Kilka dni temu informowaliśmy, że w czerwcu Igor Sokołowski dołączy do zespołu Polsat News. Będzie prowadził codzienne pasmo „W rytmie dnia”. Pierwszy dyżur Sokołowskiego we wtorek, 1 czerwca o godz. 11.
Wcześniej dziennikarz był związany z TVN24 (dwukrotnie, w latach 2011-2015 i 2018-2021), TVP Info (2015-2016) i Telewizją WP (2016-2017). Pracował także w TVN Warszawa oraz w TOK FM, warszawskim radiu Kolor i radiowej Jedynce.
Ogląda pan teraz częściej Polsat?
– Rzadko kiedy w ogóle oglądam telewizję. Jeszcze kilka lat temu nie miałem telewizora. Gdy znudziło mnie oglądanie seriali na laptopie, telewizor znów pojawił się w moim domu. Śledzę przede wszystkim kanały, dla których pracuję. W Polsacie oglądam programy rozrywkowe. Widziałem kilka sezonów temu „Twoja twarz brzmi znajomo”. W zeszłym tygodniu oglądałem pierwszy odcinek nowego programu, w którym pomaga się ludziom wyjść z długów. No i od czasu do czasu z przyjemnością włączam „Nasz nowy dom”.
To porozmawiajmy o pana nowym domu. Czemu Polsat News?
– Krótko mówiąc: potrzeba zmian i nowych wyzwań. Po odejściu z TVN24 propozycja Polsatu była najciekawsza.
Co będzie pan robił?
– To, co lubię najbardziej w telewizji informacyjnej, czyli pracę na żywo, w ciągłej adrenalinie. To bardzo emocjonujące, gdy zarówno prowadzący, jak i widz, w tym samym czasie dowiadują się, co się wydarzyło. Moją rolą jest uporządkować fakty i pomóc je zrozumieć.
Da się to zrobić w bloku informacyjnym, gdzie kolejne doniesienia czyta się z promptera?
– Bardzo rzadko to robię. Staram się raczej opowiedzieć widzom rzeczywistość. Czytanie zawsze brzmi sztucznie. Ale to nie tak, że prompter jest zupełnie niepotrzebny. Na nim mam zawsze zapisane imię i nazwisko reportera albo gościa w studiu, z którym mam rozmawiać. I to się przydaje. Kiedyś w „Poranku TOK FM” przez trzy minuty przedstawiałem życiorys polityczny Józefa Oleksego, bo nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa. Uratował mnie wtedy wydawca, który zorientował się, że zbyt długo opowiadam, kim jest były premier, nie podając jego nazwiska.
Ale czasem trzeba czytać, bo wiadomość jest sprzed chwili.
– To wyjątkowa sytuacja, ale nie mam problemu, żeby powiedzieć na antenie, że właśnie razem z widzami oglądamy coś po raz pierwszy. I wówczas, jeśli mam możliwość rozmowy z gośćmi na antenie, tak pytam, by zaspokoić ciekawość naszych odbiorców. Ale lwia część programu jest przygotowana wcześniej. Wiemy z wyprzedzeniem, czym konkretnego dnia będą się zajmować reporterzy, co dzieje się w Sejmie, gdzie będą protesty, więc w dużej mierze każde pasmo da się zaplanować. Dzięki temu przed dyżurem mam czas, żeby napisać podprowadzenia do materiałów reporterskich, które zapowiem. Nie lubię czytać cudzych tekstów, dlatego zmieniam ich treść. I wiem, że tak samo robi większość prezenterów. Są jednak pewne informacje, które muszą się pojawić kilkakrotnie w ciągu dnia. Zgodnie ze starą sztuką radiową ta sama wiadomość poprzedzająca materiał dziennikarski nie ma prawa się powtórzyć. Dlatego łatwiej jest mi coś opowiedzieć inaczej niż pisać siedem różnych startówek przed programem.
Co jest najbardziej emocjonujące w prowadzeniu programu na żywo?
– Rozmowa, niezależnie od tego, czy z reporterem, czy z gościem w studiu. Efekt w dużej mierze zależy ode mnie i osoby, którą mam przed sobą. Natomiast gdybym miał wskazać ulubiony moment w programie, to zdecydowanie jest to łączenie na żywo z naszymi dziennikarzami.
Ma pan wrażenie, że polskie stacje informacyjne bardzo się do siebie upodobniły?
– To raczej naturalne. Wszędzie na świecie stacje telewizyjne przekazujące non stop wiadomości są do siebie podobne. Trudno wymyślić coś oryginalnego. Tam, gdzie próbowano wprowadzać nowe elementy, kończyło się porażką albo graniczyło z pastiszem. Ale przydałoby się więcej luzu, jak w amerykańskich stacjach. Nadal z trudem przekonujemy się, że można być jednocześnie poważnym i wiarygodnym dziennikarzem, ale niekoniecznie sztywnym.
A propos amerykańskich stacji… W USA są tzw. anchormani, wieloletni prezenterzy programów informacyjnych, którzy stali się ich twarzą. U nas nie ma takich dziennikarzy.
– Nie nauczyliśmy się obecności na antenie doświadczonych, siwogłowych osób w dojrzałym wieku, no może poza nieodżałowanym Andrzejem Turskim. Po transformacji ustrojowej wiele osób zniknęło z telewizji, a dziś ci najbardziej doświadczeni dziennikarze mają ok. 50 lat, bo zaczynali na początku lat 90. Przyzwyczailiśmy się więc do tego, że informacje przekazują nam stosunkowo młodzi ludzie. A po drugie mamy do czynienia z ogólnoświatowym trendem, by na wizji prezentować osoby, które wyglądają pięknie i młodo.
I to jest najważniejsze dziś kryterium doboru?
– Można być pięknym i mądrym i jednocześnie umieć radzić sobie w trudnych sytuacjach w programie na żywo. Natomiast jeżeli jedynie uroda jest atutem, to dość szybko zostanie to zweryfikowane na antenie, niestety ze szkodą dla anteny i tej osoby, która zbyt wcześnie uwierzyła w swoje możliwości.
Radio pomaga w swobodzie na wizji?
– Oczywiście, to najlepsza szkoła dziennikarska. Wszystko, co umiem na antenie telewizyjnej, zawdzięczam radiu.
Chciałby pan wrócić do radia?
– Po odejściu z TVN24 bardzo długo zastanawiałem się, czy to nie czas, żeby wrócić do radia. Tyle tylko, że trudno mi sobie wyobrazić powrót do mojego ulubionego radia w tej chwili, więc ja się tam jeszcze pojawię, ale za jakiś czas.
Ulubione, czyli które?
– Słucham od bardzo dawna i mimo różnych kłopotów nadal pozostaję wiernym słuchaczem Programu Pierwszego Polskiego Radia.
Czeka pan, aż zmieni się władza?
– Czekam, aż media publiczne nie będą w takim stopniu determinowane przez wolę polityków, nie tylko aktualnie rządzącej partii.
Niedoczekanie. Chyba, że chce pan być prezesem Polskiego Radia.
– Chciałbym móc wpływać na to, jak media publiczne wyglądają, kształtując je na antenie.
O radiowej Jedynce zawsze się mówiło, że ma skostniałą formułę i nie nadąża za zmieniającą się rzeczywistością.
– To nieprawda. W Programie Pierwszym Polskiego Radia pracują moi ulubieni dziennikarze w moim wieku. Sprawdziliby się w każdej stacji radiowej. To np. fenomenalny Daniel Wydrych z rewelacyjnym głosem, fantastycznym poczuciem humoru i nieprawdopodobną inteligencją. Z Agnieszką Kunikowską, o której mógłbym powiedzieć te same słowa, tworzą świetny duet. Potrafią mnie rozbawić do łez. Na pewno do tego grona można zaliczyć Karolinę Rożej czy Małgosię Raduchę, którą teraz niestety rzadziej słychać. Był Grzesiek Frątczak, który zniknął z Jedynki i pojawia się teraz w Polskim Radiu 24. Trudno powiedzieć o tych dziennikarzach, że tworzą skostniałe radio dla starszych ludzi.
Ścisza pan Jedynkę, gdy podawane są wiadomości?
– Nie, bo robione są na dość przyzwoitym poziomie.
Przyzwoitym?
– Nie mam większych zastrzeżeń do tego, jak Program Pierwszy Polskiego Radia mnie informuje. Choć jestem ostatnim, który będzie bronił mediów publicznych w ich obecnym kształcie. Przecież wpływ polityków na to, co się tam dzieje, to nic nowego. Żadne z ugrupowań nie może sobie z tym poradzić. Pracowałem w mediach publicznych za różnych rządów, nie tylko w czasie panowania Zjednoczonej Prawicy.
Ale odszedł pan z TVP Info tuż po tym, jak władzę w Telewizji Polskiej przejął Jacek Kurski.
– Obiecałem sobie, że nie będę nic mówił o byłych pracodawcach.
Sam pan podjął wówczas decyzję o odejściu?
– Tak.
Z TVN24 też, bo w pożegnalnym mailu do kolegów napisał pan, że to już nie jest pana miejsce. Co się stało?
– Nie lubię rozpamiętywać przeszłości. O każdym byłym pracodawcy mówię tylko dobrze. Nie dam się namówić na rozmowę o przeszłości. W TVN24 zostawiłem wielu przyjaciół, świetnych fachowców, fantastycznych dziennikarzy. Odebrałem tam wielką lekcję zawodu.
A pan jest człowiekiem dwóch zawodów, bo i dziennikarz i dyżurny ruchu na kolei. Nie czuł pan dyskomfortu, informując widzów np. o planowanej wycince drzew wzdłuż torów?
– Przeciwnie. W takich sytuacjach staram się korzystać ze swojego kolejowego doświadczenia. Znam się na tym, więc czemu miałbym z tej wiedzy nie skorzystać. Gdyby pojawił się spór o to, czy wycinać drzewa przy trasie kolejowej, wysłuchałbym wspólnie z widzami obu stron sporu.
I nie przekonywał, jak kolejarze, że to ze względu na bezpieczeństwo podróżnych?
– Oddałbym głos kolejarzom. Niech powiedzą, jaki jest powód wycinki. Ale chciałbym też dowiedzieć się, kto protestuje i jakich argumentów używa. Dzięki temu widz nie powinien mieć kłopotu z podjęciem decyzji, gdzie leży racja i jaki ostatecznie powinien być los drzew stojących przy torach.
Dziennikarz, będący jednocześnie pracownikiem spółki PKP PLK, informuje o działaniach kolejarzy. Nie czuje pan, że to konflikt interesów?
– Tak samo można powiedzieć o dowolnej sprawie poruszanej na antenie. Każdy z prezenterów ma swoje zdanie czy sympatie polityczne. Jeśli ktoś boi się, że jego przekonania wpłyną na to, jak przekazuje informacje, nie powinien tego robić. Najtrudniejszy dyżur miałem kilka godzin po katastrofie kolejowej pod Szczekocinami. Spędziłem wówczas na antenie z krótkimi przerwami kilkadziesiąt godzin, informując widzów o tym, co się stało. Gdy spływały kolejne informacje, stawało się jasne, co doprowadziło do wypadku. Każdy ruchowiec, czyli kolejarz, który zajmuje się bezpieczeństwem ruchu kolejowego, jak ja, wie, że musiał wówczas zawinić dyżurny ruchu. Musiałem poprowadzić program, mimo że nawalili moi koledzy po fachu. Rozmawiałem wtedy z kolejarzami kilkakrotnie na antenie i nigdy nie spotkałem się z zarzutem, że pominąłem jakikolwiek wątek tej katastrofy. I uważam, że nie można mnie posądzać o to, że zachowałem się wówczas nieprofesjonalnie, patrząc przez pryzmat interesu każdego z pracodawców.
Podpisując umowę z kolejarzami, nie mówili, żeby nie narzekać na wizji na PKP?
– Nie. Każda ze stron korzysta z tego, że pracuję w obu miejscach. W telewizji się cieszą, bo wiem, gdzie i u kogo szukać informacji. A kolejarze są zadowoleni, że wreszcie dziennikarz nie myli dyżurnego ruchu z dróżnikiem. I jeszcze mogę wyjaśnić widzom, że gdy zamkną się rogatki na przejeździe kolejowym, a pomiędzy nimi stoi samochód, to trzeba z niego zjechać bez szkody dla pojazdu. Rogatka jest tak zbudowana, że delikatne uderzenie powoduje, że ona się wyłamuje, ale auto nie ucierpi.
Występował pan w swojej stacji jako ekspert?
– Zdarzyło się kilka razy, gdy wydawało mi się, że rozstaję się z dziennikarstwem na dobre.
Jak się dzieli czas między pracę na kolei i w stacji telewizyjnej?
– Każdego tygodnia muszę pogodzić interes mojej rodziny, której staram się poświęcać najwięcej czasu, z obowiązkami na kolei i w telewizji. Na szczęście od 11 lat udaje się to bez szkody dla każdej ze stron.
I pan siedzi przed wielkimi monitorami i obserwuje ruch pociągów?
– Mam autoryzację, jak to się mówi w języku kolejowym, na pracę na kilku posterunkach w Warszawie i okolicy. Gdzie jestem potrzebny, tam się pojawiam. Rzeczywiście, zdecydowana większość kolei jest skomputeryzowana i siedzi się przed szeregiem monitorów. I za pomocą elektronicznych urządzeń dba się o bezpieczeństwo podróżnych. Ale jeszcze kilka lat temu pracując na jednej z warszawskich stacji, która była muzealnym eksponatem, trzeba było biegać i przestawiać zwrotnice na gruncie, jak mówią kolejarze.
To raczej nie ma czasu, żeby oglądać telewizję w pracy?
– Zabraniają tego kolejowe instrukcje. Mogę za to słuchać radia, ale, cytuję z pamięci, tylko w chwili zmniejszonego natężenia pracy.
Z Twittera wynika, że mieszka pan w gminie Bliżyn. To ok. 150 km od Warszawy.
– Tak sobie ułożyłem życie, że kilka dni jestem w Warszawie, a później kilka dni spędzam w domu na wsi.
Jakie będzie pierwsze zdanie, które wypowie pan w Polsat News?
– Najczęściej pierwsze słowa w programie informacyjnym dotyczą najważniejszego problemu dnia. Najpierw staram się zachęcić widza, żeby ze mną został, a dopiero później się przedstawiam i identyfikuję stację.
I nie będzie oficjalnego powitania widzów w nowej stacji?
– Zawsze staram się, żeby to informacja była najważniejsza, a nie ja. Tak samo będzie we wtorek.
Czytaj więcej na: https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/igor-sokolowski-w-polsat-news-rzadko-ogladam-telewizje