„Patrz, oto teatr, przyszedłeś, boś chciał,
Bo tu mądrzej lub chociaż zabawniej…
Bo wiadomo, kto gra, z kogo śmiech, nad kim łza, i że nic się nie stanie naprawdę…”
(Jacek Koraczkowski, Zbigniew Wodecki)
W teatrze odwrotnie niż w Sejmie, gdzie wszystko dzieje się, niestety, naprawdę. Marszałkini Elżbieta Witek nie zgodziła się na wystawienie w Sejmie sztuki niezwyczajnej. Monodramu „Mianujom mie Hanka”, mówionego śląską gwarą, sztuki granej na co dzień w katowickim Teatrze Korez. W marcu br. „Hankę” gościł, na zaproszenie europosła Łukasza Kohuta, Parlament Europejski. Na spektakl przyszło co najmniej 250 osób – deputowanych z różnych państw i pracowników parlamentu. Ze Zjednoczonej Prawicy nie było nikogo.
Hankę – bo tak ją rodzice „mianowali” – gra Grażyna Bułka, wielka postać śląskich scen teatralnych. Ślązaczka z korzeniami. Przed wylotem do Brukseli mówiła: „Chcę pokazać, że śląski jest językiem żywym, za pomocą którego można opowiadać historie, że jest językiem pięknym, który ma w sobie wiele poezji, a nie jest knajackim językiem spod budki z piwem, którego musimy się wstydzić. Wręcz przeciwnie. To coś wartościowego, wspólnego, o czym nie można zapomnieć”.
Po tym europejskim teatralnym wydarzeniu Kohut nadzwyczaj uniżenie poprosił w maju panią marszałek Witek o możliwość pokazania „Hanki” w Sejmie – na co wcześniej zgodził się marszałek Senatu, ale nie dysponował odpowiednia salą. Dobrze byłoby, żeby monodram zobaczyli posłowie, dziennikarze, zaproszeni na sejmową jaskółkę goście i młodzież – to naprawdę wielkie kulturalne wydarzenie. Tak głęboki sens projektu tłumaczył pani marszałek europoseł Kohut. Byłem dziwnie przekonany, że to „darymny futer”. Zmarnowany pokarm. Moje przekonanie opierało się na znanym stosunku większości sejmowej do aspiracji Ślązaków. Do ich starań o uznanie śląskiej mniejszości etnicznej, a śląskiej godki za język regionalny. Ale w końcu cudów ci u nas dostatek, objawiających się choćby na drzewach. Czemuż to nie miałby się wydarzyć w Sejmie?
„Hanka” miała być zagrana z końcem lipca, jeszcze przed wakacjami parlamentarnymi. Na koszt Kohuta.
Pani marszałek Witek odpowiedziała na parlamentarny wniosek europosła w krótkich żołnierskich słowach, tak jakby służyła w słynnym pułku platerówek: „Informuję, że realizacja wspomnianego przedsięwzięcia nie będzie możliwa”.
Wszystko więc jasne: nie, bo nie. Mniemam, że uzasadnienie musiałoby być idiotyczne, toteż ustalono, że go nie będzie. No i tym samym „po ptokach” w promocji Śląska. Śląskiej narodowości, którą w ostatnim spisie zadeklarowało blisko 586 tys. osób – w tym 232 tys. jako pierwszą. I śląskiej gwary, którą na co dzień godo prawie pół miliona polskich obywateli.
Zastanawiam się, czy na przeszkodzie stanęła nieuznawana godka, czy treść monodramu, opowiadającego o historii Górnego Śląska zaczynającej się jeszcze przed I wojną światową. Pewnie jedno i drugie…
Z „Hanką” po raz pierwszy zetknąłem się w 2016 r., zasiadając w kapitule Ogólnopolskiego Konkursu Dziennikarskiego im. Krystyny Bochenek. Alojzy Lysko, pisarz regionalista, przysłał na konkurs „Opowieść Górnośląską”. Była wyimkiem z jego książki „Jak Niobe. Opowieść górnośląska”. Rzecz przejmująca, nawet dla obytych z historią Śląska XX w. Za kunszt przesłania należała się panu Alojzemu Grand Prix – z marszu. Nie było dwóch zdań. Spór szedł o język. Byłby to pierwszy konkurs w Polsce z nagrodą za dzieło nie po polsku. Poza tym był to konkurs im. Krystyny Bochenek, a Krysia wszak była (1953 – 10 kwietnia 2010) fanatyczką języka polskiego w ogóle, a jego czystości i piękna – w szczególności.
Uznaliśmy jednak, że Krysia ze swojej wysokości nam przyklaśnie, bo śląski język tylko wszak wzbogaca ten nasz, polski…
Tak więc wybór zwycięzcy nie podlegał dyskusji. Miałem przyjemność uzasadniać Grand Prix dla Alojzego Lyski. A że galę prowadził Mirosław Neinert – aktor, reżyser i dyrektor Teatru Korez – to „Opowieść…”, już jako „Mianujom mie Hanka”, znalazła się na jego deskach. Do dziś grana jest z pełnym kompletem publiczności.
Słówko o języku. Nie jest to jedna z kilku czystych śląskich gwar, tylko spolszczona codzienna godka. Licentia poetica Alojzego Lyski. Zrozumiała dla wszystkich – byłaby nawet oczywista dla marszałkini Witek. Może nawet uroniłaby łezkę wzruszenia, jak większość wrażliwych widzów, kto wie…
Słowo o treści. Pan Lysko powiedział mi, że z kilku prawdziwych rodzinnych historii stworzył jedną, dramatyczną do szpiku kości historię Górnego Śląska XX w., snutą przez starą Ślązaczkę zakochaną w tej ziemi. „Jo jest Ślonzoczka! Jo kocham Ślonsk” – podkreśla kilka razy Hanka.
I opowiada o bratobójczych powstaniach. O dramatycznych wyborach: raz za Polską – śmiertelnie karanymi w III Rzeszy; raz za Niemcami – okrutnie karanymi w powojennej Polsce. Opowiada o Tragedii Górnośląskiej – o wywózce Ślązaków do ZSRR. Opowiada o rozczarowaniu odradzającą się Polską – tą Polską w wydaniu PRL. I tą po niej.
I o bezbronności ich, Ślązaków, wobec Polski. I o ich bezradności wobec okrutnej rzeczywistości. Hanka za uparte twierdzenie, że jest Ślonzoczką, wpada w łapy Gestapo. Za tę samą winę trafia po 1945 r. w kazamaty Urzędu Bezpieczeństwa.
Tak było. Ot i całe śląskie losy, śląskie drogi.
Grażyna Bułka, która na czas spektaklu staje się Hanką, mówi o sobie: „Jestem dziewczyną z Lipin. Mogłam wyjechać do Niemiec, ale nie chciałam. Tu jestem u siebie. Mogłabym to powiedzieć w naszym Sejmie”.
Tym samym pani marszałek Witek bezmyślnie pozbywa się sojuszników swojej patriotycznej idei. I nawet o tym nie wie.
Śląskie dzieje – mało znane, niewiele ich na kartach polskiej historii. „Hanka” mogłaby je przybliżyć, zaciekawić… To przecież polska historia. Nasza. Dlaczego się jej bać? Po co ją skrywać? Po co udawać, że nie ma ponadpółmilionowej mniejszości, największej w kraju? Decyzja marszałek Witek to zaklinanie czystej polskości między Wisłą a Odrą. Tyle warta, co czystość tej drugiej.
W Brukseli przed „Hanką” europoseł Kohut mówił: „Tylko wielokulturowa Polska może być wielka, śląskość nie jest do nikogo w kontrze”. A Alojzy Lysko, który nie mógł stawić się osobiście, przekonywał z wielkiego ekranu: „To opowieść o tragicznym życiu matki Górnoślązaczki, która cierpiała w XX w. Takich matek w Europie było miliony. Chciałem zaprosić państwa do obejrzenia tego niezwykłego spektaklu i do głębszej refleksji nad losem kobiet, matek w warunkach biedy, uprzedzeń i wojny. Ta refleksja jest nam dzisiaj szczególnie potrzebna, bo na Ukrainie toczy się wojna, która czyni kobietom i dzieciom ukraińskim wiele cierpienia. Życzę państwu dobrego odbioru sztuki”.
Pan Alojzy mógłby przemówić także do serca i oblicza pani marszałkini oraz jej silnej partyjnej grupy wsparcia.
A może wiedział, że to daremny trud? Sejm to nie teatr! – powie marszałek Witek. Zgoda, ale warto wiedzieć, co w śląskim, a więc polskim teatrze jest grane.
PS Na jedno ze swoich dziennikarskich spotkań pod nazwą „Allegro ma non troppo” redaktor Jacek Pałasiński zaprosił prof. Jerzego Bralczyka. Zeszło na temat śląskiej godki i tego, czy powinna zostać uznana za język. Wprawdzie profesor nie jest entuzjastą tego projektu, uważając, że pojęcie języka jest bardzo pojemne i należałoby zadbać o jego większą oszczędność, to jednak zacytował swojego mistrza prof. Walerego Pisarka, który ten odwieczny śląski kod porozumiewawczy z wielką serdecznością nazwał „najpiękniejszą, najstarszą polską gwarą”. Trzebaż więcej?