Z trollami się nie dyskutuje

Bertold Kittel

Z Dziennikarzem Roku 2018 Bertoldem Kittelem rozmawia Grzegorz Kopacz.

Mówią, że zostałeś Dziennikarzem Roku za ustawione urodziny Hitlera.

To celowe działanie propagandowych mediów: skupić uwagę opinii publicznej na jednej rzeczy wybranej z całego reportażu „Polscy neonaziści” – którą potem można wyśmiać. A istotą tego filmu jest fakt, że stowarzyszenie Duma i Nowoczesność to część większej, narodowej układanki, że bierze udział w corocznym festiwalu Orle Gniazdo promującym „narodową” scenę muzyczną. Nasz materiał ujawnił, co kryje się za symbolami nacjonalistów, czyli ich falangami i mieczykami. Pokazaliśmy, że za zamkniętymi drzwiami oni po prostu hajlują.

Zarzuty wobec Was dotyczyły tego, czego nie pokazaliście w „Superwizjerze”. Było więcej materiału nakręconego z urodzin Hitlera?

Oczywiście. Materiału zebraliśmy tyle, że gdy na początku grudnia 2017 roku, czyli zaraz po demonstracji narodowców w Katowicach z szubienicami dla europosłów, usiedliśmy do montażu, samo przeglądanie zajęło nam dwa tygodnie. Skończyliśmy reportaż 13 stycznia ubiegłego roku, stąd data emisji 22 stycznia.

Wobec insynuacji „Sieci”, wPolityce.pl i oskarżeń ze strony polityków PiS, że całe te urodziny były ustawką, dlaczego nie upubliczniacie wszystkiego, co macie?

Wybraliśmy to, co było konieczne do opowiedzenia historii. Abstrahując od absurdalnych zarzutów, warto zauważyć, że mimo ośmiu kamer – część z nich miał Wacowski – nie udało się nam nagrać dwóch kluczowych rzeczy: Sitasa przemawiającego na cześć Hitlera i momentu zapalenia swastyki, w reportażu widać tylko rozbłysk na ubraniu jednego z uczestników. Zdjęć płonącej swastyki nie mielibyśmy w ogóle, gdyby Piotrek nie zaproponował „spontanicznie”: „Zróbmy sobie przy niej selfie”. Wtedy wraz z innymi mógł wyciągnąć telefon i robić zdjęcia. Przecież gdyby to była impreza na nasze zlecenie, naprawdę mamy sprzęt do pracy w lesie, drukarkę 3D do druku elementów, w których moglibyśmy ukryć sprzęt, moglibyśmy tam okamerować każde drzewo!

Prokuraturze udostępniliście wszystkie nagrania?

W TVN organom ścigania udostępniamy tylko to, co zostało upublicznione. Czyli reportaż telewizyjny plus materiał ze strony internetowej „Superwizjera”, w którym jest nagrane nawoływanie ze sceny do zabicia Donalda Tuska.

Zdjęcia z hajlującym Wacowskim, które w październiku nagle odkrył serwis Karnowskich, były od początku dostępne prokuraturze?

Tak. Kiedy Wacowski zeznawał w prokuraturze, bodajże w marcu, pokazano mu te zdjęcia. Zeznał, że nie był tam w celu propagowania nazizmu. Wtedy Prokuratura Okręgowa w Gliwicach ustaliła, że z 80 osób, które dostały zaproszenie na imprezę od przewodniczącego Dumy i Nowoczesności Mateusza S., zwanego „Sitasem”, dwie – czyli Wacowski i Ania Sobolewska – nie miały zamiaru propagowania nazizmu, bo były tam po to, by to ujawnić. Tak więc prokuratorzy nie chcieli postawić zarzutu dziennikarzom. Sprawa wróciła, gdy w listopadzie postępowaniem zainteresowała się Prokuratura Regionalna w Katowicach. Moim zdaniem tych zdjęć nie ma nigdzie indziej i nagła akcja wPolityce.pl musiała być zrobiona w porozumieniu z władzami katowickiej prokuratury. Potem zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa złożyło Ordo Iuris i dwa dni później Wacowskiemu postawiono zarzuty. Nie znam drugiego takiego przypadku, by prokuratura działała tak szybko, jeśli nie chodzi o kogoś złapanego na gorącym uczynku.

Po szumie w mediach, który podniósł się po wizycie ABW w domu Wacowskiego, Prokuratura Krajowa ogłosiła, że zarzuty o podżeganie do propagowania nazizmu wobec operatora TVN były przedwczesne. Ale wciąż nie upadły?

Nie upadły, mimo że nie mógł popełnić przestępstwa, bo w ogóle nie miał takiego zamiaru. Przeciwnie, zamierzał ujawnić tych, którzy popełnili przestępstwo, dzięki czemu prokuratura mogła wszcząć śledztwo. [Dwa miesiące po publikacji wywiadu w „Press” – pod koniec lutego br. – prokuratura umorzyła śledztwo przeciwko Piotrowi Wacowskiemu -przyp.red.]

Poznał te zarzuty? Zgodnie z Kodeksem postępowania karnego prokurator powinien niezwłocznie ogłosić je podejrzanemu.

Jego adwokatka napisała do prokuratury, że skoro jest stroną w postępowaniu, to przysługują mu pewne prawa, lecz prokuratura na jej pismo nie odpowiedziała. A powinien móc zapoznać się z decyzją prokuratury.

Jak w „Procesie” Kafki.

Tak. Decyzja prokuratury o zarzutach nie została uchylona, a on ich nie zna.

Dlaczego pozywacie wPolityce.pl za insynuacje, że Wasz materiał był ustawką, a nie tłumaczycie, jak było naprawdę?

Mamy do czynienia z atakiem organu ściśle podporządkowanego partii rządzącej, zajmującego się propagandą, którą wzmacniają internetowi trolle. Nasze obszerne wyjaśnienie byłoby tylko pożywką dla kolejnych nienawistnych memów. Ujawnienie wizerunku operatora, którego twarz w innych materiałach blurowaliśmy, ma służyć hejterom. Wielu prawicowych dziennikarzy prawda nie interesuje.

Karnowskich nie interesuje Wasza wersja?

Oni nawet do nas nie zadzwonili, by zapytać, jak było. Im zależy na podtrzymaniu swojej tezy.

Załóżmy, że zrobiliśmy ustawkę z Sitasem. Załóżmy też, że wyreżyserowane są również te nasze problemy z brakiem zdjęć, o których wspomniałem. Ale na zdjęciu, które oni opublikowali, wraz z Anią pijącą czarną warkę jest dziewczyna z kamerą handycam. Kto to jest? Co się stało z jej nagraniem? To już nikogo nie interesuje.

A Ty jak to tłumaczysz?

Moim zdaniem Sitas zdjęciami z tej imprezy chciał zasilać jakieś zagraniczne fora internetowe, by pokazać, że w Polsce jest prężna organizacja nazistowska. On wcześniej miał już zarzuty za rasistowskie gazety „Zjednoczony Front” i „Biały Głos”, które były po polsku i angielsku. Były finansowane przez pewnego Polaka mieszkającego w USA i tam je wysyłał, co wytropiła brytyjska policja, w konsekwencji czego ABW namierzyła Sitasa. W Stanach Zjednoczonych ruchy neonazistowskie rosną w siłę, a taka ikonografia mogła być potrzebna Sitasowi, by pokazać, jak silni są bracia z Polski, by mogli nawiązać współpracę. Inaczej nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. To najbardziej prawdopodobna hipoteza.

A może to była inscenizacja dla TVN, bo z Was chcieli zakpić? Ta swastyka z wafelków, jakaś pokraczna musztra, komiczna laudacja o Hitlerze kochającym dzieci…

Zauważ, że w naszym materiale dystansujemy się od tego, potraktowaliśmy to trochę jako ciekawostkę przyrodniczą. Lektor na wzór Krystyny Czubówny czyta: „Tymczasem w lesie koło Wodzisławia…”

Zdjęcia do tego reportażu kręciliśmy pół roku. W marcu powstały pierwsze nagrania z koncertu w Grodziszczu. Szukając wjazdu na „Night of Terror”, znaleźliśmy ludzi, którzy tam jechali i ogłaszali się, że mogą kogoś zabrać. Jedną z nich był znany neonazista Krystian Z. – przyjaciel Sitasa, sekretarz Dumy i Nowoczesności. Odezwała się do niego Ania Sobolewska, a Krystian Z. skontaktował ją z Sitasem. Ania kontaktowała się z nimi równocześnie z różnych profili na Facebooku. Dzięki podtrzymywaniu nawiązanych kontaktów dostała od niego przez Facebooka zaproszenie na imprezę w lesie. Problem był w tym, że jeszcze gdy chodziło o wyjazd na koncert do Grodziszcza, ona podała, iż jest z Rybnika, a Wodzisław z nim graniczy. Było więc duże prawdopodobieństwo, że ktoś z obecnych na imprezie w lesie mógł ją zapytać, do jakiej szkoły chodziła i kto tam uczy matematyki. Wymyśliliśmy więc jej historię, że się przeniosła do Warszawy, jak miała osiem lat. To było bardzo ryzykowne i dowodzi, że cała ta nasza akcja była na rympał. Wyniknęła z faktu, że Sitas rozsyłał zaproszenie na urodziny praktycznie każdemu.

To nadal nie wyklucza, że może jednak ktoś chciał dla Was zorganizować tę inscenizację.

Dobra, to absurdalne, ale załóżmy, że tak było. Mamy fajne zdjęcia z urodzin Hitlera, zdjęcia z koncertu nazistów, ale co z tym zrobić? Jak z tego zrobić reportaż? Kto ma być jego bohaterem? Materiał przeleżał całe wakacje i dopiero po nich zacząłem myśleć, jak go zamknąć. Pojechałem na Śląsk, by poobserwować liderów Dumy i Nowoczesności. Jeździłem za nimi, sprawdzałem, gdzie mieszkają, co robią, czym jeżdżą, ale nic z tego nie wynikało.

W końcu zdobyłem numer telefonu Jacka Lanusznego, zastępcy Sitasa w stowarzyszeniu Duma i Nowoczesność i lidera Ruchu Narodowego na Śląsku, czyli już ważnego polityka. Przedstawiłem mu się jako zatroskany obywatel, który ma sprawę do omówienia. Powiedział mi, że nie bywa w biurze w Katowicach, ale w najbliższą sobotę mają happening na placu Sejmu Śląskiego. „Pon tam przyjdzie, to pogodomy” – zaprosił. Byłem tam od początku, jak stawiali te szubienice dla europosłów. Bez problemu wszystko nagrywałem. Nawet na materiałach „Faktów” TVN widać, jak snuje się tam gość z brodą, w skórze i glanach, to ja. Wyglądam jak narodowiec. W końcu robi się ciemno, impreza się kończy, Lanuszny zostaje sam, podchodzę, przypominam się, że mieliśmy pogadać. Zwabiłem go do holu Teatru Śląskiego, który stoi przy placu Sejmu Śląskiego. Musiałem go odciągnąć od kolegów, by nikt mi przypadkowo nie przerwał nagrania. Czułem, że mam przełomowy moment całego materiału.

Powiedziałeś mu, że jesteś dziennikarzem?

Tak, ale takim, co pisze książki i trochę działa w internecie. Nie zapytał, skąd dokładnie jestem. Gadka trwała z 50 minut. Nagraliśmy ją z trzech kamer, które miałem przy sobie, ale jeszcze był ktoś, kto kręcił szeroki plan. Wszystko nagrało się super. Potem robi się piekło wokół szubienic, są trzy dni na czołówce „Faktów”, Komisja Europejska pisze w ich sprawie do polskiego rządu. Czy jesteś w stanie wymyślić taki przebieg zdarzeń? I że, zaczynając akcję z wieszaniem wizerunków polityków, Lanuszny wymieni nazwę Duma i Nowoczesność? Dopiero to dało mi klamrę spinającą całość. Mamy Sitasa, Krystiana Z., Lanusznego, zdjęcia z tego, co robi ich stowarzyszenie i ikoniczny utrwalony newsami w opinii publicznej obraz szubienic. Wtedy zdecydowaliśmy, że trzeba zrobić reportaż jak najszybciej i de facto poszedł w martwym sezonie. Nadal uważasz, że ktoś, opłacając urodziny Hitlera pieniędzmi w reklamówce, mógł tak to zaplanować?

Piotr Wacowski ma duże doświadczenie, ale Anna Sobolewska już nie. Nie mogłeś wiedzieć, w co ich pakujesz.

Gdy Ania z Wackiem wyszli z parkingu do lasu, dzięki telefonowi miałem podgląd na ich pozycję, ale nie wiedziałem nic więcej. Wyobraź sobie, co przeżywałem, kiedy oni byli tam od godziny 18 do bodaj pierwszej w nocy. Widziałem, że poszedł za nimi koleś w bluzie marki Lonsdale, po czym rozpoznaje się neonazistów. Zakładają na nią katanę, rozpinają i wtedy na piersiach zostaje napis: „nsda”, co ma nawiązywać do NSDAP. Wciąż dopytywał: „A kim wy jesteście?”, „Dla kogo pracujecie?”, „Dla ABW czy dla TVN-u?”. Na szczęście był kompletnie pijany i inni robili sobie z niego bekę. Opowiadał, że niedawno został pchnięty nożem, a jego brat siedzi za zabójstwo.

Gdzie jest granica przy robieniu tego typu materiałów?

Nie wiem, ale jeżeli chodzi o urodziny Hitlera, to ją na pewno przekroczyliśmy. Gdyby ich przejrzeli, że są z TVN, gdyby znaleźli kamery, mogłoby się skończyć tragicznie. Może uznasz mnie za wariata, ale czekając długie godziny, aż będą bezpieczni, miałem wizję, że następnego dnia będę tam składał kwiaty.

W prasie o imprezach neonazistów w Polsce pisano nie raz, także o festiwalu Orle Gniazdo. Jednak żaden z tych tekstów nie wzbudził takiej reakcji jak obraz hajlujących puszczony w telewizji.

To jest właśnie dramat Jacka Harłukowicza z wrocławskiej „Gazety Wyborczej”, który udowodnił w swoich tekstach, że Dolny Śląsk to zagłębie neonazizmu. Najmocniejszym fragmentem naszego materiału jest zestawienie ujęcia z koncertu, na którym kilkaset osób hajluje, krzycząc „Sieg heil!”, z butną wypowiedzią Lanusznego, że on widzi tam jedynie machanie ręką. Tego nie udałoby się opisać żadnym tekstem.

Zawsze chciałeś pokazywać gorszą stronę człowieka? Z liceum w Rabce wyleciałeś, bo w gazetce szkolnej opisałeś praktyki wręczania kosztownych prezentów nauczycielom.

Ten nasz materiał w gazetce szkolnej był żartobliwy, a nie demaskatorski. Niestety reakcja dyrekcji szkoły była nieadekwatna. Nie dorabiałbym do tego ideologii, choć faktycznie musiałem zmienić liceum.

Zaczynałeś w prasie. Po krótkim pobycie w „Gazecie Wyborczej Kraków” przeszedłeś do krakowskiej redakcji „Super Expressu”. Radziłbyś dziś dziennikarzom zaczynać od tabloidu?

Nie ma złej drogi wejścia do tego zawodu. Tabloid, dział miejski, tematy społeczne – nic z tych rzeczy ujmy nie przynosi. Czołowi polscy dziennikarze mają za sobą takie epizody. W „Super Expressie” pod kierownictwem Grzegorza Lindenberga pracowali ze mną przecież tacy ludzie jak Robert Zieliński czy Wojciech Czuchnowski.

W przeciwieństwie do niektórych kolegów dostrzegam dobre cechy tabloidów. Na przykład „Fakt” pod rządami Roberta Felusia wyciągał dużo fajnych rzeczy, dopuszczając się małych prowokacji.

I gdy przechodziłeś z „Super Expressu” do „Rzeczpospolitej”, nie patrzono tam na Ciebie z wyższością?

Tam przechodziłem już po epizodzie w „Życiu” Tomasza Wołka, w którym też pracowałem z fajnymi ludźmi, jak na przykład Jarosław Jakimczyk czy Maciek Duda. Przeszedłem do „Rzepy”, gdy stworzono dział stricte społeczny, który zajmował się też tematyką kryminalną. Wtedy z Anią Marszałek dostaliśmy większe pole do działania.

Za śledztwa w „Rzeczpospolitej” zgarnąłeś pierwsze Grand Pressy – to były głośne teksty o powiązaniach sędziego z szefem gangu, o aferze w Śląskim Urzędzie Wojewódzkim, o powiązaniach szefa PZU Jaromira Netzla z oskarżonym o pranie brudnych pieniędzy. Ale też przekonałeś się, że dziennikarz śledczy musi mieć grubą skórę – zaczęły się procesy.

„Rzeczpospolita” była wtedy medium o ogromnej sile rażenia, wszystkim jej publikacjom towarzyszyły emocje, presja na dziennikarzach też była duża. Z drugiej strony, w przypadku długich tekstów trudno było zapanować nad tym, by wszystko było idealnie. W tych długotrwałych procesach, które nam wytaczano, czasem chodziło o interpretację słów, przecinek w tytule, zdjęcie albo podpis pod nim.

Jaromir Netzel, były prezes PZU SA, mówił, że jesteś „majorem służb specjalnych”.

Wytoczyłem mu sprawę i w ramach ugody mnie przeprosił.

Dlaczego pozywasz – Netzla, Radę Etyki Mediów, teraz TVP – gdy nadepną Ci na odcisk?

Mój brak reakcji na podważanie mojej wiarygodności byłby odbierany jako przyznanie się. W wielu kwestiach mam związane ręce, ale w przypadku takich insynuacji jak we wPolityce.pl nie mogę przejść nad nimi do porządku dziennego. Nie zgadzam się na szkalowanie dziennikarza. O wiarygodność musimy dbać, bo to właśnie ona najbardziej rozjusza trolli.

Co odpowiadałeś tym, którzy mówili, że pracujesz na zlecenie służb?

Trudno się przed takimi oskarżeniami bronić. Niektórzy nie potrafią zracjonalizować tego, że zwykłą dziennikarską robotą można wiele ustalić. Tekst napisany na podstawie kwitów łatwo odróżnić od reporterskiej roboty. Wystarczy spojrzeć, jak ten pierwszy wygląda wlany na kolumnie: nie ma w nim żadnych wypowiedzi, wymiany zdań, reporterskich opisów miejsca czy czasu. Dla mnie zawsze znaczenie miała forma, a dane z gotowych raportów ją zabijają.

Jednak gdy się skończył czas rządów AWS, Wasze materiały w „Rzeczpospolitej” już nie miały takiej nośności.

Schyłek rządów Jerzego Buzka to był okres, gdy wszystkie media miały o czym informować. Tam każdy walczył z każdym. Nie przypadkiem w kolejnych wyborach RS AWS nie przekroczył nawet progu wyborczego. Kiedy jednak nastały rządy SLD, po moim tekście pracę straciło kilku lub kilkunastu wysokich rangą urzędników MSW, a Anna Marszałek opisała aferę starachowicką, czyli przeciek tajnych informacji z MSWiA do grupy przestępczej, za którym stali politycy. To przyczyniło się do upadku rządu Millera.

Press

Kiedy Anna Marszałek odbierała tytuł Dziennikarki Roku 2003, było Ci żal, że to nie Ty?

Ależ skąd! Wtedy zrobiliśmy jedną z najbardziej szalonych imprez w knajpce Antrakt. Wszyscy się cieszyliśmy, bo w tamtych latach dziennikarze piszący nie zdobywali nagrody Dziennikarza Roku, dostawali ją głównie dziennikarze znani z telewizji. Mieliśmy nikłe szanse, żeby się przebić, a okazało się, że to możliwe.

Dziś już takich dziennikarskich imprez się nie robi… Było na niej całe kierownictwo gazety i wspólnie, solidarnie świętowało sukces. Ania na niego zasłużyła.

Z „Rzeczpospolitej” odszedłeś za pierwszych rządów PiS. Napisałeś wtedy w „Testamencie Kittela”, że „Rzeczpospolita” nie jest już symbolem niezależnego dziennikarstwa. Nie sądzisz, że to było za mocne, widząc, co dziś robią media propagandowe?

Dla mnie okres świetności „Rzeczpospolitej” skończył się z chwilą śmierci jej redaktora naczelnego Macieja Łukasiewicza. Potem był jeszcze Grzegorz Gauden, bardzo porządny facet, ale ja wręczałem wypowiedzenie już jego następcy – Pawłowi Lisickiemu. Powodem napisania mojego „Testamentu” był materiał o pedofilii w szczecińskiej diecezji, który współredagowałem. Ofiary księdza podejrzewanego o molestowanie pod nazwiskiem opowiadały swoje historie, a kierownictwo „Rzeczpospolitej” nie chciało tego opublikować, podając przez kilka miesięcy jakieś dziwne argumenty. Nie od dziś pracuję w mediach i rozumiem, że redaktorzy mają swój światopogląd, lecz dziennikarstwo nie polega na kryciu pedofilów.

Ale po co napisałeś testament, skoro wcale nie zamierzałeś rzucać zawodu?

To był testament w tym sensie, że część mojego życia zawodowego została zamknięta. Nie planuję powrotu do pisanego dziennikarstwa.

Odbierając nagrodę na gali Grand Press 2018, powiedziałeś, że przechodząc do telewizji, musiałeś się jej bardzo długo uczyć. Czego mianowicie?

Materiały przykrywkowe zaczęliśmy robić w TVN w 2009 roku. Wtedy zrobiliśmy dokument śledczy dotyczący afery związanej z Kościelną Komisją Majątkową. Był nominowany do Grand Press, ale – jak usłyszałem od jurorów – był za długi, bo trwał 68 minut. Krytyka mnie mobilizuje, więc teraz robimy rzeczy krótsze i bardziej dynamiczne.

Czego jeszcze się nauczyłeś?

W tekście śledczym dla gazety informujesz o swoich ustaleniach, a w telewizji snujesz opowieść. Musisz mieć przede wszystkim bohatera, pokazać go w różnym kontekście.

No i w telewizji przede wszystkim trzeba dbać o dźwięk. W przypadku materiału o majątku Kościoła, który robiłem z Jarkiem Jabrzykiem, chodziło o fałszowanie operatów szacunkowych. Ponieważ byliśmy już rozpoznawalni, w rolę biznesmena przekręciarza wcielił się Michał Stankiewicz. Dobicie interesu z kupnem lewego operatu od faceta, który był niezwykle ostrożny, miało się odbyć podczas kolacji w hotelowej restauracji. Dźwiękowiec wyposażył Michała w dyktafon aktywujący się na głos. Niestety, przy stoliku obok siedziała kobieta, która tak głośno się śmiała, że nagranie kompletnie nie nadawało się do emisji. Od tego momentu zacząłem sam zakładać dźwięk.

Dziś, kiedy prawie wszyscy wszystkich nagrywają, chyba nie jest łatwo zamaskować sprzęt nagrywający?

Ten gotowy, sprzedawany w internecie, na przykład schowany w długopisach, nie sprawdzi się, bo znają go chociażby policjanci czy detektywi i ich już nim nie nagrasz. Trzeba robić rzeczy niekonwencjonalne. Przede wszystkim rozmówca, patrząc na ciebie, nie może mieć żadnych podejrzeń, a żeby je zrodzić, wystarczy, że jesteś ubrany w marynarkę lub koszulę z kieszeniami albo kładziesz coś na stole. Nie ma granicy kreatywności w kamuflowaniu kamer. Kiedyś wydrukowaliśmy w drukarce psią kupę. Wiadomo, kupy nikt nie ruszy.

Robiąc materiały pod przykrywką, niezależnie od wideo koniecznie trzeba nagrać dźwięk. Obrazu możemy nie mieć, bo zawsze można to jakoś obejść, ale bez dźwięku nie masz nic. W prasie możesz zrelacjonować czyjąś wypowiedź, w telewizji widz musi słyszeć głos bohatera.

Masz jakieś procesy za materiały telewizyjne? Pomijając sprawę urodzin Hitlera. Za „Układ radomski”, głośny reportaż z ubiegłego roku, nikt z polityków PiS Was nie pozwał?

Nie.

Dziwne, bo ten materiał znacznie mocniej uderzał w partię rządzącą niż „Polscy neonaziści”. Tuż przed wyborami samorządowymi pokazaliście, jak politycy PiS się bogacą na lokalnych biznesach.

Faktycznie, pokazujemy w nim, że młodzi faceci przychodzą do władzy, a za kilka lat są grubi, mają wypchane portfele i stać ich na wysyłanie dzieci do szkół w Szwajcarii. To wygląda niemal jak oligarchia w stylu ukraińskim. Co ciekawe, „Układ radomski” jest nietypowym materiałem śledczym, bo tam praktycznie poza jedną sytuacją wszyscy bohaterowie zgodzili się na oficjalne rozmowy przed kamerą. Ale okazało się, że w związku z tym materiałem to ja muszę pozywać, a nie mnie pozywają. „Wiadomości” TVP napluły na mnie, że zataiłem swoją znajomość z prezydentem Radomia Radosławem Witkowskim, co ma niby sugerować, że miałem jakiś interes w zrobieniu tego materiału. Prawda jest taka, że przed rozpoczęciem zdjęć do tego reportażu nigdy wcześniej Witkowskiego nie spotkałem. „Wiadomości” nie zapytały mnie o to, bo moja odpowiedź zburzyłaby ich tezę. Dlatego domagam się sprostowania i pozywam TVP o naruszenie dóbr osobistych.

Rozumiem, ale dlaczego po materiałach telewizyjnych już nie masz procesów?

Może łatwiej przyczepić się do słowa pisanego? W telewizji, gdy się coś nagrało, trudno się potem tego wyprzeć. „Gazeta Wyborcza” za opisywanie układu radomskiego ma procesy, a ja nie dostałem nawet sprostowania.

Jako dziennikarz masz poczucie władzy?

Nie postrzegam tego zawodu w kategoriach przywileju. Czwartą władzę rozumiem jako narzędzie, które pozwala społeczeństwu z pominięciem instytucji i sądów kontrolować rzeczywistość. Pokazywać mu to, do czego nie dociera kontrola urzędów. Jedynym naszym przywilejem jest to, że ludzie nadal nam ufają. Większość społeczeństwa już wie, że to, co robimy, nie przynosi nam kokosów i że nie wykonujemy tego zawodu w złej wierze.

Dziennikarze niewygodni dla rządu muszą się dziś mierzyć z hejtem w sieci, fake newsami na swój temat w mediach rządowych, do tego dochodzą wezwania na przesłuchania, ABW w domu, stawianie absurdalnych zarzutów przez prokuraturę. Jak to znieść?

Jest tak, że nagle sąsiedzi czy znajomi zaczynają się na ciebie dziwnie patrzeć, jak byś nie wiadomo co zrobił. I to jest problem. Wszelkiego rodzaju wystąpienia publiczne mogą się skończyć tym, że przyjdzie grupa hejterów, by cię obrażać. Doświadczeni dziennikarze potrafią się na to przygotować, uodparniają też swoich bliskich, ale młodsi czy bardziej wrażliwi nie dają sobie z tym rady. Przykładem jest Karolina Baca-Pogorzelska, która nie wiedziała, co to sterowany hejt, dopóki nie zajęła się węglem z Donbasu. Podjęła próbę dyskutowania z propagandystami i trollami na Twitterze, a z nimi się przecież nie dyskutuje. Ich trzeba obnażać, pokazywać, że zajmują się manipulowaniem debatą publiczną i niszczeniem ludzi dostarczających społeczeństwu prawdziwych informacji

Nadal uważasz, że odejście z mediów to pójście na łatwiznę?

Kiedy to mówiłem, była inna sytuacja. Dziś rozumiem, że niektórzy z nas dochodzą do ściany i odchodzą. Nie będę ich oceniał. Jest jednak grupa dziennikarzy, która jest pamięcią korporacyjną tego zawodu, bo ma w głowie wydarzenia z ostatnich 25 lat – tych będę darzył szacunkiem, bo pozostają w zawodzie mimo wszystko. Taki Wojtek Cieśla, który nie tylko walczy jako dziennikarz, doświadczając hejtu, ale zamiast chodzić po telewizjach, woli szkolić studentów. To sól tego zawodu.

A czy Ty poza TVN-em miałbyś jeszcze gdzie walczyć? Zobacz, jak taki as telewizyjny, jakim jest Tomasz Sekielski, staje na głowie, by przetrwać w zawodzie.

Tomek pokazał, jak w 2018 roku można zdobyć finansowanie na niezależny film. Budzi we mnie niekłamany podziw, że nie został celebrytą i za wszelką cenę broni w sobie dziennikarza.

Czyli widzisz, że możliwości dla takich dziennikarzy jak Ty się kurczą?

Jestem niszowym Dziennikarzem Roku. Od 10 lat robię trudne technicznie materiały wcieleniowe, w których wymyślam kamuflaż, odpowiadam za kryształowy dźwięk, współpracuję z operatorem i montażystą. Dziennikarzem piszącym możesz być tylko w Polsce. A śledcze dziennikarstwo telewizyjne nie różni się niczym na całym świecie. Mogę zrobić dokument w dowolnym miejscu, dla dowolnej telewizji, dla konsorcjum mediów czy dla Greenpeace i jedynym moim problemem będzie tłumacz. Nie zamierzam się poddawać.