Pierwszy numer ,,Dziennika Zachodniego” nosi datę 6 lutego 1945 roku. 76 lat temu kolportażu nie było, nowiutką gazetę rozwoziły ciężarówki z kanadyjskiego demobilu, sklepikarze, rowerzyści, mleczarze i kto tylko mógł, egzemplarz był za darmo. Nim redakcja się obejrzała, a już był setny i tysięczny numer. Rocznice obchodziliśmy chętnie, tak jak historia i moda kazała.
Teraz już nie świętujemy kolejnych tysięcy; 20 stuknęło nam w 2011 roku, a na 30 tysiąc będziemy czekać w 2044 roku. Ale nasi poprzednicy liczyli każdy numer i celebrowali okrągłe liczby. Najbardziej jednak byli dumni z setnego i tysięcznego wydania. Czasy były ciężkie, pełne niewiadomych, nikt nie wiedział, co go czeka. Przedwojenni jeszcze dziennikarze, dalecy od komunizmu, musieli się jakoś znaleźć w tym nowym świecie.
Dość pompatycznie
Wydanie setnego numeru było sukcesem, jednak wokół za wiele się działo, żeby chwalić się tym faktem na łamach pisma. 27 maja 1945 roku ledwo skończyła się wojna, Japonia jeszcze rzucała się w kleszczach, a Polacy tracili nadzieję, gdy rząd angielski oświadczył, że ,,nie zamierza wszczynać sporów z naszym wielkim sojusznikiem rosyjskim.” To były tematy na pierwszą stronę. Daliśmy tylko na samym dole jedno zdanie: ,,Dzisiejszy numer Dziennika Zachodniego jest 100-ny skolei”. Ortografia już zabytkowa.
W setnym numerze czytamy, że Tokio zbombardowano, pałac cesarski spłonął, ale sam cesarz cudem ocalał; dopiero za kilka miesięcy na Japonię spadną bomby atomowe. Do kraju powracają więźniowie z Niemiec, jest ich tylu, że polscy kolejarze wyrzucają ich z pociągu, co zdarzyło się matce jednego z dziennikarzy ,,DZ”.
Janina Drewnowska wydostała się z Ravensbrück z innymi ,,królikami” doświadczalnymi, wycieńczone kobiety na terenie Niemiec podwozili Rosjanie, ale po przekroczeniu granicy z Polską, nie mogły znaleźć noclegu ani transportu. Spychano ją i innych byłych więźniów z wagonów. ,,DZ” nie bał się wtedy trudnych tematów. Syn Janiny to Jerzy Drewnowski, dziennikarz, który później zakładał we Wrocławiu czytelnikowskiego ,,Pioniera”.
Z okazji setnego numeru redakcja urządziła w swojej siedzibie przy ul. 3 Maja poważną, ze względu na trudne czasy, uroczystość. Bolesław Surówka uważał, że była to impreza dość pompatyczna, tymczasem ten prawnik i redaktor przedwojennej ,,Polonii” lubił kameralne klimaty. Powiedział kiedyś, że alkohol bardzo mu szkodzi, oprócz tego, za który sam nie płaci.
Lokal na ul. 3 Maja 12 należał do katowickiej delegatury Spółdzielni Wydawniczej ,,Czytelnik”. Redakcja przeniosła się tutaj 1 stycznia 1946 roku, opuszczając dwa ciasne pokoje z czterema stołami przy dawnej korfantowskiej drukarni na ul. Sobieskiego 11. ,,Czytelnik” wydawał w kraju również inne dzienniki i pisma z ograniczoną propagandą, takie jak ,,Przekrój”, ,,Przyjaciółka” czy ,,Twórczość’. Nowe lokum ,,DZ” znajdowało się w kamienicy przy jednej z głównych ulic Katowic, było prestiżowe, niegdyś z drogim czynszem. Do 1921 roku mieściła się tu siedziba wydawnictwa i redakcji gazety ,,Kattowitzer Zeitung” .
Naczelny klepie biedę
Tysięczny numer wydaliśmy 24 listopada 1947 roku. Nieco wcześniej, bo 11 listopada 1947 roku redakcja przeniosła się na ulicę Młyńską 9, niedaleko przyszłego Domu Prasy. Miejsce wspominał ciepło nieżyjący już lekarz Stefan Dąbrowiak, były ordynator oddziału położniczo-ginekologicznego w Czeladzi, który za młodu pisał do nas i należał nawet do Kolegium Młodzieżowego ,,DZ”. Na parterze lokalu przy Młyńskiej 9 znajdowała się zecernia. Młody praktykant musiał biegać z odbitkami czyli tzw. szczotkami do cenzury, na ówczesny plac Dzierżyńskiego (obecnie Sejmu Śląskiego). Cenzor czasem wykreślał akapity, a w puste miejsce wstawiało się jakieś zdjęcie.
Po pracy w zecerni praktykant spotykał w redakcji Wilhelma Szewczyka, Gwidona Miklaszewskiego, Bolesława Surówkę, Bogumiła Miklicę. Atmosfera była bardzo sympatyczna i życzliwa dla młodych, jak zapewniał przyszły świetny lekarz, który mimo zachęt, nie wybrał dziennikarstwa.
W tysięcznym numerze piszemy o polityce, która już mocno daje się nam we znaki. Krytykujemy ,,chwyty Bevina”, a przecież Ernest Bevin to ówczesny minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, który domagał się od Stalina wycofania Armii Czerwonej z Polski. Niemniej redakcyjna impreza z okazji tysiąca była udana, chociaż bez żadnej pompy. Tym razem Bolesław Surówka czyli ,,Niejaki X” ocenił, że zabawa z tej okazji była intymna, przyjacielska. Luksusów zbrakło, nic dziwnego, dziennikarze pieniądze przeznaczone na przyjęcie przekazali na odbudowę szkolnictwa w Bytomiu.
Zresztą na jakie luksusy mogli liczyć ówcześni redaktorzy ,,DZ”? Pisze o tym Surówka w artykule ,,Niefrasobliwe wspomnienia”, opublikowanym z powodu tysięcznego numeru, w jednym z kolejnych wydań gazety. Prosił naczelnego Stanisława Ziembę o dwie rzeczy; załatwienie spodni, bo miał tylko jedną parę poprzecieraną w ,,strategicznych miejscach” oraz o załatwienie kwatery, bo po powrocie z Krakowa nie miał gdzie mieszkać. Naczelny ani jedną, ani drugą sprawą się nie zajął. Przydzielił za to pensję – jedną zupę dziennie.
Panował wtedy handel wymienny. Najbardziej liczyły się papierosy, lecz naczelny Ziemba nie palił i w ogóle papierosami się nie interesował, więc tej waluty nie rozdawał. W redakcji uważano, że to naczelny klepie największą biedę. Czasem rozdawał słoninę, która też była cenna na rynku. ,,DZ” kosztował jedną markę, ale w Katowicach takie pieniądze odchodziły w przeszłość, a złotówka jeszcze się nie przyjęła. Można powiedzieć, twierdził Surówka, że ,,DZ” była za darmo. Za markę już nic innego nie można bylo kupić, jak tylko naszą gazetę.
Bez michałów i bujd
Redaktorzy ,,DZ” byli głodni, nie mieli gdzie się najeść. Według Surówki dostawali ,,nawet bardzo szczodrze” kartki na żywność, które przyjmował hotel ,,Polonia”, do niedawno ,,Eichendorff”, ale kelnerzy tylko smętnie kiwali głowami. I tak prawie nic nie dało się za nie nabyć, dlatego w menu była jedynie zupa. Jedna porcja służyła za śniadanie, obiad i kolację, a autor stwierdził, że tę zupę wspomina bez rozczulenia. Przez nią ekipa dziennikarzy zamiast o ,,najdroższych bogdankach, marzyła o kotlecie”. W hotelu ,,Polonia” zamieszkał on i część dziennikarzy, tam również były dwa aparaty radiowe, z których robili nocne nasłuchy.
Surówka pisał: ,,Było to jedyne źródło informacyjne, bo przecież nie istnieli wówczas żadni korespondenci, żadne agencje, żadne telegrafy czy telefony”. Dziennikarze drżeli, żeby nie wyłączano im prądu, bo wtedy nie byłoby nasłuchu i gazeta nie miałaby wiadomości. Rano biegli do redakcji z rękopisami i zaczynał się druk. Nocą nie można było drukować, nowe władze zakazały nocnej działalności.
Z czasem pracownicy redakcji zaczęli dostawać suchy prowiant, chleb, śledzie i cukier. Niektóry domagali się jeszcze alkoholu, waluty doskonałej, ale o tym nie było mowy, a w sklepach tego dobra, jak i innego, nie widziano. Słyszało się co prawda, że ,za siódmą górą i rzeką” czyli w Sosnowcu, za jakieś sprzęty czy pierzynę można było dostać bimber. Niestety, redaktorzy przybyli z różnych stron do Katowic, nie posiadali dobytku.
Pisali często na głodniaka, bez papierosa i bez kawy, która była już tylko pięknym, odległym wspomnieniem. Chociaż raz w pierwszych powojennych latach aprowizacja przysłała ,,DZ” kawę ziarnistą, w rozumieniu ,,potrzeb ludzi pióra”. Była wielka radość, okazało się jednak, że ktoś nieobeznany przemieszał kawę z soczewicą. ,,Smak miała nieszczególny” – przyznał redaktor.
Tworzona w spartańskich warunkach gazeta rozchodziła się jednak w okamgnieniu. Redakcja przepraszała, że nie ma więcej papieru i nie każdy chętny może ją mieć. Okazało się, że ,,DZ” nawet w regionie rzeszowskim ma 7 tysięcy wiernych czytelników, a co dopiero na ziemiach zachodnich. Może dlatego, jak mawiał naczelny Ziemba, że w gazecie nie było ,,michałów i bujd”, ale rzetelne materiały z terenów, ,,o których Polska od wieków mało albo zgoła nic nie myślała.”