W ramach cyklu „7 grzechów głównych dziennikarstwa” pytamy wybranych dziennikarzy, co według nich jest największym przewinieniem tego środowiska. Pytamy o to, co im się nie podoba, co należałoby zmienić i wreszcie – czy sami przyznają się do jakiegoś „grzechu”.
Pierwszym rozmówcą był dziennikarz i reportażysta, autor wielu książek, obecnie zatrudniony w tygodniu „Polityka” – Paweł Reszka. Według niego największym grzechem dziennikarzy jest lenistwo.
Kolejny grzech – myślenie stadne – wskazał Michał Szułdrzyński, dziennikarz i publicysta, zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”.
O trzecim – uległości – rozmawiała z nami Anna Gielewska, dziennikarka „Wprost”, wiceprezes Fundacji Reporterów oraz stypendystka JSK Knight Fellowship na Uniwersytecie Stanforda.
O czwartym – pośpiechu – dyskutował z nami Mariusz Gierszewski, dziennikarz Radia Zet (obecnie udał się na półroczny bezpłatny urlop).
Grzech piąty – pychę – wskazał Krzysztof Berenda, reporter RMF FM.
Grzech szósty: upolitycznienie [ANDRZEJ STANKIEWICZ]
Z Andrzejem Stankiewiczem rozmowę zaczynamy od definicji obiektywizmu – tego, jak rozumie bezstronność i czy należy odróżnić zawód dziennikarza od publicysty. – Jak ja rozumiem obiektywizm? To taki ogląd rzeczywistości ze strony dziennikarza, gdy nie da się każdego jego tekstu, materiału czy wpisu w internecie wpisać w linię polityczną jednej partii. Dla mnie najgorszym zjawiskiem jest to, że dzisiaj z prawdopodobieństwem sięgającym 99 proc. jestem w stanie przewidzieć większość wpisów i tekstów konkretnych ludzi. Nie ma ludzi nieomylnych. Liderzy partii też nimi nie są. Natomiast w dwóch głównych nurtach, które mamy obecnie w Polsce, to liderzy partii narzucają agendę i interpretację faktów. Wszyscy za nimi podążają. Spora część dziennikarzy przyklaskuje absurdalnym pomysłom, jeśli prezentuje je lider, który jest im bliski. Ja na taką definicję dziennikarstwa się nie zgadzam – zaznacza w rozmowie z nami Andrzej Stankiewicz.
Według niego fakt, że dziennikarze kompletnie bezkrytycznie podążają za dwoma głównymi nurtami to jeden problem.
– Główny jest o wiele bardziej zasadniczy i ma swoje źródło w braku pieniędzy, w kryzysie w mediach. Stało się tak, że w pewnym momencie dziennikarze i wydawcy uznali, że tzw. dziennikarstwo tożsamościowe zapewni im byt. Tożsamościowy wyborca cały czas potrzebuje „politycznej paszy”, konsumowania bliskich jego punktowi widzenia mediów – stwierdza. – Oczywiście, do jakiegoś stopnia zawsze tak było. Media miały swoje afiliacje światopoglądowe. Dawniej pokazywały jednak również inny punkt widzenia. Teraz nie, teraz inny punkt widzenia jest atakowany, oskarżany o bezeceństwa i odzierany z podstawowych praw. Tożsamościowy czytelnik stał się tym najwierniejszym, a więc wydawnictwa zaczęły się targetować, budować konkretny przekaz dla często po prostu szalonego czytelnika. To się opłaca. Znam dziennikarzy którzy pracują w takich wydawnictwach, niektórych znam od wielu lat. Część z nich to neofici, którzy nagle politycznie się nawrócili. Inni to pragmatycy. Znam takich, którzy musieli się prawicowo zradykalizować, bo to zapewnia im byt. W tej sytuacji nie ma mowy o żadnej misji. Część dziennikarzy świadomie lub biernie, ale dokonała kalkulacji: „czytelniku, masz nas w głębokim poważaniu, są redukcje w gazetach, radykalne media chcą moich tekstów, ale muszą być radykalne”. Wydawnictwa tożsamościowe potrzebują twardej linii. Jeżeli dziennikarz chce się w nich przebić – musi stawiać na radykalizm. To promuje konkretne postawy – im większym jestem radykałem, tym lepiej. W dodatku podział polityczny dał dziennikarzom w poszczególnych obozach poczucie wspólnoty. Jeśli zrobiłeś błąd, jeśli masz proces, jeśli ktoś cię atakuje – twoje środowisko medialno-polityczne stanie za tobą murem, w myśl hasła: „biją naszego”. To dość komfortowe. Nikt nie patrzy: winny lub niewinny, czy dobrze lub źle napisał ten tekst. Jest nasz, więc go bronimy, bo jest nasz. Nie ma obiektywnej odpowiedzialności – ocenia.
Dziennikarz przypomina, że kiedyś też istniały środowiska dziennikarzy prawicowych i lewicowych. – Ale wtedy nie polemizowano co do faktów: coś jest białe lub czarne. Jedni mówili, dlaczego białe, a drudzy – dlaczego czarne. Dzisiaj elementarnym problemem jest brak zgody co do faktów – uważa.
Dla Stankiewicza bardzo mocnym, ale potrzebnym doświadczeniem było ujawnienie dokumentów w sprawie sankcji amerykańskich władz w związku z ustawą o IPN. Dziennikarze Onetu znaleźli się wówczas pod ostrzałem rządu i mediów wspierających PiS. – Byli bardzo znani dziennikarze prorządowi, którzy po tym tekście atakowali mnie publicznie. Niektórzy dzwonili do mnie później i przepraszali. Mówili: „słuchaj stary, pracuję w TVP, nie mogłem inaczej”. Znam dziennikarzy, którzy uważają, że każdy z nas po prostu odgrywa swoją rolę. Jeden z włodarzy TVP, z którym rozmawiałem w tamtym czasie uważał, że on gra na rzecz „obrony rządu, czyli Polski”, natomiast ja reprezentuję „szemrane zagraniczne interesy” albo po prostu jestem idiotą, który szkodzi Polsce. Nie było merytorycznej dyskusji o moim tekście. Nie przekonywał mnie, że napisałem nieprawdę – tak jak to kazał prezentować w TVP. Więcej: dobrze wiedział, że napisałem prawdę, ale to nie miało dla niego znaczenia. To była dyskusja w stylu: „my mamy taką linię, wy macie taką linię, więc niech każdy się tego trzyma”. W takim świecie żyjemy – ocenia.
Podział środowiska na dwa plemiona
Zdaniem naszego rozmówcy obecnie nie ma środowiska dziennikarskiego, każdy ma inną definicję prawdy i każdy ma swoje spojrzenie na prawdę. – W związku z tym, że pojawiam się w telewizji i komentuję politykę, część ludzi, którzy są nią zainteresowani, mnie kojarzy. Bardzo często ludzie na ulicy zaczepiają mnie i mówią, że to, co się dzieje w Polsce — ta nienawiść, te emocje — to wina dziennikarzy. Przez lata ich, siebie, nas broniłem. Przestałem. To, co się dzieje jest winą dziennikarzy.
Zaznacza jednak, że ma nadzieję na wykonywanie zawodu dziennikarza przez całe życie. – Pracę dziennikarską zaczynałem w 1997 roku w „Rzeczpospolitej”. Dziennikarz był wtedy zawodem zaufania publicznego. I wtedy, i dzisiaj – mimo wszystkich obecnych uwarunkowań – nadal uważam, że to zawód szlachetny. Nie chciałbym wykonywać innego i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał – przekonuje. — Mam ten komfort, że zawsze pracowałem w redakcjach, które dawały mi wolną rękę. Jeśli nie chciały jej dać – odchodziłem – tak było we „Wproście”, kiedy Michał Lisiecki naruszył wszelkie zasady niezależności dziennikarskiej, zatrzymując mój tekst o finansach Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. W mojej ostatniej rozmowie z Lisieckim uczestniczył Paweł Reszka, który w geście solidarności też wtedy odszedł, choć nie musiał. W takich sytuacjach poznaje się wielkość dziennikarzy – podkreśla nasz rozmówca. – Polityczne wolty Lisieckiego są dobrą ilustracją pragmatycznego podejścia niektórych wydawców, wszak po wyborach Lisiecki „smalił cholewki” do PiS, dopóki go nie wsadzili do aresztu – stwierdza Stankiewicz.
Dziennikarz zauważa, że media idą w kierunku obsadzenia redaktorów w roli funkcjonariuszy komórek propagandowych określonego obozu politycznego. – W takiej roli sami siebie obsadziliśmy, ale ja takim dziennikarzem nigdy nie będę. Taki mam charakter. Choć — mówiąc szczerze — złożenie hołdów lennych jakiejś partii się opłaca. Jeśli na rynku jest kryzys, a zapiszesz się do jakiegoś obozu, masz z tego określone profity. Dzisiaj kariery robią i krocie zarabiają dziennikarze prawicowi. A co się robi, jeżeli czerpie się profity z rządów określonego obozu politycznego? Robi się wszystko, by ta władza została u steru. To wypaczenie roli dziennikarza, który powinien patrzeć władzy na ręce. Spora część dziennikarzy nie ma w tym interesu, bo władza ich utrzymuje – tłumaczy portalowi Wirtualnemedia.pl publicysta.
Dalej objaśnia: – Dziennikarze kalkulują: jeśli wygrają „nasi”, będziemy mieć kasę ze spółek. Jeśli kiedyś wygrała dzisiejsza opozycja, na stanowiska w telewizji i radiu trafią dziennikarze dziś ją wspierający. PiS przygotował znakomite instrumenty w postaci ustawy o radiofonii i telewizji, w postaci Rady Mediów Narodowych, które w razie zmiany władzy pozwolą Platformie Obywatelskiej czy innej partii obecnej opozycji przejąć media publiczne. Jest grupa ludzi, która szykuje się na stanowiska prezesów, szefów oddziałów telewizyjnych, na prezenterów, szefów „Wiadomości”. Po obu stronach jest rachunek krzywd. W 2010 roku Platforma Obywatelska też przejęła media i powyrzucała ludzi, którzy byli jednoznacznie kojarzeni z PiS-em. Twardych PiS-owców, nie neofitów. Na prawicy bardzo długo nie było pieniędzy, spółki skarbu państwa w czasach PO nie dawały im reklam, przez długie lata wegetowali. Kiedy doszło do wyborów w 2015 roku, sytuacja się odwróciła. Nie tylko wcześniej wegetujący dziennikarze prawicowi się „odkuli”. Pojawiła się cała masa ludzi w mediach, którzy nagle okazali się prawicowi. Zaczęli obsadzać stanowiska, a w tym samym czasie spółki SP zaczęły ładować pieniądze w prawicowe media wbrew wszelkim zasadom rynku i rzetelnego zarządzania. Kiedyś wahadło przechyli się na drugą stronę — gdy dojdzie do zmiany władzy. Znów będzie krwawy rewanż, znów będą zwolnienia, a część neofitów przypomni sobie, że nigdy nie lubiła PiS. No i najważniejsze: pieniądze publiczne popłyną w drugim kierunku – uważa dziennikarz Onetu.
Według niego wątek biznesowy w mediach jest kluczowy, jeśli chodzi o ich upolitycznienie. – To jest koniunkturalizm: opowiedzenie się po stronie określonej opcji politycznej i zarabianie, kiedy ta opcja jest przy władzy. Dla mnie pisanie kolejnego tekstu, w którym Kaczyński jest wspaniały, a Schetyna nie, albo na odwrót, to droga donikąd. Można robić publicystykę polityczną subtelniej, nawet jeśli się nie kocha władzy albo, gdy się nie lubi opozycji: mniej epitetów, więcej analizy faktów, czasem pójście pod prąd. Publicyści bardzo często siedzą w domu przy komputerze, czytają depesze w internecie lub na Twitterze i ex catedra oceniają rzeczywistość, mając w głowie oczekiwania swego czytelnika, który jest prawicowy lub lewicowy. Dlatego są bardzo przewidywalni. W dwóch obozach ślepo podąża się za konkretną linią polityczną. Niestety teksty niektórych z nich zapamiętam na bardzo długo – podsumowuje.
Dziennikarze zaangażowani w polityczną wojnę
Błędem ma być także fakt, że dziennikarze zaangażowali się w politykę i kierują nimi emocje. – Emocje między Tuskiem a Kaczyńskim są prawdziwe, tam nie ma gry. Ale już wśród niższej rangi polityków z przeciwnych obozów nie jest tak gorąco. Niestety, dziennikarze przejmują głównie te emocje, które są na samej górze. W ten sposób napędzają konflikt w społeczeństwie. Poprzez to, co piszemy, poprzez dobór materiałów, poprzez sposób ich pokazywania, nakręcamy wojnę. A to często po prostu wojna pana Kaczyńskiego z panem Tuskiem, którą powinniśmy obserwować z boku i raczej tonować nastroje – ocenia dziennikarz i publicysta Onetu.
Stankiewicz podkreśla, że nigdy nie jest tak, że jeden lider polityczny ma we wszystkim rację. – Jeżeli dziennikarze, jeśli konkretna redakcja wspierają jednego lidera – to jest to droga donikąd. Uważam, że to wypaczenie misji dziennikarskiej. Ja nigdy nie daję żadnemu liderowi politycznemu licencji na nieomylność. Każdą sprawę staram się traktować indywidualnie i każdego polityka również. W obu obozach – uważam – są wyjątkowo przyzwoici ludzie i są tacy, którzy zasługują na miano wyjątkowych łotrów. Takie podejście pozwala patrzeć na każda sprawę indywidualnie, bez politycznego uwikłania – puentuje ten wątek.
Brak środowiska dziennikarskiego
– Nie jesteśmy w stanie ze sobą rozmawiać jako środowisko. Wierzę jednak w konkretne osoby. Wierzę, że jest jeszcze grupa mądrych ludzi w mediach, mądrych na poziomie redaktorów naczelnych, prezesów, przede wszystkim – na poziomie dziennikarzy. Za takich ludzi uważam pani poprzednich rozmówców, ale takich dziennikarzy dobrej woli jest więcej. Ufam im, wierzę, że swoją robotę wykonują dobrze i że to są ludzie, którzy będą ratować honor polskiego dziennikarstwa. Wciąż w wielu redakcjach można ich znaleźć. To moja nadzieja – ocenia Andrzej Stankiewicz.
Nie jest też optymistą, jeżeli chodzi o młodych dziennikarzy. – W Onecie mamy dużo zdolnych młodych osób, o które dbamy i które znakomicie się rozwijają. Ale sama zmiana pokoleniowa nie uzdrowi mediów. Przecież najwięksi siepacze polityczni w mediach to ludzie młodzi – nie mają większych osiągnięć dziennikarskich, więc chcą się wyróżnić brutalnością. Nie potrafię powiedzieć, co trzeba by zrobić, aby to zmienić. Nie jestem moralizatorem. Moje szczęście polegało na tym, że zaczynałem robotę dziennikarską w dobrym momencie, miałem trochę szczęścia do ludzi i tematów. Nikt nie podchodzi do mnie z dziwnymi propozycjami. Po prostu mam opinię człowieka, który nie potrafi się dogadywać. To moje szczęście, ale wiem, że nie każdy je ma – podkreśla.
Jaka jest przyszłość polskiego dziennikarstwa?
Nasz rozmówca, pytany o przyszłość polskiego dziennikarstwa odpowiada: – Wierzę, że władza nie odważy się uderzyć w prywatne media. Wiem, że by chciała, ale wiem też, że sojusznicy, z którymi się musi liczyć, wysłali jej jasne ostrzeżenie. Wierzę w ludzi mediów, którzy są obiektywni, doświadczeni, którzy potrafią szukać tematów. Wierzę, że w nich przetrwa to, co dobre w dziennikarstwie. Oni wciąż będą uprawiać dziennikarstwo niezależnie – wskazuje.
Według Stankiewicza to my – dziennikarze sami doprowadziliśmy do tego, że nie ma środowiska dziennikarskiego. – Nie ma w związku z tym wspólnych mianowników. Kiedyś było ich kilka: integracja europejska, bycie w NATO, wolny rynek. Dzisiaj ich nie ma. Na dodatek doprowadziliśmy do tego, że jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę polityków – ocenia.
– Kiedyś było tak, że dziennikarze patrzyli władzy na ręce i do jakiegoś stopnia politycy akceptowali ten fakt. Niektórzy mogą powiedzieć, że tęsknię za czasami mocarstwowymi, ale ja uważam, że to była normalność. Dzisiaj to my jesteśmy zależni od polityków – kto dostanie reklamy, kto awansuje. To jest dramat – zaznacza.
REKOMENDACJA: Kluczem powodzenia obiektywna redakcja
Skąd biorą się problemy w mediach? Według Stankiewicza przez brak pieniędzy. – Zawsze jest tak, że jeżeli wydawca jest bezpieczny finansowo, może sobie na więcej pozwolić. Jeżeli są redakcje, które mają słabą sytuację finansową, to zaczynają się wahać, pojawiają się kłopoty. W mniejszych redakcjach, w wydawnictwach krajowych to poważny kłopot, kiedy duży reklamodawca państwowy postawi warunek: jeśli tekst się ukaże, to cofniemy finansowanie. Kilku dużych i silnych wydawców jest o wiele korzystniejszą sytuacją dla jawności życia publicznego, niż wielu małych. Po pierwsze: mają mniejsze zasięgi, po drugie: mają mniej pieniędzy, nie są w stanie uprawiać dziennikarstwa. Niezależność finansowa jest kluczem. Na pełną niezależność od polityków może pozwolić sobie naprawdę niewiele mediów – mówi portalowi Wirtualnemedia.pl.
Kluczem do obiektywnego, niezależnego dziennikarstwa ma być znalezienie redakcji, która na takie dziennikarstwo pozwoli. – Kłopotem jest konsekwentne wycofywanie się kapitału zagranicznego z polskich mediów, zwłaszcza informacyjnych. Zagraniczny wydawca gwarantuje niezależność w sytuacji, gdy władza ma metody nacisku na krajowych wydawców. Kaczyński walczy z kapitałem zagranicznym w mediach, dlatego że wie, że nie ma na niego właściwie żadnego politycznego wpływu.
W rozmowie z nami Stankiewicz stwierdza, że większości krajowych wydawców władza jest w stanie uprzykrzyć życie. – Duże firmy zagraniczne w ogóle nie myślą tymi kategoriami. Do mnie docierają po miesiącach informacje na zasadzie: „chcielibyśmy, żebyś wiedział, że… kilka miesięcy temu taki i owaki polityk zgłosił się do prezesa, bo chciał zablokować twój tekst. Wytłumaczyliśmy mu, jaka jest procedura”. Nigdy nikt nie próbował mi powiedzieć, że nie powinienem czegoś pisać. Do tej pory szefowie, których miałem, byli jak tarcza antyrakietowa – mówi nam dziennikarz.
Przypomina również, że jest jedynym dziennikarzem w Polsce, który dwa razy wygrał sprawę za swoje teksty w Strasburgu. – To były procesy o dwa teksty śledcze w „Rzeczpospolitej”. Pierwszą sprawę wygrałem w 2014 roku – na orzeczenie czekałem 11 lat. Drugą wygrałem rok później, po 10 latach. Swoją pracę zaczynałem w 1997 roku, a te teksty ukazały się w 2003 i 2005 roku. Byłem wówczas relatywnie młody, a pozwolono mi robić duże śledcze tematy. Procesy? Wzmocniły mnie – zaznacza. – Nie boję się procesów. Powiem więcej: uwielbiam procesy, kocham warszawskie sądy. Jeśli ktoś myśli, że zadzwoni i powie, że mnie pozwie i się tym przejmę lub prześle mi pismo procesowe i coś to zmieni – ze zapewniam, że się myli. Miałem szczęście, bo zacząłem w dobrym miejscu, w dobrym czasie i z dobrymi ludźmi.