: „Ok, mam Kasię Wielicką. To jak z emocjami radziła sobie kobieta, która jest w wieku Krzyśka?”. I tak jedna bohaterka wyzwalała chęć szukania następnej.
To też był argument, którego pani używała: „Skoro Katarzyna Wielicka się zgodziła, to może i pani ze mną porozmawia”?
– Tak, aczkolwiek było to ryzykowne. Łatwiej było sporządzić listę rozmówców i wiedzieć, na ile bohaterek do książki można liczyć, niż szukać na bieżąco kolejnych osób. Odmowy bardzo dołowały. Z jednej strony wykonałam mnóstwo pracy, ale nie miałam pewności, czy znajdę następne bohaterki, by powstała z tego dłuższa opowieść w formie książki.
Która jest feministyczna. Tak pani o niej mówi.
– I pewnie nie wszystkim to określenie się spodoba. Himalaistom i mężczyznom wspinającym się po górach poświęcono wiele książek. Wiemy o ich dokonaniach, zdobytych szczytach, sukcesach i porażkach. Brakowało mi opowieści drugiej strony, czyli historii ich bliskich kobiet, które muszą ułożyć sobie życie z człowiekiem, który ma pasję i jest w tym egoistyczny. Bo żeby cokolwiek zdobyć, myśli się o sobie. Trzeba poświęcić część życia, by spełniać własne ambicje. Nie da się być idealnym i jednocześnie funkcjonować na wysokim C na wielu płaszczyznach. Zawsze coś dzieje się kosztem czegoś innego. Najczęściej kosztem najbliższych i rodziny. Według jakiego klucza dobierała pani bohaterki? – Nie chciałam, żeby książka opierała się tylko na znanych nazwiskach. Jest żona Krzysztofa Wielickiego, żywej legendy polskiego himalaizmu, i są Aćka Łukaszewska czy Ela Dąsal, których mężowie zginęli w górach i byli bardzo rozpoznawalni w środowisku wspinaczkowym. Wszystkie łączy trud w budowaniu rodziny z człowiekiem, który na jakiś czas opuszcza dom, by realizować swoją pasję. Każda z bohaterek opowiada o tęsknocie, strachu przed utratą najbliższej osoby, zwątpieniach, radościach i emocjach, jakie im na co dzień towarzyszą.
Pani się wspina?
– Nie. O to też pytały mnie bohaterki. Powiedziałam im od razu, że nie mam nic wspólnego ze wspinaniem, oprócz tego, że jako turystka co jakiś czas chodzę po górach. To, że nie jestem z ich środowiska, tylko mi pomogło. Pytałam o takie rzeczy, o których w ich gronie się nie mówi. Dla nich wiele spraw wydaje się oczywistych.
O czym się nie mówi?
– Nie wszyscy czują się docenieni. Niektórzy porównują się z bohaterami mediów. I nie rozumieją, czemu o tych tyle się mówi, a innym, którzy też wiele zdobyli, nie poświęca się więcej czasu. Są zadry, które siedzą głęboko w sercu. Niektórzy czują się pominięci, choć na to nie zasługują. Wspinanie, zdobywanie szczytu to forma rywalizacji. W górskim środowisku to bardzo ważne, kto wszedł na szczyt pierwszy, ile szczytów zdobył. To są mężczyźni, którzy niby żyją w jednym świecie górskim, ale jednak ze sobą rywalizują. A wtedy zawsze pojawia się ambicja, frustracja czy plotki. Rywalizacja wymusza pewien schemat zachowań. Nie jest się od tego wolnym. My widzimy ludzi, którzy wspinają się na szczyt. Tymczasem tam toczy się jakiś rodzaj wojny o to, kto wyżej, kto szybciej, kto więcej.
Nie znając dobrze tego środowiska, łatwiej się rozmawia?
– Czasem zastanawiałam się, że może nie wypada o coś pytać, bo to zbyt banalne. Przekładałam sobie pasje himalaistów na pasje ludzi, którzy trenują jakiś sport albo wyznaczają sobie kolejne cele w zawodowej drodze. Pytałam o to, co mnie interesowało. Nie znałam wszystkich określeń ani szczytów, na które ich partnerzy się wspinali. Nie rozumiałam do końca, jak wielkim trudem okupiona była ich walka o wejście na szczyt. Dla tych kobiet, w większości należących do środowiska górskiego, było dziwne, że ktoś nie wie, jak żyje się w czasie górskiej wyprawy, jak organizuje się taką wspinaczkę. A ja pytałam, jaki sprzęt się zabiera, co się je, pije, jak śpi. Chciałam znać pełny obraz życia spędzonego kilka kilometrów nad poziomem morza, a nie bazować na tym, co się mówi na konferencjach prasowych wspinaczy albo pisze w książkach.
Dużo ich pani przeczytała przed rozmowami?
– Sięgnęłam tylko po kilka książek o mężach moich bohaterek. Przeczytałam książkę Mirosława „Falco” Dąsala, który zginął w 1989 r. podczas wyprawy na Mount Everest, żeby zrozumieć jego sposób myślenia i opisywania gór. Sięgnęłam po nią po rozmowie z jego żoną. To pomogło mi zrozumieć, dlaczego pewne momenty życia „Falco” były dla Eli ważniejsze od innych. Czytałam też pamiętnik Agnieszki Korpal, książkę, którą wydała po śmierci swojego chłopaka Tomka, żeby dowiedzieć się o nim więcej. To pomogło mi pogłębić usłyszaną wcześniej historię. Iza Hajzer poprosiła mnie, bym przeczytała książkę o jej mężu. Żebym zrozumiała, jaki był Artur, i dlaczego tak trudno momentami im się razem żyło. Ona sama, gdy przeczytała książkę „Artur Hajzer, droga Słonia” Bartka Dobrocha, zdała sobie sprawę, że mąż nigdy nie opuścił gór. W mojej książce pada zdanie: „Artur mnie oszukał”.
Podczas spotkania autorskiego powiedziała pani, że swoją książkę potraktowała terapeutycznie. Może pani jest jednym z tych himalaistów, którego pasją jest dziennikarstwo? Praca na antenie telewizji, pisanie reportaży do „Polityki”, do tego doszła książka. To pochłania mnóstwo czasu.
– U mnie przez długie lata zabrakło balansu między życiem zawodowym a rodzinnym. Im dłużej pracowałam nad książką, tym bardziej czułam, że moja rodzina może powiedzieć jak bohaterki mojej książki: „Zawsze mówi, że wróci”.
Aż tak źle?
– Oczywiście zawsze wracam do domu, nie ma w pracy bezpośredniego zagrożenia dla mojego życia. Ale wykonuję zawód, który jest moją pasją, więc narażam bliskich na niestandardowy sposób funkcjonowania. Syn często mi powtarza, że wolałby, żebym pracowała w piekarni, bo wtedy będę wracać do domu o godz. 18. Wysyła mi sygnał, że brakuje mu mamy. Nie chcę się użalać, bo każdy sam buduje swoje życie. I za chwilę ktoś powie, że ja i moje bohaterki wiedziałyśmy, na co się piszemy. To prawda. Czasem tak bardzo chcemy się zawodowo spełniać, mamy tak duże ambicje, że zapominamy, że w domu czekają na nas najbliżsi. Musiałam się na moment zatrzymać i złapać równowagę.
Dziś inaczej rozkłada pani akcenty w życiu?
– Staram się nie marnować czasu. Nie zmienię pracy, która daje mi dużo satysfakcji, ani tego, że nie ma mnie w domu popołudniami i wieczorami. Mam plany zawodowe, które chciałabym kiedyś zrealizować. Ale jak już jestem, staram się znaleźć czas tylko dla dziecka. I wtedy nie odbieram maili i telefonów. Niech to będzie pełna godzina trzy razy w tygodniu.
Pisząc książkę, zamykała się pani w pokoju na kilka godzin?
– Do domu wracałam ok. godz. 22:30 i zazwyczaj moi bliscy już spali. A ja wtedy zabierałam się do pisania książki.
Po pracy?
– Potrafiłam siedzieć przed komputerem do czwartej nad ranem. Im bardziej wsiąkałam w historie tych kobiet, tym bardziej chciałam pisać książkę mniejszym kosztem mojej rodziny. Stąd pisanie po nocach albo wtedy, gdy jechałam do bohaterek i na kilka dni znikałam z domu.
Jak się zaczyna rozmowę z kobietą, która straciła męża himalaistę, a pani chce z nią zrobić wywiad?
– Nie ma jednego pierwszego zdania. Każdy człowiek jest inny. Ja nie chciałam poznać ich tragedii, tylko je. Na spotkanie z Elą Dąsal pojechałam do jej sklepu w Częstochowie. Powiedziałam, że piszę książkę. I że Krzysztof Wielicki sporo mi o niej opowiadał. Byłam ciekawa, jak podniosła się po stracie męża. Dopóki „Falco” żył, nie pracowała. Zajmowała się wychowaniem syna. Nagle on ginie, a jej życie wywraca się do góry nogami. Musi znaleźć pracę, by zapewnić dziecku taki standard życia, do jakiego byli przyzwyczajeni. Jest przełom lat 80. i 90., a ta kobieta rozkręca biznes. Otwiera pierwsze w Częstochowie i jedne z pierwszych w Polsce sklepy indyjskie. Nagle z kobiety, która przeżyła głęboką traumę i żałobę, zamienia się w bizneswoman. To fascynująca historia.
Jak się z nią pani skontaktowała?
– Zadzwoniłam, ale nie chciała ze mną rozmawiać. Powiedziałam, że to nie jest rozmowa na telefon i przyjadę do sklepu. Pojechałam do Częstochowy. Ela powtórzyła: „Niech pani nie liczy na żaden wywiad”. Nie pozostało mi nic innego, jak wyjść. Wróciłam do niej dwa tygodnie później. Poznała mnie.
„O jeju, znów ta baba z telewizji”?
– Nie powiedziała mi tego wprost, ale widać było, że nie jest szczęśliwa, że mnie widzi. Wiedziała, że przyjechałam specjalnie z Warszawy. Zrobiłyśmy herbatę i zaczęłyśmy rozmawiać. Pytała, co robię. Ja pytałam, czym ona się zajmuje, jak jej się żyje. Powoli zaczęła tworzyć się relacja, ale to nie był jeszcze moment, kiedy powiedziała mi, że się zgadza.
Było trzecie spotkanie?
– Powiedziałam, że do niej zadzwonię albo przyjadę. Za trzecim razem Ela powiedziała, że nic mi nie obiecuje. Od razu zastrzegła, że być może jeszcze raz się spotkamy, a ona powie mi, że to definitywny koniec. I że będzie chciała przeczytać to, co powstanie. Stwierdziłam, że nie ma problemu, bo to ja poświęcam swój czas. Wzięłam ryzyko na siebie. Wiedziałam, że dopóki będzie chciała mi opowiadać, będę słuchała. Najwyżej opowieść się nie ukaże. Czułam jednak, że po drodze czeka mnie jeszcze mnóstwo pytań, wątpliwości, będą reakcje jej najbliższych, którzy także mogli nie chcieć upubliczniania opowieści o „Falco”. Dałam jej komfort podjęcia decyzji. Widziałam w niej historię, którą chciałam czytelnikom opisać. Wiedziałam, że nie uda się bez jej całkowitej akceptacji. Nie interesowały mnie półprawdy. Ela w trakcie spotkania sięgnęła po pudła ze zdjęciami, do których nie zaglądała od lat. Razem rozgrzebałyśmy historię śmierci jej męża na nowo. Podobnie było z Agnieszką Kopral, która przerobiła w sobie żałobę. Nie chciała wracać do tamtych chwil. Ale w którejś z naszych rozmów doszłyśmy do wniosku, że człowiek mija bezwiednie pewne osoby, nie wie, co się dzieje, bo uśmiechnięta twarz wcale nie oznacza, że wszystko jest w porządku. Niby historia była zamknięta, ale jednak nie do końca.
Były momenty, gdy czuła pani w trakcie rozmowy, że bohaterka się nie otwiera i nie mówi tak, jak jest?
– Czasem wiedziałam, że nie chcą o czymś powiedzieć. Wtedy odpowiadały krótko i na temat albo mówiły wprost, że nie chcą o tym rozmawiać.
I co wtedy?
– Nie mogłam naciskać. Są takie obszary, gdzie zostawiły kawałek wspólnego życia z ich partnerami tylko dla siebie. Ale wracałam po jakimś czasie do tych momentów. I otwierały się. Gdy pojawił się pomysł napisania książki, zadzwoniłam do Mariusza Szczygła. Zapytałam, go jak mam się do tego zabrać. Wiedziałam, że czym innym jest pisanie reportażu do tygodnika, a czym innym stworzenie dłuższej formy. Wiedziałam, że nie napiszę książki w formie wywiadów. Nie chciałam, żeby moje pytania rozbijały opowieść bohaterek. Oceniały je. Skupiały uwagę na mnie. Chciałam całkowicie oddać im głos. Mariusz podał mi kilka inspirujących lektur do przeczytania. Pokazał, jak inaczej można budować narrację. Mówił: jeśli ktoś nie chce mówić, nie dociskaj. Odpuść. Nie zawsze trzeba zadać sto pytań, żeby poznać drugiego człowieka. Czasem wystarczy zobaczyć, jak mieszka, jakimi przedmiotami się otacza, czemu jedna osoba trzyma zdjęcia w widocznym miejscu, a inna ich nie wystawia. Kasia Wielicka nie miała ani jednego zdjęcia w domu. To punkt wyjścia do rozmowy. Nam się często wydaje, że nasze każde spisane słowo jest na wagę złota. A po autoryzacji bohater wykreśla wiele zdań, zmienia je i to niekiedy te, które nam wydawały się najlepsze. Jeśli bez tego jednego zdania opowieść dalej jest taka sama, warto dać bohaterowi taką możliwość.
Autoryzacja była. Dużo musiała pani wykreślać?
– Wszystkie panie chciały się autoryzować. Niektóre uznały, że za bardzo się przede mną otworzyły. Ostatecznie skończyło się na kosmetycznych szlifach. Każda opowieść została. Moje bohaterki są znane w swoim górskim środowisku. Wiedzą, że nie ma miejsca na półprawdy, bo szybko zostanie to zweryfikowane.
Będzie kontynuacja tej książki?
– Na razie muszą opaść moje emocje po wydaniu debiutu. Ale nie ukrywam, że ta forma docierania do ludzi i poznawania ich emocji to coś, co mnie bardzo wciągnęło. Ten rodzaj pracy dziennikarskiej chciałabym kontynuować.
W TVN24 już o tym wiedzą?
– Po wydaniu tej książki z pewnością wiedzą, że byłabym gotowa podjąć się takiego wyzwania. Dziś dziennikarz powinien funkcjonować na wielu płaszczyznach. Można łączyć newsy z głębszym wchodzeniem w ludzkie emocje i bardziej osobiste tematy. Niektórzy koledzy z pracy już przetarli szlaki.
Umawiamy się na autoryzację?
– Jasne. Zobaczymy, czy coś zmienię.