Bartosz Węglarczyk: władza rozpoczęła otwartą wojnę z mediami

Bartosz Weglarczyk

Bardzo wielu dziennikarzy w Polsce czuje się atakowanych. Nie tylko my w Onecie. Znaleźliśmy się w sytuacji, gdzie władza rozpoczęła otwartą wojnę z mediami, które nie są pod jej kontrolą – mówi w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl Bartosz Węglarczyk, redaktor naczelny Onetu.

Sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu we wtorek wyraziła głębokie zaniepokojenie próbami systemowego zastraszania dziennikarzy i polskich mediów przez wydawnictwo Ringier Axel Springer – głosi przyjęty przez nią dezyderat. Zwróciła się też do MSZ oraz MKDNiS o zaakcentowanie problemu w relacjach z niemieckimi partnerami. Posłowie opozycji opuścili salę.

Z kolei Onet poinformował, że instytucje i firmy państwowe oraz politycy obozu rządzącego przez ostatnie pięć lat wytoczyli prawie 100 procesów mediom wydawanym przez Ringier Axel Springer Polska. Głównie przeciw dziennikarzom Onetu, „Newsweeka” i „Faktu”.

„W sumie od 2016 r. otrzymaliśmy 79 pozwów cywilnych i 17 karnych. Dziś wciąż toczy się przeciwko nam 37 spraw. Aż osiem postępowań zostało wszczętych z art. 212 Kodeksu karnego (mówiącego o „zniesławieniu”), za który grozi kara pozbawienia wolności” – podano w tekście Onetu.

O sytuacji mediów w Polsce rozmawiamy z redaktorem naczelnym Onetu Bartoszem Węglarczykiem.

Powie pan na początek, jak jest struktura właścicielska RAS Polska, wydawcy Onetu?

Bartosz Węglarczyk: RAS Polska w połowie należy do szwajcarskiego koncernu Ringier, a w połowie do niemieckiego Axel Springer. Podział właścicielski niemieckiej grupy jest jednak bardziej rozbudowany. Jej największym udziałowcem jej amerykański fundusz KKR, udziały należą także do rodziny założyciela koncernu Axel Springer – jego żony, wnucząt, a także prezesa AS – Mathiasa Dopfnera.

Pytam, bo Onet i pan personalnie jesteście atakowani za to, że jesteście medium należącym do niemieckiego właściciela. Ostatnio przez posła Marka Suskiego, a wcześniej przez szefa Cedrobu. Dlaczego tak się dzieje?

To przemyślana strategia marketingu politycznego. Każdy kto ją stosuje chce odwrócić uwagę od pytań. Mają stać się nieważne, bo ważne jest to, że pytający ma złe intencje. Tę metodę do perfekcji doprowadziło Prawo i Sprawiedliwość oraz media z tą partią współpracujące lub jej podległe. W związku z tym nie trzeba odpowiadać na zarzuty dotyczące karabinku Grot, trzeba natomiast powiedzieć, że Onet walczy o to, żeby to Niemcy nam karabinki sprzedawali. Merytoryczne zarzuty z tekstu nie są istotne, władza nie musi się tłumaczyć, ponieważ pytają o to „Niemcy”, którzy chcą gnębić Polskę. I w tym momencie nie ma już dyskusji merytorycznej. To metoda bardzo skuteczna, wielu ludzi się na nią nabiera. A skoro jest skuteczna, jest coraz powszechniej stosowana. Widzieliśmy to w przypadku Donalda Trumpa w USA. Kiedy był prezydentem nie chciał odpowiadać na merytoryczne pytania dotyczące jego działań, tylko odpowiadał, że to jest „deep state”, który chce go zniszczyć. To działa też w Polsce. Dlatego jesteśmy nazywania „niemiecki medium”, dlatego urzędnicy państwowi z nami nie rozmawiają, tylko odpowiadają nam w ten sposób, jak pan Suski. Merytoryczna zawartość pytań przestaje mieć znaczenie.

Na Twitterze, gdy pisze pan proste „Dzień dobry” – pada odpowiedź „Guten morgen herr Węglarczyk”. Reaguje pan jeszcze na takie komentarze?

Polski Twitter to chyba zagadnienie na oddzielną dyskusję. Osobiście uważam, że dobrze wykorzystywany Twitter jest fantastycznym źródłem informacji. Stracił jednak znaczenie jako miejsce do dyskusji. Ja nikogo nie banuje, ale po prostu wyciszam takie profile. Takie „guten morgen” nie jest przecież zaproszeniem do dyskusji, tylko próbą sprowokowania mnie. Potem media braci Karnowskich czy TVP mają pole do popisu. Ale cokolwiek by człowiek odpowiedział nie ma szans na merytoryczną dyskusję. I dlatego jej nie prowadzę. Chociaż zdarza mi się potem czytać tytuły „Internauci zaorali Węglarczyka”. Nawet trudno mi to komentować, bo ja tych wpisów po prostu nie widzę. Przy okazji zdradzę, że nie znam niemieckiego.

Redakcja Onetu czuje się atakowana?

Bardzo wielu dziennikarzy w Polsce czuje się atakowanych. Nie tylko my w Onecie. Znaleźliśmy się w sytuacji, gdzie władza rozpoczęła otwartą wojnę z mediami, które nie są pod jej kontrolą. Doświadczałem tego w Moskwie ze strony Rosjan. Ze strony urzędników słyszałem, że przecież wiadomo, że polskie media pracują dla CIA. I u nas strategia jest teraz dokładnie taka sama. A to po prostu wynika z tego, że dużo łatwiej się rządzi bez kontroli mediów. Media rządowe i prorządowe, z telewizją państwową na czele, nie spełniają podstawowej funkcji i niczego nie chcą kontrolować we władzach. A ja zawsze, gdy o tym mówię, to przypominam sobie mój ukochany tweet prezydenta Andrzeja Dudy z 2012 roku, był wówczas europosłem, i pisał: „Jedyną siłą tego rządu są media, które walczą z opozycją. To chore, bo w normalnej demokracji media patrzą rządowi na ręce”. W pełni się z tym zgadzam. Słowa o demokracji to moje motto zawodowe.

W swojej dziennikarskiej karierze był pan zagranicznym korespondentem „Gazety Wyborczej”, pracował w „Rzeczpospolitej”, TVN, teraz w Onecie. Jak pan dziś ocenia media działające w Polsce?

Mamy wielu bardzo dobry dziennikarzy. I w sumie wiele dobrych redakcji – nie tylko politycznych, ale też sportowych, technologicznych. To co nas różni od mediów zachodnich to po prostu dużo mniejsze pieniądze. Budżety są wszystkim. Ostatnio przeczytałem, że w redakcji „New York Timesa” pracuje 1500 dziennikarzy, w tym oczywiście współpracownicy, którzy łącznie piszą 150 tekstów dziennie. Np. w Onecie pracuje wielokrotnie mniej autorów, ale produkujemy wielokrotnie więcej tekstów. To obrazuje ogromną różnicę finansową.

Wiele redakcji zaprotestowało ostatnio przeciw podatkowi od wpływów reklamowych. Akcja „Media bez wyboru” pokazała, że mogą działać solidarnie. Ta współpraca to oznaka siły czy bardziej słabości, bo wiele razy tłumaczono, że opłata reklamowa może zagrażać działalności mediów, przynajmniej ich części?

Nie można być niezależnym medium nie mając niezależności finansowej. Polega ona na tym, że ktokolwiek próbuje to medium ukarać, zabierając mu pieniądze np. pod postacią reklam, nie wpływa to na kondycję medialnej firmy. To zupełnie coś innego niż niezależność dziennikarska. A podatek reklamowy został wymyślony, żeby uderzyć w niezależność finansową mediów. Ma doprowadzić do sytuacji podobnej do tej na Węgrzech, gdzie wszystkie media, ich upadek lub wzrost, jest zależny od państwa.

Nie trzeba kontrolować mediów za pomocą redaktorów naczelnych, nie trzeba wysyłać Jacka Kurskiego do TVP, wystarczy, żeby właściciel danego medium rozumiał, że jak państwo zakręci kurek to straci pracę. Podatek uderzał w duże media, ale akcja pokazała, że te mniejsze rozumieją, że to dopiero początek. W planie niszczenia mediów na każdego przyjdzie czas, i na dużych, i na małych. To największa wartość tej akcji, że wielu to zrozumiało.

To zapowiedź większej jedności środowiska medialnego?

Jestem dziennikarzem od wielu lat i wcześniej nie widziałem takiego solidarnego ruchu mediów. Ani w Polsce, ani na świecie. Paradoksalnie kiedyś będziemy mogli dziękować temu rządowi za to, że spowodował odrzucenie trendu kompletnej implozji środowiska dziennikarskiego w Polsce. Wspólne środowisko dziennikarskie już praktycznie przestało istnieć, każda redakcja sobie, dziennikarze skaczący sobie do gardeł. To, że polscy dziennikarze między sobą walczą na Twitterze, kłócą się publicznie, to też fenomen na skalę światową. A ta akcja pokazała, że wciąż jest możliwa inna droga.

Czemu przestał się pan pojawiać jako gość w programach telewizji publicznej?

Przestałem być zapraszany. Wciąż uważam, że należy chodzić do każdej stacji. Gdybym został zaproszony i miałbym pewność, że będzie normalna dyskusja, a nie pokaz propagandy, w którym zostanę jedynie wykorzystany jako ofiara do spalenia na stosie, to pewnie chętnie bym znowu poszedł. Ale zwrócę uwagę, że obecnie nie mamy publicznych mediów w Polsce. Jest telewizja rządowa i rządowe radio. Na czele telewizji stoi aktywny polityk władzy. I to media podporządkowane władzy. Wiem, że TVP była zawsze polityczna, ale wystarczy porównać – kiedyś w TVP pracowali i Jan Pospieszalski, i Tomasz Lis – dziś jest tylko Pospieszalski.

Opozycja wyszła niedawno z pomysłem likwidacji TVP Info. Pan się z nim zgadza?

Taki kraj jak polska potrzebuje mediów publicznych. One zdecydowanie powinny istnieć. Ogólnie mogę powiedzieć, że rola mediów publicznych powinna być jasno określona. Powinny być dużo mniejsze niż obecnie. Rolą telewizji publicznej przecież nie jest tworzenie rozrywkowych show. Uważam, że po tym co PiS zrobił z TVP, ta telewizja nigdy już nie wyjdzie z tego kryzysu. Bo nawet jak przyjdzie inna władza, to już dziś każdy polityk rozumie, że kontrolowana ściśle telewizja i radio publiczne są świetnym narzędziem propagandy. Donald Tusk uznał, że to nie działa, a Jarosław Kaczyński rozumiał, że to zadziała i to wykorzystał. I każdy polityk wie, że to Jarosław Kaczyński miał rację. Żadna władza już tych mediów z rąk nie wypuści. W obecnej postaci chyba się nie da tego uratować. Ale przyznam, że nie wiem, co to dalej oznacza. Nie jest na tyle mądry, by jednoznacznie ocenić, że trzeba coś zlikwidować. Uważam jednak, że TVP powinna być mniejsza niż obecnie, nie kierować się oglądalnością tylko interesem społecznym i nie powinna zarabiać na reklamach. Powinna być finansowana z budżetu państwa, np. w postaci opłata wnoszonych przez nadawców komercyjnych do tego budżetu.

W ostatnim czasie Orlen przejął Ruch, media Polska Press, stał się współwłaścicielem agencji Sigma Bis. Jak pan w kontekście wcześniejszych słów ocenia wejście gigantycznej państwowej spółki na rynek medialny?

To powrót komuny. To wszystko już było. Pamiętam te czasy. To sytuacja, gdy państwo kontroluje cały ciąg powstania mediów – od redakcji, przez dystrybucję, po zbieranie reklam dla tych mediów. To bardzo niepokojące. Dziś zwolennicy obecnej władzy są zachwycenia, jak to wspaniale wszystko funkcjonuje, ale gwarantuje, że po zmianie władzy będą płakać, że pojawiła się inna ekipa polityczna, która to kontroluje. Uzależnienie się od władzy nigdy nie jest dobre dla dziennikarzy. Dziennikarze stają się wówczas urzędnikami państwowymi. Nie ma szans, żeby to mediom wyszło na dobre.

Obawia się Pan repolonizacji?

Nie ma takiego zjawiska. Repolonizacja jest po prostu nacjonalizacją. Czyli przejęciem władzy nad mediami przez państwo. Oczywiście, że się obawiam, bo nie mam pojęcia co będzie za kilka lat. Czy jeszcze będzie mi dane pracować w tym zawodzie? Jesteśmy w sytuacji, gdzie scenariusz, w którym wolne media w Polsce są całkowicie zniszczone, jak na Węgrzech, jest w tej chwili mało prawdopodobny. Ale chociaż to wciąż niski poziom, to z roku na rok to prawdopodobieństwo się zwiększa. Dziś to bardziej prawdopodobne niż dwa lata temu. Ostatnio nawet zostałem zapytany przez znajomego z kręgów zbliżonych do rządu amerykańskiego czy uważam, że będę mógł dalej w przyszłości pracować jako dziennikarz. Odpowiedziałem podobnie: jeśli pytasz mnie o to co będzie za pięć lat to naprawdę nie mam pojęcia. Myślę, że istnieje taka możliwość, chociaż z dzisiejszej perspektywy jest to wciąż mało prawdopodobne.

Bartosz Węglarczyk przez kilkanaście lat był związany z „Gazetą Wyborczą”. Był m.in. jej korespondentem w Moskwie i w Waszyngtonie. Później pracował w „Rzeczpospolitej” jako wice naczelny i szefował magazynowi „Sukces”. Prze kilka lat prowadził też program „Dzień Dobry TVN”.

Od pięciu lat pracuje w Onecie, był dyrektorem programowym portalu, a od 2018 roku jest jego redaktorem naczelnym.