100 lat temu panowała typowo listopadowa aura. Dziennikarz, który obserwował wiece w miastach i osadach Górnego Śląska, odnotował, że było chłodno i mocno wiało. Polityczne wiatry nie przyniosły jednak zmian. Niemniej polska prasa nie kryła satysfakcji, że nikt nie skracał przemówień, a wielotysięczne zgromadzenia cierpliwie czekały do końca. Ale to nie były demonstracje „niepodległościowe”. Wschodnia część Górnego Śląska przyłączona została do Polski dopiero 4 lata później. Po co więc nawoływano do manifestacji? I co one dzisiaj znaczą?
Aktywny był zwłaszcza Paweł (Paul) Dombek rodem z podbytomskiego Rozbarku – poseł do Reichstagu, a niebawem także do polskiego Sejmu. W przemówieniach odwoływał się do orędzia prezydenta Stanów Zjednoczonych, które do historii przeszło jako „14 punktów Wilsona”. Przedostatni z nich mówił o konieczności stworzenia niezawisłego państwa polskiego, „które winno obejmować terytoria zamieszkane przez ludność niezaprzeczalnie polską”. I o to szła gra, także ta prowadzona na wiecach.
Frekwencja była dobra, rosły nadzieje na zmianę. Właśnie abdykował cesarz, a nowy socjaldemokratyczny rząd był gdzieś daleko, daleko. Nie budził powszechnego zaufania, bo obawiano się, że zburzy porządek moralny i uderzy w wiernych Kościoła katolickiego. A rewolucyjne nastroje obejmowały raczej tylko niemieckojęzyczną część społeczeństwa. Sprzyjały więc okoliczności polityczne, choć wielu późniejszych liderów albo jeszcze nie zdążyło wrócić z wojny, albo angażowało się w ruch narodowy w Wielkopolsce. Zwykło się twierdzić, że transfery polityczne były tylko jednokierunkowe. Zapomina się, że w owym czasie Wojciech Korfanty w wielu miejscach odradzającej się Polski był postrzegany jako „poznańczyk’”, a jedną trzecią składu Naczelnej Rady Ludowej stanowili Górnoślązacy (notabene Dombek też mieszkał wtedy w Lesznie, gdzie wkrótce został burmistrzem, a dopiero potem prezydentem Królewskiej Huty).
Przywołuję te fakty, bo w ostatnim czasie zbyt jednoznacznie akcentuje się rolę sił zewnętrznych w procesie „eksportowania” polskości na Górny Śląsk. Problem zresztą jest szerszy. Zbyt rzadko przypomina się, że Polska odrodziła się na zgliszczach imperiów, które wcielały swych polskojęzycznych poddanych do walczących przeciwko sobie armii. W zamian tworzy się pozór, że Polska była zbrojnie wyzwalana.
A ofiary? Upamiętnienia zachowały się tylko w niektórych kościołach. Szkoda, że na przykład w Bytomiu rzeźba śpiącego lwa autorstwa Theodora Kalidego pozbawiona jest rzetelnej i pojednawczej inskrypcji. Szkoda, że kilkaset metrów dalej straszy opuszczony budynek „Ula” – najważniejszego dla polskich Ślązaków miejsca kojarzonego z tamtą burzliwą epoką.