Środowisko dziennikarskie podzieliło się za sprawą sytuacji politycznej, ale i ekonomicznej, z którą muszą mierzyć się redakcje. Niektórzy dziennikarze zachowują się jak rzecznicy partii politycznych, a to jeszcze bardziej pogłębia podziały. Takie oceny stawiają w rozmowach z portalem Wirtualnemedia.pl dziennikarze, którzy pracując w różnych redakcjach, starają się nie opowiadać po żadnej stronie politycznego sporu.
Ważną wiadomością w poniedziałek dla części mediów była wizyta Bartosza Misiewicza w nocnym klubie w Białymstoku. Gdy emocje w tej sprawie sięgały zenitu, głos w obronie rzecznika MON zabrał na Twitterze Samuel Pereira. „Rzecznik MON poszedł na imprezę. Nikogo nie pobił, nie robił awantury. Co nie przeszkodziło Faktowi zrobić z tego okładkę”. A gdy protestujący blokowali Jarosławowi Kaczyńskiemu wjazd na Wawel, Pereira stanął w jego obronie: „Co miesiąc atakują człowieka, który idzie na grób swoich bliskich. Jak długo politycy PO, Nowoczesnej i część dziennikarzy będzie milczeć???”.
Z drugiej strony niektórzy dziennikarze nie ukrywają swojego poparcia dla środowisk opozycyjnych. Publicysta „Polityki” Jacek Żakowski parę tygodni temu, gdy wyszyły na jaw faktury wystawione KOD-owi przez firmę Mateusza Kijowskiego i jego żony, zakończył rozmowę z Kijowskim w TOK FM stwierdzeniem: „Niech się pan trzyma!”. Ponad rok temu zaległości lidera KOD-u w płaceniu alimentów tłumaczył w wywiadzie dla „Super Expressu”: „W Polsce od pokoleń mężczyźni zostawiają kobiety z dziećmi i idą na wojnę”.
Z kolei redaktor naczelny „Newsweek Polska” Tomasz Lis mocno wspierał niedawny protest posłów PO i Nowoczesnej na sali plenarnej Sejmu. – Prawdziwa opozycjo z PO i Nowoczesnej. Ten protest ma sens! Nie słuchajcie byłych PIS-owców i pseudoznawców. Twardo, do przodu!!! – napisał na Twitterze 7 stycznia. 16 grudnia przemawiał do manifestujących przed Sejmem i nie chciał zgodzić się na przerwanie blokady terenu parlamentu. – Polacy! Trwa zamach stanu! Teraz! – stwierdził na Twitterze.
Dla dziennikarzy przełomem był Smoleńsk
Podobnie ostrzy w sądach bywają Jacek Karnowski, Przemysław Szubartowicz, Rafał Ziemkiewicz, Dawid Wildstein, Michał Rachoń czy Agnieszka Kublik. Podział przebiega pomiędzy dziennikarzami tzw. „mediów niepokornych” (nazwa pozostała z czasu rządów PO, gdy dziennikarze byli zwalniani m.in. z „Rzeczpospolitej” i TVP i zakładali nowe media, które obecnie są przychylne obozowi rządzącemu) a dziennikarzami mediów sprzyjających niegdyś PO, teraz ogólniej: opozycji, natomiast mocno krytycznych wobec PiS.
Publicysta Onetu Andrzej Stankiewicz, w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl mówi, że pierwsze podziały między dziennikarzami zaczęły pojawiać się mniej więcej po 2005 roku. – Do końca rządów SLD dziennikarze mieli swoje sympatie polityczne, ale szanowali zdanie adwersarza i potrafili ze sobą rozmawiać. Potem była wyczekiwana przez wszystkich współpraca pomiędzy PO a PiS-em. Gdy do niej nie doszło, podziały zaczęły się pojawiać na serio – mówi Stankiewicz.
Zdaniem dziennikarza Onetu przełomem w tym kontekście była katastrofa smoleńska. – Bo to był ten moment kluczowy, gdy środowisko musiało opowiedzieć się po którejś ze stron. Powstał podział na zasadzie „kto nie z nami, ten przeciw nam”. To niedobry podział. Od tego momentu nie ma już spokojnej dyskusji, a przeciwnika należy zniszczyć. Na to naturalnie nałożył się jeszcze spadek czytelnictwa i to przeświadczenie, że tylko odbiorca wyraznie zdeklarowany może zapewnić gazecie przetrwanie – podsumowuje Stankiewicz.
Jacek Nizinkiewicz, dziennikarz „Rzeczpospolitej”, mówi portalowi Wirtualnemedia.pl, że podziały generują głównie ci, którzy do zawodu dziennikarza trafiają z polityki. – Bardzo szybko robią kariery, chociaż jeszcze niedawno byli powiązani z konkretna opcją polityczną. Wygląda to trochę tak, jakby byli wysłani przez partię na odcinek medialny. Dopóki oni będą w mediach, nie zasypiemy podziałów – uważa dziennikarz.
Podobnego zdania jest Andrzej Stankiewicz. – Dziennikarzy nie da się już zjednoczyć łatwo, bo jesteśmy kalką środowiska politycznego, a tu na zgodę nie ma na razie szans. Zmiana może dokonać się tylko pokoleniowo – stwierdza.
Symetryści w każdej redakcji
Zarówno Jacek Nizinkiewicz, jak i Andrzej Stankiewicz, uchodzą w środowisku za tzw. symetrystów – dziennikarzy nie opowiadający się ostro po żadnej stronie politycznego sporu. Za symetrystę uchodzi też Grzegorz Sroczyński z „Gazety Wyborczej”, ale – jak stwierdza w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl – to określenie bardzo go denerwuje. – Symetryzm jest idiotyzmem, mówiąc najprościej. Pałką, którą niektóre redakcje starają się trzymać swoich dziennikarzy w szeregu – podsumowuje.
Z kolei Rafał Woś z „Polityki”, kolejny starający się zachować bezstronnność, nie jest już tak ostry w sądach: – Zależy, jak ten symetryzm zdefiniować. Jeżeli jako wysłuchiwanie różnych stron konfliktu i nie stawanie po żadnej z nich, to nie widzę w tym nic złego. W każdej redakcji powinno być miejsce na ludzi środka, bo to oni próbują zasypywać podziały. Trzeba pokazywać, że jest inny sposób patrzenia na rzeczywistość, niż „czarne-białe”. Można patrzeć na nią na przykład poprzez socjalny ogląd rzeczywistości – mówi Woś dla portalu Wirtualnemedia.pl.
Zdaniem Jacka Nizinkiewicza odwrotnością symetrystów są dziennikarze, zachowujący się jak rzecznicy partii. – Niedobrze, kiedy dziennikarz zaczyna zajmować się rzecznikowaniem na korzyść jednej opcji politycznej. To nie jest rola dziennikarza, on ma patrzeć władzy na ręce, a nie opowiadać się po jej stronie czy po stronie opozycji. To właśnie taka postawa prowadzi do podziałów w środowisku – kończy rozmowę Jacek Nizinkiewicz.