Media tworzone przez władzę zawsze potrafiły komplementować swoich politycznych patronów. Choć wydaje się, że w kategorii „miłość do władzy” rządowe i samorządowe media dochodzą właśnie do mistrzostwa, to jednak – umówmy się – przy stylu sprzed 100–200 lat współcześni autorzy brzmią zaledwie jak adepci trudnej sztuki komplementowania. Oto próbki.
Dziennikarzom „Orędownika Powiatowego” z Nakła wręcz „z ust wyrywał się okrzyk”, kiedy pisali tekst wydrukowany 2 lipca 1921 roku: „Po stu pięćdziesięciu latach niewoli polskie Nakło wita w swych murach Tego, który uosabia majestat Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej. Toteż rwą się ku Niemu serca, chylą się przed Nim głowy, czcząc w Nim nieostatnie w Europie mocarstwo, którego obywatelami jesteśmy, a z ust wyrywa się okrzyk: Naczelnik Państwa, Wódz Naczelny, zbrojnych sił polskich, Pierwszy Marszałek Polski niech żyje! Niech żyje Józef Piłsudski!”.
Piłsudski odbierał hołdy za życia, nic dziwnego, że po śmierci dziennikarze też nie unikali emocjonalnego tonu. Oto samorządowa gazeta z Krakowa: „Wolą Opatrzności – odszedł od nas na zawsze Ten, który przez całe Swoje życie walczył o Polskę. Za kilka dni ciało Jego spocznie w podziemiu Katedry Wawelskiej w kryptach między królami. Duch jednak Jego będzie żył po wieczne czasy między nami, wskazując nam drogę do prawdy” – pisała „Gazeta Urzędowa Zarządu Miejskiego w Stołecznym Królewskim Mieście Krakowie”, która 18 maja 1935 roku wydrukowała mowę o Józefie Piłsudskim.
Weźmy jeszcze „Krotoszyński Orędownik Powiatowy”. Oto urodzinowa laurka na cześć marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza z 19 marca 1938 roku: „Chwile, jakie przeżywa Europa a z nią i Polska, wymagają maksymalnego zjednoczenia – skupienia się pod wspólnym, zarówno żołnierzom, jak cywilnej ludności sztandarze. W naszych warunkach – tym sztandarem, tym znakiem, pod którym winniśmy się wszyscy znaleźć i skupić nasze wysiłki, jest marszałkowska buława Naczelnego Wodza Marsz. Śmigłego-Rydza”.
To przykłady z międzywojnia, ale już w XIX wieku władza lokalna świetnie rozumiała, że może sama wydawać prasę o randze urzędowej i trafiać z przekazem pod strzechy bez niewygodnego pośrednictwa wiecznie snujących wątpliwości dziennikarzy.
PO CO NAM DZIENNIKARZE
Prasa samorządowa i urzędowa – podobnie jak mechanizmy propagandy – mają długi rodowód. Już w Księstwie Warszawskim ukazywały się przecież dzienniki departamentowe, w których publikowano i rozpowszechniano obowiązujące przepisy.
Widać to dobrze na przykładzie ukazującego się w Wilnie dwujęzycznego „Kuryera Wileńskiego” (rosyjski tytuł brzmiał „Vilenskìj Věstnik”). Pismo miało piękne tradycje. Narodziło się jeszcze w opiewanym przez Mickiewicza roku 1812 i było redagowane m.in. przez słynnego filaretę Antoniego Edwarda Odyńca oraz Euzebiusza Słowackiego, ojca Juliusza. Bieg dziejów sprawił, że w roku 1833 gazeta podpisała cyrograf z zaborcą i została organem urzędowym generał-gubernatorstwa wileńskiego. Wydawanie gazety, stanowiącej oficjalny organ władz, było uznawane za kolaborację z zaborcą.
W latach 60. XIX wieku prowadził ją Adam Honory Kirkor, wydawca i dziennikarz potępiany przez współziomków za przesadną układność wobec zaborców.
Faktem jest, że Kirkor nie brzydził się chwalić nawet polakożercy Michaiła Murawjowa.
Zasady i zakres publikacji na łamach „Kuryera Wileńskiego” obwieszczeń cara, carskich urzędów i czynowników regulowane były przez cesarski reskrypt, na mocy którego Kirkor wydawał swoją gazetę. Jak nietrudno się domyślić, jej zawartość – podobnie jak wszystkich tytułów prasowych w Rosji – zatwierdzał i kontrolował Główny Urząd Cenzury.
Niemniej była to gazeta w pełnym tego słowa znaczeniu. Tym bardziej że Kirkor dobrał sobie doskonałą, profesjonalną redakcję. „Byli to najlepsi publicyści, na jakich tylko wówczas Wilno stać było” – pisał jego biograf Michał Brensztejn („Adam-Honory Kirkor. Wydawca, redaktor i właściciel drukarni w Wilnie od roku 1834 do 1867”, Wilno 1930). „Jedną ideją ożywieni, w pracy dobrze zgrani, ze sobą zaprzyjaźnieni a do redaktora całym sercem przywiązani, stworzyli zespół jednolity, oddany, umiejętnie, sprężyście i wydatnie pracujący, dokoła którego grupowało się kilkudziesięciu stałych lub przygodnych współpracowników i korespondentów z całej Polski i zagranicy”.
Trzon Kirkorowego dream teamu tworzyli: historyk Mikołaj Malinowski (zajmował się pisaniem o polityce, a jego felietony przedrukowywał londyński „Times”), felietonista Wacław Przybylski, ekonomista Tomasz Snaski, poeci Władysław Syrokomla i Wincenty Korotyński, a wśród literatów goszczących na łamach „Kuryera” był Józef Korzeniowski. Publikowane treści były więc najwyższej próby.
Do czasu – dokładnie do wybuchu powstania styczniowego, kiedy to nie bez udziału wspomnianego Michaiła Murawjowa, „Kuryer” stoczył się do poziomu gadzinówki. Łamy „Kuryera” bezwstydnie ociekały lukrowaną miłością do carskiego kata.
Z okazji jego imienin redaktor napisał w 1863 roku: „Wczoraj, 8 listopada, w dzień św. archanioła Michała, z okoliczności imienin p. głównego naczelnika kraju, Michała Mikołajewicza Murawjowa, liczne zgromadzenie rozmaitych stanów i powołań zebrało się w wielkiej sali pałacu dla złożenia Jego Ekscelencji powinszowań i wynurzenia uczuć najżywszej wdzięczności i życzliwości. (…) W tym dniu M.M. Murawjow odebrał z rozmaitych miejsc Rossji, od różnych stanów i wielu osób prywatnych powinszowania i oświadczenia szczególniejszego współczucia dla jego wielce odznaczającej się działalności”.
O tym, o jakiego rodzaju tu działalność chodziło, świadczyć może przezwisko Murawjowa – Wieszatiel. Redaktorzy nie przeżywali większych rozterek, gdy ich polityczny mocodawca skazywał ludzi na śmierć. Z łamów gazety czytelnicy dowiadywali się o publicznych egzekucjach polskich patriotów. Tak było np. 15 czerwca 1863 roku: „Wykreślony ze służby kapitan jeneralnego sztabu Zygmunt Sierakowski, w skutek odbytego nad nim podług doraźnych praw kryminalnych sądu wojennego, uznany winnym zdrady stanu i przejścia do powstańców (…) zgodnie z zatwierdzonym wyrokiem sądu, uległ karze śmierci przez powieszenie, d. 15 czerwca, o godzinie 10 z rana w Wilnie, na placu targowym”.
Zdarzały się barwniejsze relacje z egzekucji (3 grudnia 1863 roku) podlane propagandą o sprawiedliwym państwie: „Osób postronnych było nie wiele. Zbliżyła się fatalna chwila, uderzyli w bębny… dreszcze przebiegły po ciele wszystkich obecnych, i strzał karabinowy pozbawił życia tych, którzy brali czynny udział w wykonaniu wydanego przez nichże wyroku powieszenia dozórcy rotmistrzowskiej stacji Taksa. Przykro by to patrzeć na ten smutny obraz, ciężko być świadkiem podobnej katastrofy; lecz cóż począć z tymi, którzy ściągają na siebie winę, która ani przez prawo, ani przez rząd nie może być zostawiona bez należytej kary?” – ronił krokodyle łzy autor „Kuryera”.
Finałem lawirowania Kirkora pomiędzy wymaganiami władzy a prasową rzetelnością i dziennikarskim sumieniem była wydawnicza i finansowa katastrofa. Kolaboracja z zaborcą spowodowała, że od tytułu odwrócili się czytelnicy, a rozpaczliwe próby minimalizowania jej rozmiarów wywołały dezaprobatę Murawjowa. Ale mimo swego żałosnego końca „Kuryer Wileński” zdążył zapisać się w historii jako w pełnym tego słowa znaczeniu lokalna i urzędowa gazeta.
RÓŻNICE KULTUROWE
Władze mniejszych miejscowości, niezależnie od zaboru, wydawały urzędowe publikacje bez porównania skromniejsze i uboższe w treści. Było tak nawet w przypadku najbardziej rozwiniętych cywilizacyjnie ziem zaboru pruskiego oraz Śląska. Takich tzw. kreisblattów, czyli urzędowych gazet powiatowych, ukazywało się tam całe mnóstwo, co było o tyle istotne, że rodziło i rozwijało pewne tradycje – tak wydawnicze, jak i czytelnicze.
– Do dziś jakość mediów samorządowych wynika z kontekstu historycznego – zauważa dr Monika Kornacka-Grzonka z Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Medialnej Uniwersytetu Śląskiego. – Wciąż widać w Polsce różnice pomiędzy regionami, gdzie jeszcze 100–150 lat temu istniały tradycje czytelnicze i wydawnicze, i gdzie edukacja społeczeństwa stała na wysokim poziomie, a terenami, gdzie takich tradycji nie było.
Pod tym względem wyróżniają się Wielkopolska, Górny Śląsk i Śląsk Cieszyński. Gorzej w Kongresówce, na terenie której kreisblatty rozwinęły się szerzej dopiero za sprawą niemieckiej i austro-węgierskiej okupacji podczas I wojny światowej.
W początkach II Rzeczypospolitej nastąpiła metamorfoza kreisblattów w czasopisma, wydawane już przez polskie urzędy powiatowe lub wydziały powiatowe. „Tytuły odgrywały istotną rolę w życiu społeczności lokalnych, a ich znaczenie wykraczało poza potoczne rozumienie publikatora urzędowego, służącego ogłaszaniu zarządzeń władz centralnych, wojewódzkich czy powiatowych” – pisze prof. Janusz Mierzwa z Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego w artykule „Prasa a administracja lokalna w latach 1918–1939. Konteksty i uwarunkowania” („Polityka i politycy w prasie XX i XXI wieku”, Białystok 2016).
Ich rozwój następował nie bez kłopotów. Do wspomnianego już braku tradycji dochodził też powszechny analfabetyzm oraz pustki w powiatowych i gminnych kasach. Pomijając już deficyt dziennikarzy na prowincji, bo nie dla nich były urzędowe etaty. – Lepiej było podzlecić pewne rzeczy bardziej sprawnemu intelektualnie urzędnikowi, niż obciążać się kosztami zatrudnienia zawodowego dziennikarza – zauważa prof. Mierzwa, gdy pytamy go o jakość ówczesnego dziennikarstwa samorządowego.
Co nie znaczy, że lokalna władza nie korzystała z usług profesjonalistów. – Zdarzały się przypadki tytułów formalnie niezależnych, komercyjnych, lecz w rzeczywistości poddanych oddziaływaniu władz – wyjaśnia prof. Mierzwa. – Miało to miejsce głównie w Polsce zachodniej, bardziej zasobnej części kraju, o najwyższym odsetku ludności polskiej i niskim poziomie analfabetyzmu. Warto jednak pamiętać, że struktura własności to nie wszystko, a w II RP funkcjonowały takie same mechanizmy jak dzisiaj. Władza dysponuje instrumentami pośrednimi, pozwalającymi na oddziaływanie co do kierunku narracji w danym tytule. Może to robić za pomocą reklam, całej kategorii ogłoszeń o przetargach czy upadłościach. W związku z wymogami prawa muszą być one publikowane, ale to już od władzy zależy gdzie. Tak jest zresztą i współcześnie.
POSŁANNICTWO DZIEJOWE WOJEWODY
Mimo odgórnych zachęt, urzędowe czasopisma nie wykazywały się jednak na ogół większą kreatywnością, a tworzący ich treści urzędnicy nawet nie usiłowali udawać redaktorów prasowych. Drukowano więc zarządzenia, rozporządzenia i obwieszczenia władz lokalnych, ministerstw i urzędów państwowych, okraszając to czasem paroma ogłoszeniami. Ale i to niekoniecznie.
W niejednym numerze międzywojennej „Gazety Urzędowej Powiatu Świętochłowickiego” urzędowych treści starczało do zapełnienia zaledwie trzech stron (na cztery objętości), resztę zaś pozostawiano białą i niezadrukowaną. Podobnie było np. w „Orędowniku Powiatu Puckiego” czy „Orędowniku Powiatu Tarnogórskiego”, gdzie często nie było pomysłu na zapełnienie ostatniej kolumny. I tak czytelnicy dostawali ostatnią stronę na własne notatki. Można by rzec, że „Orędownik Powiatu Tarnogórskiego” był pionierem tak popularnych w XXI wieku druków z wolnymi stronami, które wypełnić ma sam czytelnik, najczęściej młodzieżowy.
Świetny przykład tego, jakie bywały czasopisma samorządowe, stanowił ukazujący się w latach 30. XX wieku „Głos Radzionkowski”, który traktował o wydarzeniach z niewielkiej, zaledwie 15-tysięcznej mieściny na Górnym Śląsku. Radzionków w okresie międzywojennym leżał w pobliżu polsko-niemieckiej granicy i był stolicą gminy. Miała ona dynamicznego, sanacyjnego naczelnika Jerzego Ziętka. Tego samego, który w PRL z powodzeniem kontynuował karierę w administracji lokalnej, a skończył ją w latach 70. jako wojewoda katowicki i członek Rady Państwa.
Ziętek słynął ze swoich niekonwencjonalnych metod pracy. Jak pisze Jan Walczak w książce „Jerzy Ziętek. Biografia” (Katowice 2002), naczelnik „lekceważył przepisy, urzędowy tok pracy, uświęcone zwyczaje i reguły administracji”, a jednym z przejawów tego sposobu działania było uruchomienie w małym mieście własnej drukarni, do której maszyny przemycono z pobliskiego – ale leżącego już w Niemczech – Bytomia. Ziętek zaczął wydawać własny tygodnik zatytułowany „Głos Radzionkowski”, który podobnie jak jego mutacja „Gazeta Tarnogórska”, ukazująca się w Tarnowskich Górach, tylko formalnie był tytułem komercyjnym i niezależnym.
Hołdy składane wojewodzie śląskiemu Michałowi Grażyńskiemu, głowie śląskiej sanacji, były na łamach normą. „Potężny patron wojowników, św. Michał, już w czasie powstania Śląskiego zaliczył Pana Wojewodę Grażyńskiego do szeregu swoich rycerzy” – wychwalał go w wiernopoddańczym tonie „Głos” z okazji imienin. „W dniu Św. Michała całe społeczeństwo na Śląsku swemu Włodarzowi życzy Szczęść Boże”.
Cytat ten pochodzi z roku 1936, ale laurka imieninowa z 1938 roku jest jeszcze lepsza: „Dzień św. Michała jest dniem, w którym całe Województwo jednoczy się w serdecznej myśli o swoim Kierowniku i Przedstawicielu Michale Grażyńskim. Jak niegdyś Wojewoda prowadził do boju orężnego całą swoją prowincję, tak też wiedzie Pan Michał Grażyński całe pułki pracowników ideowych do jednego celu – ścisłego zespolenia się z Macierzą Polską. W czasie Swej 12-to letniej pracy na Śląsku Pan Wojewoda Dr Grażyński zyskał sobie u całego ludu śląskiego miłość i przywiązanie. To też dziś stwierdzamy, że dzięki temu przywiązaniu i zgodnej współpracy całego ludu śląskiego, Pan Wojewoda Dr Grażyński wykonał posłannictwo dziejowe na Śląsku będąc Mężem Opatrznościowym dla Ziemi Piastowskiej”.
Wielkopolski „Dziennik Ostrowski”, który jednoznacznie opowiadał się po jednej stronie polskiej sceny politycznej, nie bawił się jednak w wielopiętrowe komplementy pod adresem władzy. Pomagał jej inaczej: atakując politycznych przeciwników w ostrym stylu. 1 listopada 1934 roku pisał: „Znalazła się jednak jedyna w całym powiecie wieś Sadowię, która stała się żerowiskiem endeków nie przebierających w środkach. (…) Tu przyczyna leży w łajdackiem podburzaniu wsi przez endeckich działaczy, którzy koniecznie w Polsce chcą widzieć posiew swej występnej działalności”.
Z drugiej strony, władze Ostrowa mogły liczyć na odpowiednie wyeksponowanie przez „Dziennik” wydarzeń z ich udziałem. 26 października 1934 roku ukazała się relacja ze zwołanego przez burmistrza Cegiełkę nadzwyczajnego walnego zebrania Miejskiego Przysposobienia Wojskowego: „Jako pierwsza wysunęła się sprawa przyłączenia pracowników administracji miejskiej do M.P.W. W gorących słowach zaapelował pan burmistrz do pracowników administracji miejskiej, aby się zaszeregowali w M.P.W. W wywiązanej dyskusji sprzeciwów żadnych nie stawiano, wobec czego przyłączenie administracji miejskiej do M. P. W. stało się faktem dokonanem”.
Urzędowa prasa ochoczo donosiła też o podejmowanych przez władzę lokalną inicjatywach związanych z aktywizacją polityczną mieszkańców. O tym, że nieraz miały w sobie coś z groteski, świadczy ta wzmianka na temat walnego zebrania lokalnego cechu piekarzy, zamieszczona w „Krotoszyńskim Orędowniku Powiatowym” z 26 sierpnia 1936 roku: „Zebranie wstępne miało na celu w myśl życzeń p. Starosty Powiatowego omówienie komunizmu. Referat na ten temat wygłosił starszy cechu p. Kopydłowski, wyłuszczając powody rozszerzania się komunizmu i jak należy go zwalczać. Jednomyślnie uchwalono rezolucję walki z komunizmem, którą postanowiono wręczyć p.Staroście”. Z jakim skutkiem i do którego roku piekarze w Krotoszynie zwalczali komunizm – tego niestety z gazety się nie dowiedzieliśmy.
CO PISZE WÓJT
Warunki do rozwoju współczesnej prasy lokalnej, a w tym i samorządowej zapewniły trzy akty prawne z 1990 roku: ustawa o samorządzie terytorialnym, ustawa o likwidacji RSW „Prasa – Książka – Ruch” oraz ustawa znosząca cenzurę i modyfikująca Prawo prasowe. Zmiany w prawie, które legły u podstaw ustroju III RP, wywołały niebywały urodzaj na prasowych rynkach lokalnych. Pod koniec lat 90. w Polsce funkcjonowało ok. 2,3 tys. lokalnych i sublokalnych gazet, a ponad jedną trzecią z nich stanowiły tytuły samorządowe. A był to dopiero początek rozkwitu. W pierwszej dekadzie XXI wieku tytułów prasy samorządowej przybyło, jakby wbrew cyfryzacji mediów i technologicznej rewolucji.
– Prasa samorządowa wcale nie jest w zaniku. Nic dziwnego, bo za jej pośrednictwem mieszkańcy dostają informacje o tym, co się u nich dzieje, czyli takie, których nie znajdą w mediach ogólnopolskich – mówi dr Monika Kornacka-Grzonka z Uniwersytetu Śląskiego. I dodaje: – Media samorządowe zmieniają się bardzo dynamicznie, co widać na przestrzeni minionej dekady. W ostatnich latach lawinowo rośnie rola komunikacji elektronicznej. I chodzi tu nie tylko o gwałtowny rozwój wykorzystywanych przez samorząd mediów społecznościowych, ale też o inne kanały, jak powiadomienia SMS, newslettery, ekrany LED.
Prof. Patrycja Szostok-Nowacka, medioznawczyni z Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Medialnej Uniwersytetu Śląskiego, zauważa paradoks: – Prasie samorządowej od dawna zarzuca się, że stanowi nielegalną konkurencję na rynku. Utyskuje się, że – mając wsparcie z budżetu samorządu – wypiera z rynku niezależne tytuły. Bardzo często jednak na wielu lokalnych rynkach po prostu nie ma innego tytułu. Można zastanawiać się, czy w niewielkiej miejscowości w ogóle by się utrzymał – wskazuje medioznawczyni.
Ale jednocześnie zwraca uwagę, że poziom prasy samorządowej nie jest najlepszy. Statystyki mówią, że redakcje mediów samorządowych zatrudniają coraz mniej dziennikarzy: już w roku 2012 stanowili zaledwie 22 proc. zespołów, obecnie zawodowcy to tylko 12 proc. zatrudnionych. Wśród osób piszących do prasy samorządowej dominują dziś urzędnicy (aż 90 proc.), zdarzają się pracownicy ośrodka kultury, nauczyciele i księża (tych ostatnich ubywa).
– Jeśli chodzi o bardzo małe miejscowości, można odnieść wrażenie, że wójt sam siedzi i pisze te teksty, żeby było wszystko po jego myśli – ironizuje Szostok-Nowacka.
Tezy o niskiej jakości to jednak tylko część prawdy – tak jest w małych miastach. Bo w metropolitalnych ośrodkach media samorządowe tworzą zawodowcy, a budżety są spore, co budzi pytania o uczciwą konkurencję na rynku.
„Badania wskazują, że w redakcjach w większych miastach zatrudniani są głównie dziennikarze, w małych natomiast materiały przygotowywane są przez urzędników, wolontariuszy lub entuzjastów. Rzadko wynajmowane są firmy zewnętrzne. Może to świadczyć o dążeniu do profesjonalizacji przekazu, zwłaszcza w dużych miastach. Należy jednak podkreślić, że w niektórych okolicznościach prowadzi to do konfliktu interesów” uważa dr hab. Krzysztof Kowalik, medioznawca z Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii Uniwersytetu Warszawskiego („Zeszyty Prasoznawcze”, T. 61, nr 3).
– Media samorządowe nigdy nie będą na tyle obiektywne i niezależne co media prywatne – uważa dr Monika Kornacka-Grzonka. – W związku ze swoją strukturą własności i tym, kto je finansuje, nie będą poruszały tematów niewygodnych dla miasta wcale albo zrobią to bardzo delikatnie.
Lecz Kornacka-Grzonka widzi także drugą stronę medalu: – Nie zamierzam jednak idealizować wszystkich mediów prywatnych, które na poziomie lokalnym bywają uwikłane w sieć powiązań biznesowych i politycznych. Ale nie zmienia to faktu, że media prywatne i tak lepiej niż samorządowe są przygotowane do pełnienia funkcji kontrolnej w stosunku do władzy – ocenia medioznawczyni.
***
Przy okazji nadchodzących zmian w mediach prorządowych przypominamy tekst Tomasza Borówki, pochodzący z archiwalnego wydania magazynu „Press”.