Radio, prasa, telewizja i portale internetowe mają być na Węgrzech skupione w jednych rękach – premiera Victora Orbána. Niemal 500 firm medialnych działających w ramach jednej fundacji dla jednych oznaczają propagandowy, prorządowy przekaz. Dla innych – dbanie o interes narodowy. Dziennikarze w rozmowie z Wirtualnemedia.pl oceniają sytuację na węgierskim rynku medialnym.
Proces skupiania węgierskich mediów wokół premiera Victora Orbana przebiegał powoli – najpierw w 2016 roku zamknięto największą opozycyjną gazetę „Népszabadság”. Odkupił ją wieloletni przyjaciel szefa rządu, a później postanowił o jej likwidacji – oficjalnym powodem miały być czynniki ekonomiczne. Potem stopniowo media były wykupywane przez prorządowych oligarchów.
Obecnie najsilniejszym ośrodkiem medialnym staje się Środkowoeuropejska Fundacja Prasy i Mediów – to jeden konglomerat, stworzony z 476 firm. Według niektórych ma ona szansę stać się największym tego typu trustem w Europie, jej majątek szacowany jest na kilkadziesiąt milionów euro.
Niektórzy oceniają, że to finanse były kluczem do skoncentrowania mediów w jednych rękach – udaje się to poprzez finansowanie – lub jego ograniczanie – z reklam ze spółek państwowych. Największym reklamodawcą na Węgrzech jest bowiem państwo. Z kolei wprowadzenie tzw. podatku od reklam telewizyjnych, który uderzył przede wszystkim w największego nadawcę – RTL Klub miało być ciosem dla mediów prywatnych.
Na początku grudnia „New York Times” ocenił, że premier Węgier stworzył „medialną machinę na wzór propagandy z czasów komunistycznych, która uniemożliwia wszelką krytykę czy uczciwe rozliczenie jego prawicowo-nacjonalistycznej rządów”.
W tym roku swoje koncesje utracą dwie niezależne, komercyjne stacje radiowe (nie przedłużono im koncesji na nadawanie) – chodzi o Music FM i Sláger FM.
Według szacunków opozycyjnych, węgierskich mediów, tylko 1/3 nadawców ma być pozbawiona wpływów władzy. Oficjalnie, Fundacja Prasy i Mediów ma na celu stworzenie „wyważonego krajobrazu medialnego”. Jednak według „NYT” liczba prorządowych mediów wzrosła – w porównaniu do 2015 roku – 31 do 500 tytułów i nadawców w 2018 roku.
Sprzyjające władzy media mają być zadowolone z obecnej sytuacji i rządów prawicy; lewicowe i liberalne uważają, że wolność słowa jest ograniczona. Mówi się o „nowym systemie medialnym”. Spytaliśmy dziennikarzy, jak oceniają sytuację na rynku medialnym na Węgrzech. Czy rzeczywiście są powody do niepokoju w kontekście wolności prasy?
Kurski: Dążenie do jednego, propagandowego przekazu
Zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” Jarosław Kurski uważa, że „Wyborcza” uważnie śledzi sytuację na Węgrzech, zwłaszcza piórem Michała Kokota.
– Rzeczywiście Orbán najpierw stworzył oligarchów, umożliwił przejęcie mediów, które wcześniej zdusił specjalnymi podatkami od reklam. Teraz utworzył jeden rządowy trust. To operacja, która zmierza do tego, aby był jeden wódz, jedna partia, jeden propagandowy przekaz. Do takiego „ideału” zmierza w Polsce rząd Prawa i Sprawiedliwości – uważa Kurski.
Z kolei Łukasz Warzecha, publicysta m.in. „Do Rzeczy” w rozmowie z nami stwierdza, że „sytuacja na Węgrzech, jeżeli chodzi o media publiczne – szczególnie prywatne – robi się groźna”.
– Mimo że rynek medialny jest teoretycznie wolny, w praktyce zdecydowana jego większość została skupiona w rękach oligarchów będących w orbicie wpływów Viktora Orbána. Ostatni z oligarchów krytycznych wobec Orbana, jego były druh Lajos Simicska pod naciskiem politycznym nagle sprzedał swoje media, obecnie więc żadne główne tytuły, bądź stacje nie są krytyczne wobec władzy – mówi Wirtualnemedia.pl Łukasz Warzecha.
Według Patryka Słowika z „Dziennika Gazety Prawnej” sytuacja mediów na Węgrzech „jest zła, ale stabilna”.
– Bycie dziennikarzem na Węgrzech na pewno jest łatwiejsze niż na przykład w Rosji czy nawet Bułgarii. Model władzy wobec dziennikarstwa opiera się na przemocy ekonomicznej. Z jednej strony przeciętnemu milionerowi nie opłaca się wydawać rzetelnej gazety lub tworzyć obiektywnej telewizji, bo zostanie upodlony szeregiem kontroli, aż mu się bycie twórcą mediów znudzi. Z drugiej – zawód dziennikarza jest zohydzany, a duże pieniądze tylko w tych mediach, które sprzyjają władzy – podkreśla w rozmowie z nami Słowik.
Innego zdania jest Michał Karnowski, członek zarządu Fratrii ds. redakcyjnych oraz publicysta tygodnika „Sieci”.
– Co do samej sytuacji na Węgrzech: wszyscy się dzisiaj oburzają, że wszystkie media będą w jednych rękach. Za rządów pana premiera Donalda Tuska było dokładnie to samo – wszystkie media były właściwie w jednych rękach pod względem kapitałowym, wszystkich wtedy to samo cieszyło i to samo bawiło, pluralizm był szczątkowy. Dlatego teraz nie przekonują mnie te płacze i narzekania na koncentrację mediów na Węgrzech i skupienie ich pod jednym „berłem” w sytuacji, kiedy potężne monopole w Polsce, chociażby niemieckie i z udziałem kapitału niemieckiego mają potężny wpływ na opinię publiczną. Tego dowiedzieliśmy się choćby z listu pana Marka Dekana. Są one w mojej opinii politycznie kreowane, używane do celów politycznych i gospodarczych – zaznacza Michał Karnowski.
Dodaje, że „nie ma poczucia, że to co dzieje się na Węgrzech jest drastycznie inne od tego, czego doświadcza wiele krajów, na przykład Bułgaria”.
– Czy tam jest wolność słowa, czy media są tam w pełni wolne? Rumunia? Wreszcie Niemcy, gdzie widzieliśmy przykłady cenzury i widzimy kreowanie medialnej polityki przez kręgi rządowe. Tylko Węgry są pod ostrzałem, tam każdy ruch związany z mediami ogląda się pod lupą. Trochę dlatego, że tam poszło to w odwrotnym kierunku – inne grupy polityczne dominują, nie lewicowo-liberalne. Węgierski model nie jest tak drastycznie różny od tego, co obserwujemy w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Za to może korzystniejszy dla kraju, bo w redakcjach dominuje myślenie kategoriami narodowego interesu węgierskiego. W Polsce często media nie myślą o polskiej racji stanu, a ją zwalczają. Mam poczucie, że na Węgrzech nie dzieje się nic specjalnego, są tam zapewne jakieś patologie, ale nie jest to specjalnie różne od tego, co dzieje się w innych krajach – komentuje członek zarządu Fratrii.
Według niego „nie chodzi o to, że dzieje się tam coś dobrego lub coś złego, tylko chodzi o to, że nie rządzą tam te siły polityczne, które powinny, które są pieszczochami establishmentu europejskiego”.
– Przyjąłbym całą krytykę, zrozumiałbym wszystkie żarty i wątpliwości, gdyby było tak, że w innych krajach komuś nadmierna koncentracja również by przeszkadzała. Tak nie jest: za Tuska w Polsce nie przeszkadzało, w Bułgarii obecnie nie przeszkadza, w Rumunii również. Wszędzie wszystko wolno, pod warunkiem, że gdzieś nie rządzą konserwatyści – podkreśla Karnowski.
Plany stworzenia „Budapesztu nad Wisłą”
W Polsce na przykład Węgier chętnie powoływał się prezes PiS, Jarosław Kaczyński. Swego czasu mówiło się nawet o stworzeniu „Budapesztu nad Wisłą” czy też „Budapesztu w Warszawie”.
„Jestem głęboko przekonany, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt” – mówił Jarosław Kaczyński, po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów w 2011 roku. Odnosił się tym samym do przypadku węgierskiego premiera Viktora Orbana, który po ośmiu latach w opozycji, przejął władzę. Słowa te były później wielokrotnie cytowane przez media, jako obrazujące plany prezesa PiS, dotyczące systemu medialnego w Polsce.
W ciągu kilku ostatnich tygodni padło jednak kilka oficjalnych wypowiedzi polityków PiS, wskazujących na to, że w rządzie nie ma już – przynajmniej w obecnej kadencji – planów dotyczących dekoncentracji czy też repolonizacji mediów. Oznacza to, że scenariusz węgierski jest w Polsce raczej mało prawdopodobny. Tak uważają również nasi rozmówcy.
– Często porównujemy sytuację w Polsce do węgierskiej. Obstawiam, że u nas zmiany na rynku medialnym aż tak daleko nie zajdą. Mówienie przez rządzących o dekoncentracji mediów (które wcale nie są tak bardzo skoncentrowane, jak się niektórych wydaje), tudzież repolonizacji – tu także na rynku mediów informacyjnych, a o te przecież chodzi władzy, większość wydawców to polski kapitał – odnosić ma skutek w wewnętrznej polityce. Rząd dusz tworzony jest poprzez budowanie jedności w nielubieniu sędziów, adwokatów, a także dziennikarzy. Bycie dziennikarzem w Polsce staje się coraz trudniejsze. Niektóre ministerstwa nie odpowiadają na pytania (niekiedy przesyłając odpowiedzi na zadane pytania do mediów przychylnych władzy), często – zupełnie niemerytorycznie – publikowane są wpisy polityków o „fake newsach” tworzonych przez dziennikarzy. Wiele osób, w tym niestety także sami dziennikarze, uważają często, że skoro polityk zdementował daną informację, to jest ona nieprawdziwa – komentuje Patryk Słowik z „DGP”.
Dodaje, że do walki z dziennikarzami w Polsce wykorzystywana jest Polska Agencja Prasowa.
– W przeglądzie prasy, który przekazują swym odbiorcom największe polskie redakcje, próżno szukać nawet najważniejszych informacji niekorzystnych dla władzy. Roi się za to od oświadczeń ministerstw, w których prostuje się – nieprawdziwe zdaniem oświadczającego – informacje opublikowane danego dnia przez daną redakcję. Z ubolewaniem patrzę na to, jak konkurencja z lubością publikuje te sprostowania, choć rzadko kiedy można było znaleźć na stronach internetowych omówienie tekstu oryginalnego. W skrócie: w Polsce na rynku medialnym jest lepiej niż na Węgrzech i tak chyba pozostanie. Na Węgrzech jest nadal o wiele lepiej niż w Rosji. Bogiem a prawdą, gdy patrzę na podejście władzy do mediów w Stanach Zjednoczonych, ulokowałbym je gdzieś pomiędzy Węgrami a Polską. Tyle że tam znacznie silniejsza jest zawodowa dziennikarska solidarność – zaznacza Słowik.
Według Jarosława Kurskiego, rząd nie zdecydował się na wprowadzenie ustawy repolonizacyjnej (później mówił o ustawie dekoncentracyjnej) z obawy na reakcję Stanów Zjednoczonych.
– Minister Jarosław Sellin wielokrotnie je zapowiadał. Polski rząd może próbować wzorować się na węgierskich rozwiązaniach i próbować ustanowić specjalny podatek od reklam. Nie będę jednak podpowiadać rządowi, jak zdusić wolne media w Polsce. Nie mam wątpliwości co do intencji władzy. Nie wystarczyło zduszenie mediów publicznych, które zamieniono w media partyjne. Chcą jeszcze stłumić krytykę prasową. Zmierzamy w stronę węgierskiego modelu mediów, co uprawdopodabnia przypuszczenie, że w tle afery KNF czyli „bank za złotówkę”, legł scenariusz utworzenia finansowego zaplecza, swoistego funduszu na wykup niezależnych mediów przez podmioty powiązane z partią rządzącą. Ale nie ma tu prostych analogii. Natomiast jest pełna analogia co do intencji – Kaczyński także w sferze mediów – chce mieć Budapeszt w Warszawie – podkreśla wiceszef „Gazety Wyborczej”.
Warzecha: Media prywatne mają się świetnie
Zdania Kurskiego nie podziela Łukasz Warzecha, który nie widzi, aby węgierski system medialny był jakkolwiek podobny do polskiego.
– Absolutnie nie stwierdziłbym, że w Polsce wolność słowa jest naruszana. Można mieć różnego rodzaju zastrzeżenia – zwłaszcza do mediów publicznych, natomiast generalnie nasza sytuacja jest kompletnie nieporównywalna do węgierskiej. U nas są prywatne media, bardzo krytyczne wobec rządu, i mają się świetnie. Powiedziałbym nawet, że niektóre z nich są wobec władzy agresywne i nic im się nie dzieje. I oby tak pozostało – mówi w rozmowie z nami.
Jednocześnie odnosi się również do planów rządów dotyczących dekoncentracji (repolonizacji) mediów.
– Od samego początku uważałem je za niebezpieczne i nierozsądne – wydają się całkowicie zarzucone. Padło kilka oficjalnych wypowiedzi polityków PiS, którzy mówili, że jakkolwiek są jakieś projekty gotowe w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, to nie będą one procedowane. Tematu na agendzie nie ma. Możemy się cieszyć z tego, że mamy różnorodność mediów, Węgrzy już z tego cieszyć się nie mogą – ocenia Łukasz Warzecha.
Publicysta dodaje: – Można oczywiście przywoływać kiedyś użyte przez kogoś frazy, jak tę Jarosława Kaczyńskiego, że „będziemy mieć Budapeszt w Warszawie”. Jednak, po pierwsze, to było pewne symboliczne odwołanie się do sytuacji na Węgrzech, a nie deklaracja, że w Polsce mają zostać skopiowane węgierskie rozwiązania. Po drugie, to zdanie padło, gdy Viktor Orbán był na znacznie wcześniejszym etapie układania węgierskiego systemu medialnego pod siebie. Nie wierzę, aby rząd próbował agresywnej dekoncentracji nawet po ewentualnie wygranych przez PiS wyborach w 2019 roku – uważa.
– Jarosław Kaczyński, ale i Mateusz Morawiecki świetnie zdają sobie sprawę z tego, jak gigantyczne ryzyko polityczne niosłaby z sobą taka decyzja, i to na wielu poziomach. Mówimy o interesach zagranicznych wydawców, ale i o tym, jak byłoby to widziane i komentowane w Unii Europejskiej, jaki dawałoby pretekst do kolejnych ataków na rząd, tym razem w bardzo ważnej kwestii wolności słowa. Do tego dochodzą problemy prawne, wynikające z tego, że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej. Jeżeli ktoś twierdzi, że można ograniczyć dostęp niemieckiego kapitału do polskiego rynku medialnego, to nie zdaje sobie sprawy, że brak ograniczeń dla kapitału z wewnątrz UE jest jedną z podstawowych wolności unijnych. Można by jedynie stworzyć prawo dekoncentracyjne, ale będzie wtedy identyczne dla wszystkich – dla inwestorów amerykańskich, francuskich, brytyjskich czy niemieckich, ale i polskich. Trzeba sobie z tego zdawać sprawę. Biorąc to wszystko pod uwagę uważam, że nie ma żadnych planów dotyczących dekoncentracji. O Polskę bym się nie obawiał – podsumowuje Łukasz Warzecha w rozmowie z Wirtualnemedia.pl.
Karnowski: Wolny, demokratyczny kraj, każdy może tworzyć media
Natomiast Michał Karnowski „nie ma takiego poczucia, że środowisko dziennikarskie w Polsce powinno ogłaszać alert z tego względu, że coś dziwnego dzieje się na Węgrzech w zakresie mediów”.
– Byłem tam wielokrotnie, to wolny, demokratyczny kraj, w którym każdy pogląd wybrzmiewa, w którym każdy może tworzyć media. Oczywiście dominujące grupy kapitałowe raczej są przychylne rządom Victora Orbana i postrzegają je pozytywnie. W Polsce dominujące grupy medialne są raczej przychylne panu Tuskowi i panu Schetynie. W tej dyskusji widzimy zatem dużo hipokryzji – na Węgrzech dominują ośrodki konserwatywne i to podstawowy powód tej histerii, a nie troska o to, że ktoś nadmiernie dominuje – powiedział w rozmowie z nami Karnowski.
Ponadto uważa, że polskie media bardzo często poruszają temat wolności prasy na Węgrzech i to „jeden z gorących tematów polskiej debaty publicznej”.
– Dla jednych są przykładem inspirującym – słynne hasło „Budapeszt nad Wisłą”, który miał być, i w pewnych wymiarach jest, a w innych go nie ma. Dla innych to rodzaj wielkiego strachu. Wydaje mi się, że na Węgrzech dzieją się rzeczy ważne, próbuje się tam innego modelu medialnego. Oczywiście, jeżeli ktoś ma poglądy lewicowo-liberalne, komuś się ten model nie podoba, to jest zaniepokojony, bo jest to inne od tego, do czego się przyzwyczaili; inni – w tym ja, patrzą na Węgry z nadzieją – podkreśla publicysta „Sieci”.
Jego zdaniem w Polsce nadal mamy równych i równiejszych. – To o czym często mówię, czego życzę sobie i Polakom, to wyrównanie reguł gry, aby wszyscy mieli podobny dostęp do rynku reklamowego, koncesji, uczciwych badań, które dają szansę na realne zmierzenie oglądalności. Dzisiaj mamy sytuację, w której część mniejszych nadawców, w tym konserwatywnych, bywa krzywdzona – kończy Michał Karnowski, członek zarządu Fratrii ds. redakcyjnych oraz publicysta tygodnika „Sieci”.
W indeksie Wolności Prasy Reporterów bez Granic (RSF – Reporters Without Borders) – międzynarodowej organizacji pozarządowej, monitorującej wolność prasy na całym świecie, Węgry zajmują coraz gorszą pozycję – spadły w rankingu o dwie pozycje, w porównaniu do poprzedniego roku i zajmują 73. miejsce. Argumentem za tą decyzją jest m.in. właśnie fakt, że większość węgierskich mediów jest skupiona w rękach biznesmenów związanych z Victorem Orbánem.
Polska zajmuje obecnie 58. miejsce, to najgorszy wynik w historii rankingu.