Kazimierz Zarzycki nie żyje. Zmarł osobisty sekretarz Edwarda Gierka

Odszedł 16 kwietnia. Miał 80 lat

Kazimierz Zarzycki

Kazimierz Zarzycki nie żyje. 16 kwietnia 2020 roku, nad ranem, odszedł Kazimierz Zarzycki. Dziennikarz, polityk, nauczyciel akademicki pokoleń dziennikarzy, przedsiębiorca, poseł na Sejm IV kadencji, wieloletni felietonista „Dziennika Zachodniego”.

Prof. Maria Janion mówi, że „Każdy ma swoją melodię istnienia”. Kazio przygarnął serdecznie to motto do swojej książki: „Moja melodia PRL-u”. Na swoją nutę grał ją każdy z nas, kto wówczas żył. To nie był harmonijny utwór muzyczny. Najczęściej była to nieznośna kakofonia indywidualnych dźwięków.

Kazimierz oczami dziecka widział w Tuczempach, rodzinnej wiosce nad Sanem, okrucieństwa wojny. Także tej na pograniczu polsko – ukraińskim. Krył się z rodziną przed frontem, wyzwolicielami i bandami grasującymi po obu stronach rzeki, wściekłych nienawiścią. Z dalekich Kresów przywędrował na Śląsk, by studiować w dzisiejszym Uniwersytecie Ekonomicznym. I został.

Legenda w dziennikarskim świecie

Brylował w katowickim radiu i przez 1,5 roku był osobistym sekretarzem Edwarda Gierka. Na warszawskie polityczne salony z nim nie poszedł. Wybrał rodzinę i Śląsk. Szefował „Wieczorowi” i Telewizji Katowice, był zastępcą redaktora naczelnego w „Trybunie Robotniczej”.

W TVP nie przeszedł weryfikacji stanu wojennego, ale w 1983 roku ówczesne władze pozwoliły mu powołać do życia tygodnik „Tak i Nie”.

Dotrwał w nim do historycznego przełomu lat 1989/1990. Na ostatnim zjeździe PZPR, z drużyną Mieczysława F. Rakowskiego wyprowadzał sztandar. Był jednym z założycieli Ruchu 8 Lipca – niefortunnej lewicowej alternatywy wobec upadającej partii. Skutecznie próbował sił w biznesie, gdzie wykorzystywał w powodzeniem swoje organizacyjne umiejętności.

Zarzycki nigdy nie krył swoich lewicowych poglądów. Wiem, bo współpracowałem z nim przy „Melodii…”. W naszym duecie nierzadko iskrzyło. Dochodziło do zgrzytów i tonów instrumentalnie mocnych. W finale, na naszą prośbę, do tego utworu dorzucił swój akord prof. Jerzy Rokita – z dbałością o własny, niezależny dźwięk.

Autor miał dużo do opowiedzenia. Snuł swoją historię ciekawie, często prowokując i zmuszając tym samym do ponowienia refleksji nad sprawami, które wydawałyby się już przemyślane i przegadane. Szczególnie dzisiaj, kiedy obowiązuje narracja o totalnej obrzydliwości czasu słusznie minionego i tych, którzy byli w nim zanurzeni. Kiedy tak łatwo wygumkować z historii niewygodne prawdy, lub przerobić je na swoje własne kopyto.

Wkurzył się i pomyślał sobie – kiedy, jeśli nie teraz?

We wstępie swojej książce „Melodia PRL-u” bezpardonowo wyłożył kawę na ławę.

„Za dużo się tego wszystkiego nazbierało. Tych niejasności, wątpliwości, nieścisłości. Niedopowiedzeń. Wszystko ma drugie, albo trzecie dno. Nie ma czasu na rzetelne odpowiedzi. Zresztą – nie padają sensowne pytania. Pytający nie są przygotowani. Nie przejrzeli stosownych dokumentów, nie poczytali, nie pogadali z tymi, co wiedzą. Pytający nie czekają na odpowiedzi.

Wolą spektakl, w którym wszyscy zaproszeni rozmówcy – pożerają się wzajemnie. Nie w zaciszu pakamery, nie na stronie – czynią to na wizji. Z samouwielbieniem. Oblizują się po uczcie. Szykują do następnego skoku.

Zarzut nie dostaje możliwości obrony. Dziennikarstwo profesjonalne, zwieńczone obroną postawionej na wstępie tezy – przestało mieć rację bytu. Odeszło w nicość. Oceny niedawno minionych dziejów denerwują powierzchownością i brakiem rozumnej refleksji. Jakże daleko im do historycznej rekapitulacji wyśmienicie i bezpardonowo dokonanej przez Teresę Torańską! Wiem, bo sam jestem z „Byłych” . Nie mogę się zgodzić z takim biegiem spraw. Byłem jednym z nich. Jednym z tych, którzy przyłożyli rękę do utrwalania tamtego systemu.

Chciałbym, podczas mojego rachunku sumienia, stanąć w jego obronie. Nie tylko dlatego, że przyszło mi w nim żyć – to jeszcze zostałoby mi wybaczone. Nie miałem wszak na to wpływu. Chciałbym podjąć się obrony mojego zaangażowania. Mojej wiary, że był to system jedyny z wówczas możliwych do przyjęcia. Że przyniósł mojej Ojczyźnie, umęczonej, spalonej wojenną pożogą, wiele dobrego.

Niestety – także i złego.

Wiem, jestem adwokatem diabła. A jednak podejmuję się obrony układu, który nie pozostawiał wyboru.

To znaczy – pozostawiał, a równocześnie, w razie niewłaściwego ruchu – wykluczał. Krnąbrnym niepodporządkowanym zamykał usta najczęściej brutalnie. Z drugiej strony wznosił domy, dawał ludziom mieszkania, zapewniał wikt i opierunek.

To prawda, że ze wstrętem i brakiem tolerancji odnosił się do powszechnie wyrażanego pragnienia wolności. Ale zapewniał opiekę lekarską chorym, wysyłał obywateli na wczasy, ułatwiał start pierwszemu pokoleniu młodzieży z miejskich slumsów, familoków i zagubionych daleko wiosek.

Jak to wszystko zważyć i zmierzyć ? I kto miałby tego dokonać?”

Kaziu, żegnaj

Kaziu, Przyjacielu…Długą przeszedłeś drogę wychodząc z zagubionych nad Sanem Tuczemp. Przez wiele lat towarzyszyłem Ci na tym szlaku. Spełniłeś się na nim jako dziennikarz, a przede wszystkim jako mąż Oleńki, ojciec Kiki, Olka i Jarka. Kiedy odeszła ukochana Kika, przyszło Ci zostać ojcowskim patronem Oli i Tomka. Trzymaj się, gdziekolwiek jesteś od ranka 16 kwietnia.