Krzysztof Karwat: Czarny strój mieści się w kanonach państwa prawa

A internet?

Ta bulwersująca sprawa z wolna się dogasza, ale pewnie niebawem pojawią się nowe, być może podobne. Mam na myśli długą serię urzędowych przesłuchań grupy nauczycielek z Zabrza, które – po opublikowaniu w mediach społecznościowych wspólnego zdjęcia – zostały oskarżone o zachowanie niezgodne z etyką zawodową.

Na czym miał polegać grzech? Ubrały się na czarno, więc – uznano – wsparły ogólnopolski strajk kobiet.

Na szczęście winy nie stwierdzono. Okazało się, że nadal możemy ubierać się tak, jak nam się podoba. Byleby tylko zmieścić się w obyczajowych i kulturowych normach, przecież w warunkach europejskich – bardzo szerokich, nierestrykcyjnych. Odetchnęliśmy z ulgą?

Tak, bo mógłby to być niebezpieczny precedens. Nie wolno karać ze deklarowanie takich czy innych poglądów, choć nasza konstytucja, bo – przypomnę – nadal mamy w Polsce konstytucję, nie pozwala propagować idei totalitarnych.

Państwo powinno i musi wyznaczać pewne ramy. Ale one nie mogą być wąskie i tylko służyć rządzącym. Muszą mieścić się w kanonach państwa prawa i uwzględniać historyczno-kulturowe konteksty (np. w Niemczech nie wolno negować Holocaustu).

Ale problem jest, o czym miała przekonać się pewna urzędniczka w jednym z ministerstw, która w internetowym wpisie przywitała szefa Rady Europejskiej „zaproszeniem pod szubienicę”. Ponoć straciła pracę, choć złośliwcy mówią, że dostała – jak to się kiedyś mówiło – wyłącznie „kopa w górę”. No właśnie… Kto ma rozstrzygać, kiedy otwarcie „tablicy” na Facebooku jest wyrazem aktywności „prywatnej”, do której każdy ma prawo, a kiedy staje się działalnością publiczną, podlegającą ocenie – na przykład – pracodawcy?

Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jedno jest pewne – prawo medialne w naszym kraju nie nadąża za zmianami technologicznymi i mentalnymi. Kuriozalny obowiązek autoryzacji czyichś wypowiedzi, przede wszystkim ciążący na dziennikarzach prasowych (skutkujący opóźnianiem publikacji, a nieraz deformacją pierwotnych sensów wywiadów), nie przystaje do realiów rynkowych.

Dlatego słowa i opinie „mocne”, choć nieraz nadawcy takich intencji nie mają (bo czasem się niechcący kompromitują), częściej pojawiają się np. na Twitterze niż na „papierze”. Są „prawdziwsze”, bo nie pośredniczy redaktor? Mam wątpliwości. Nieraz tylko wzmacniają „szum medialny” i banalizują rzeczywistość.