Inteligencja idzie w parze z poczuciem humoru i ,,Dziennik Zachodni” już od 76 lat jest tego dowodem. Jeśli nie wolno było żartować oficjalnie, bo można było wylądować na bruku albo w więzieniu, drukowaliśmy wydania wewnętrzne, żeby się trochę pośmiać. Często pretekstem było rozstanie z redaktorem naczelnym, a zwykle następowało to nagle jak piorun z jasnego nieba. Zespół nie wiedział, kto będzie następcą i wpadał w wisielczy humor.
Pierwszym, żegnanym śmiechem przez łzy szefem, był bardzo lubiany założyciel „Dziennik Zachodniego” Stanisław Ziemba. 13 listopada 1947 roku z nieznanego redakcji powodu, musiał nagle opuścić swoje stanowisko. Naprędce zespół złożył na ten temat specjalny dodatek do użytku wewnętrznego, chociaż reporterom nie udało się nawet ustalić, gdzie zabierają im naczelnego. Czołówka tego pisma ogłosiła więc, że redaktor Ziemba: „Podniesiony został do godności ambasadora Dziennika Zachodniego przy Czytelniku w Warszawie. Z kół miarodajnych informują, że nowa placówka pozwoli zainteresowanym czynnikom na odbudowę zachwianych stosunków z Mongolią Wewnętrzną”.
Rzekomo następca Ziemby nie miał dla niego litości. Zdaniem redagujących nowy szef Stanisław Mojkowski miał mu wysłać następującą depeszę: „Kronika jest zła! Depesze są złe! Sport jest zły! Nakład jest zły! I wszystko w ogóle jest złe! Ale będzie lepiej! St. Mojkowski”.
Stoicki humor
Nie były to łatwe czasy; żarty i luz w „w stylu amerykańskim” surowo potępiano. 16 listopada 1947 roku Bolesław Bierut w przemówieniu „O upowszechnieniu kultury” zapowiedział socrealizm, nurt pełen kamiennej powagi. Specjaliści od humoru szybko poczuli na własnej skórze, co się kroi. Na zwołanym Kongresie Satyryków uczestnicy dowiedzieli się, że owszem, można „chłostać absurdy”, lecz tylko z pozycji klasowych. Satyra musi być pozytywna.
Jesienią 1947 roku do więzienia trafili częstochowscy licealiści, którzy opowiadali sobie kawały o władzy, na przykład o Stalinie. O tym, że miał w Warszawie powstać pomnik Stalina, ale tyłem do rządu, żeby jego przedstawiciele mogli go lizać w pewną część ciała. Uczniowie przesiedzieli kilka lat. O tym, że zdymisjowany redaktor Ziemba będzie dla „DZ” odbudowywał „zachwiane stosunki z Mongolią Wewnętrzną”, w tym świetle były tezą mocno ryzykowną.
Stanisław Ziemba, działacz Zrzeszenia Dziennikarzy Ziem Zachodnich, miał stoickie poczucie humoru. Twierdził, że „zawód dziennikarza w pierwszym stadium polega na tym, że człowiek stara się pisać, żeby mieć pieniądze. W drugim dąży do tego, by brać pieniądze i nie pisać”. Gdy jego dziennikarz zawieruszył się na cały miesiąc, a po wojennej traumie piło się ostro, naczelny tylko wzdychał: „Lada moment musi się odnaleźć”. I tak było.
Strata takiego szefa była dla zespołu bolesna. Ziemba urodzony w 1908 roku w Niepołomicach, były redaktor korfantowskiej „Polonii”, miał przedwojenną kulturę osobistą. Po wybuchu wojny organizował kursy dziennikarskie, redagował pisma konspiracyjne, na przykład „Wiadomości” dla francuskich jeńców. Zbiegł z niemieckiego więzienia, walczył w powstaniu warszawskim jako żołnierz AK.
Należał do Stronnictwa Demokratycznego, nie pasował do nowego nurtu w prasie, który wciąż się umacniał. Kiedy musiał odejść z rodzonego „DZ”, nie został dyplomatą w Mongolii, ale redagował „Sport i Wczasy”, „Panoramę”, pisywał do „Trybuny Robotniczej”. W latach 1957-61 był posłem bezpartyjnym. W 1960 roku wyjechał z Katowic do Warszawy, gdzie redagował wydawany przez SD „Tygodnik Polski” i napisał książkę o pionierskich czasach na Górnym Śląsku „Czas przełomu”. Zmarł w 1972 roku w Warszawie.
Ściągał talenty dla swojej gazety skąd tylko się dało. Do pierwszych numerów pisali dziennikarze Zbigniew Grosser, który wymyślił tytuł „Dziennik Zachodni”, Bolesław Piątek, Józef Renik, Ludwik Wieczorek, Tadeusz Sroka, Bolesław Surówka, Marek Wydra, August Grodzicki, Halina Markiewiczowa, Kilian Bytomski, Franciszek Ruda. Bolesław Lubosz w „Alfabecie Śląskim” tak pisał o pierwszym naczelnym: „W początkach 1945 roku, kiedy przez Śląsk przebiegała jeszcze linia frontu, Ziemba stworzył z niczego, w warunkach wręcz barbarzyńskich, jedną z najciekawszych gazet w Polsce, czyli Dziennik Zachodni, nadając mu rozmach i styl, widoczny do dzisiaj.”
Różni mnie tutaj szturchajo
Pierwszy numer „Dziennika Zachodniego” miał absurdalny aspekt – składali go drukarze, którzy w ogóle nie znali języka polskiego. Naczelny nie miał jeszcze polskich drukarzy, wojna wciąż trwała. Zostało tylko dwóch niemieckich fachowców, którzy za skromną opłatą kładli słowo do słowa i poradzili sobie nieźle z polską ortografią. O grafikach czy chemigrafach, składających tytuły, można było tylko pomarzyć. Nikt też nie wiedział, że Władysław Gomułka urodził się tego samego dnia i miesiąca co „Dziennik Zachodni”; przez wiele lat zakłócało to nam rocznicowe obchody.
Tysięczny numer gazety ukazał się 29 listopada 1947 roku, jeszcze nieoficjalnie naczelnym był Stanisław Mojkowski, niedoszły prawnik i dziennikarz urodzony w 1911 roku w Łomży. Nominację dostał 1 stycznia 1948 roku. Zespół żartował z jego kresowego zaśpiewu, ale nowy szef, mimo że równocześnie działacz PPR, a wkrótce PZPR, też miał poczucie humoru i cenił życie towarzyskie. Uczestniczył w kampanii wrześniowej jako porucznik, trafił do obozu jenieckiego w Woldenbergu, po wojnie osiadł w Katowicach. Zespół go lubił i pozwalał sobie wobec niego na różne dowcipy.
Głównym organem wiodącej partii była wtedy „Trybuna Robotnicza”, a „Dziennik Zachodni” miał być gazetą bardziej dla ludzi, bez nachalnej propagandy politycznej. Mojkowski robił w tym kierunku co mógł, lecz ze stanowiskiem redaktora naczelnego pożegnał się w sierpniu 1952 roku.
25 sierpnia zespół przygotował wewnętrzny numer, poświęcony odejściu „wśród huku werbli, ryku fanfar i trzasku łamanych serc” drugiego naczelnego. Redaktor opuścił Śląsk, żeby przenieść się do Gdańska. Autor czołówki tak opisywał pożegnanie na dworcu: „Tłumy z uniesieniem witają sztafetę byłych właścicieli knajp, w których wódz naczelny często szukał ochłody, gdy nie był jeszcze podlumbagizowany”.
Według rzekomych reporterskich relacji, Mojkowski wyjął kartkę i wypowiedział się następująco: „Proszę kolegów. Dyrektor Jolles był bardzo rozczarowany ostatnio narado. Różni mnie tutaj szturchajo i szturchajo, a ja nie będę szturchał, tylko od razu przy… (gwizd lokomotywy zagłuszył to słowo). Jak się kogo uderzy w kieszeń, to wtedy zobaczy cało troskę kierownictwa redakcji. No, panie Miklica! Wódka jest od tego, żeby jo pić, ale nie wtedy, gdy się robi gazetę”.
Wymieniony Jolles to Zygmunt Jolles, ówczesna szycha od spraw prasowych, autor opinii na temat gazet czytelnikowskich. W 1951 roku pisał, że: „Prasa Czytelnika zbyt mało jeszcze demaskuje ohydne oblicze wrogiej plotki i zatrutej propagandy.” W tym samym roku całą prasę czytelnikowską, do której należał również „Dziennik Zachodni”, włączono do Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa”.
Drugą wymienioną w przemówieniu naczelnego osobą jest Bogumił Miklica, dziennikarz z przedwojennej „Polski Zachodniej”. Czy lubił wypić, czy wprost przeciwnie, historia już nie podaje.
Sieroce głosy
W 1952 roku stalinizm był w pełnym rozkwicie. Józef Stalin ma się jeszcze dobrze i bardzo nie lubi dowcipów oraz parodii, a donosicielów nie brakuje. Ale my żartujemy sobie na temat wyjazdu redaktora Mojkowskiego i nazywamy go Wodzem. Dalszy ciąg relacji pożegnalnej z dworca: „Dziennik Zachodni prezentuje broń – nową precyzyjną i zwycięską, którą pod dowództwem umiłowanego Wodza zwojował różne rzeczy. Złote strzały szyn wystrzeliły w tył i pociąg z wolna zaczyna się toczyć. Pozostali również zataczają się. Wódz ma łzy w oczach.”
Zespół „DZ” leci dalej. Kolejny tekst to „Sieroce głosy, czyli żal serce ściska”. Czytamy: „Z okazji służbowego przeniesienia Naczelnego pracownicy udzielili naszemu przedstawicielowi szeregu wypowiedzi.” I tak koleżanka Markiewiczowa powiedziała: „Szkoda… mogło być jeszcze tak pięknie.” Koleżanka Żołądziówna: „W d.… mam taką politykę personalną”. Kolega Brodowski: „I komu tu teraz potakiwać?”. Koleżanka Piotrowiczowa: „Może teraz pójdzie ten reportaż, co go jeszcze w 1950 roku napisałam?”
Zespół martwił się też o dalsze losy szefa. W ogłoszeniach drobnych zamieścił ofertę pracy dla redaktora Mojkowskiego, który ma zgłosić się na Młyńską 9 w Katowicach z fotografią i życiorysem. Może w administracji coś mu znajdą.
Ale z dodatku pożegnalnego wynika, że zespół nie żył tylko pracą. Pojawia się reklama redakcyjnej jednoaktówki erotycznej „Z sercem po piętrach” w wykonaniu „znakomitej pary amantów Ladislasa Zavadskiego i Cristine Sovulli”. Przedstawienia odbywały się w salach „Dziennika Zachodniego”. Czego tam nie ma! „Szał barw, miłość i zazdrość, spacery do stołówki, poświęcenie i samozaparcie, anielskość i zbrodnia – codziennie od godz. 9 do 16. Wejście bezpłatne”.
Stanisław Mojkowski szefował jeszcze „Głosowi Wybrzeża” i „Trybunie Ludu”, a w 1972 roku został prezesem koncernu wydawniczego RSW „Prasa-Książka-Ruch”. Czy pamiętał czytelnikowski klimat „Dziennika Zachodniego”? Może trudno było o tym zapomnieć.
Kto będzie terroryzował
Nie minęło wiele czasu, a kolejny lubiany szef, oficjalnie zastępca redaktora naczelnego Stanisław Sokołowski, został przesunięty do „Trybuny Robotniczej”. Zdarzyło się to już w Stalinogrodzie, jak nazwano Katowice, 6 kwietnia 1953 roku. Niepocieszony zespół i tym razem przygotował specjalny dodatek pożegnalny, z ponurym tytułem: „Red. Sokołowski odszedł w celu, ku i w perspektywie. Cały zespół „Dziennika Zachodniego” pogrążony w beznadziei”.
Kobieca część zespołu była w szoku. Na gorąco powstała „Wiązanka wypowiedzi członkiń w obliczu ważnych chwil”. Zdenerwowana redaktorka Litwin pożaliła się: „I co ja bidna sirota pocznę? Chyba nie pocznę.” Posmutniała redaktorka Markiewiczowa westchnęła: „Ach, i kto mnie teraz będzie terroryzował. A ja tak to lubię.” Powabna redaktorka Piotrowiczowa pochwaliła się: „Zawsze podziwiał moją kibić. Pocieszam się, że jest więcej takich kibiców.”
Umieszczono też wspomnienia z życia naczelnego. Jeden z tekstów nosił tytuł: „To jest cios”. Co się stało? Duża czcionka krzyczała: „Gwałt w samochodzie!”, a mniejsza dodawała: „..powstał po nadejściu wiadomości o odejściu red. Sokołowskiego”. Okazało się, że to ubolewania redakcyjnych kierowców, którzy godzinami jeździli sobie z naczelnym to tu, to tam w różne przyjemne miejsca, zamiast w teren z dziennikarzami. Robota z byle reporterem już im się nie uśmiechała.
Dlaczego jednak kolejny „nieodżałowanej pamięci” naczelny odszedł? Wyjaśnia to smętna czołówka: „Dyrektor Jolles postanowił zabrać także i red. Sokołowskiego. To historyczne i przełomowe zdarzenie jest ewenementem w perspektywie dziejów”. Przystojny redaktor Sokołowski, w sprawie swojego odejścia uznał za stosowne sprostować plotki: jakoby miał zamiar poświęcić się karierze filmowej, jakoby wolał brunetki od blondynek oraz jakoby miał zrezygnować z ukazywania dalszych perspektyw.
Zespół postanowił na cześć szefa ogłosić czyny społeczne: Siewicz obiecał dać na miesiąc 5.894 drobne wiadomości, Sarama postanowił myć nogi, Kołkiewicz przyrzekł, że będzie jeszcze mniej pracować, a Żołądziówna zdecydowała się mieć „wszystko głębiej”. Poeta Anonymus popełnił wiekopomny wiersz: „Sir Dżolles przyjechał w złocistej karecie i rzekł politycznie: Tak trzeba, no wiecie! I krasę wymowy z ust puścił potokiem, lecz pewno to wyjdzie Dziennikowi bokiem”.
Po tych prześmiewkach zespół może i dostał po łapach, bo więcej dodatków pożegnalnych nie było. Wkrótce umarł Stalin, a 1 kwietnia 1953 roku naczelnym „DZ” został Bogusław Reichhart. Przyjechał z Łodzi do Stalinogrodu, ale mu się nie podobało, bo bardzo chciał robić karierę w stolicy, gdzie w końcu wyjechał. Następnym naczelnym został w 1957 roku Bronisław Schmidt-Kowalski i przez prawie ćwierć wieku pracował z redakcją na własną legendę. Ale to już inna opowieść.