1. Co zadecydowało o Pańskim sukcesie? Niektórzy nazywają Pana cesarzem polskich mediów.
Nie czuję się żadnym cesarzem i nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek tak o mnie mówił. A sukces? Helena Łuczywo zwolniła mnie po pięciu latach pracy na stanowisku szefa poznańskiej „Gazety Wyborczej”, gdy moja żona nie pracowała, a w domu mieliśmy dwóch małych synów. Byliśmy bezrobotni. Gdy więc jakieś dwa lata później prezes Agory, Piotr Niemczycki, powiedział w przemówieniu do pracowników: „Fenomen „Pressu” i sukces Skworza to dowód, że nie radzimy sobie z human resources w „Gazecie Wyborczej”” – uznałem to za sporą pochwałę. Prawdziwym sukcesem życiowym są moi najbliżsi i ich dobre życie.
2. Co było najtrudniejsze w początkach magazynu?
W tamtych czasach nie paliłem, ale pewnego dnia wyszedłem na papierosa na balkon mojego biura, żeby odreagować. Mój były szef Seweryn Blumsztajn, którego zresztą lubiłem, wykombinował, żeby zabronić dziennikarzom Agory pisania do „Press”. Mielibyśmy spory kłopot, bo wielu z nich dla nas pracowało. Po kilku dymkach uspokoiłem się, bo zdałem sobie sprawę, że „Wyborcza” nie może mi już więcej zaszkodzić. Do zakazu nie doszło, a ja zdałem sobie sprawę, że musimy się bronić jakością, bo ludzie będą różnie reagować na słowa prawdy.
3. Grupa osób opowiedziała nam, że krzyczał Pan na nich w redakcji. Kolejne kilka, że używał Pan słów „idiota”, „kretyn” odnośnie do konkretnej osoby. Jak Pan to skomentuje?
Praca w mediach to ciągły stres, więc mogłem użyć takich słów np. w kwietniu 2019 roku, gdy na dwa dni przed wysłaniem „Press” do drukarni straciliśmy materiał okładkowy. Na sesję fotograficzną z Katarzyną Włodkowską wydaliśmy około 5 tysięcy złotych. Kolejne pieniądze poszły na delegację mojej zastępczyni na wywiad w Gdańsku. Niestety, zamiast odesłać nam autoryzację wywiadu, dziennikarka przysłała cały tekst napisany na nowo. Mail od mojej zastępczyni brzmiał: „Tu nawet nie mam co zaznaczać zmian, ponieważ każde zdanie jest napisane na nowo, całość. Skróciła to, co jej nie odpowiada, wyrzuciła w ogóle pytanie o samotność reportera, zmieniła inne pytanie, podopisywała sobie na czym jej zależało. I mamy nowy tekst”.
Zawsze mnie zdumiewa, gdy dziennikarz próbuje tak oszukać opinię publiczną. Oczywiście nie zgodziłem się na druk. W tamtej sytuacji mogłem użyć słów, o których Pani pisze. Trudno w takich sytuacjach kląć „motyla noga” lub „do stu tysięcy par kartaczy”.
4. Czy wie Pan, że wielu pracowników „Press” z powodu warunków panujących w redakcji brało leki przeciwlękowe, cierpiało na chroniczne bóle głowy, brzucha czy stany depresyjne, a po odejściu z firmy udało się na psychoterapię lub na dzienny oddział psychiatryczny?
Nic o tym nie wiem. Nikt przez 27 lat nie zgłosił problemów psychicznych ani mnie, ani naszym redaktorkom czy redaktorom. Bywało, że zgłaszano się z problemami fizycznymi, wtedy pomagaliśmy, załatwialiśmy specjalistów, odwiedzaliśmy w szpitalu. Zdarzało się, że ktoś nie pracował przez pół roku i więcej.
Raz, po tym gdy pisarka Agnieszka Szpila ogłosiła „rypanie patriarchalnych martwiaków i sterczków” czyli mnie, przeczytałem na Facebooku wpis mojego byłego dziennikarza. Znał mnie od początku lat 90., pracował długo w „Gazecie Wyborczej”. Gdy mu się nie wiodło, mój młodszy brat namówił mnie, żebym mu pomógł i go zatrudnił. Tak zrobiłem, napisał kilka fajnych tekstów. Po kłamstwach na mój temat Agnieszki Szpili napisał na Facebooku, że miał depresję i się leczył. Szkoda, że nie powiedział nam tego wtedy, tylko zarzucił, że był przepracowany.
Rozumiem, że dziennikarstwo to nie jest zawód dla wszystkich, wymaga dużej odporności psychicznej. Mam natomiast nadzieję, że temat zdrowia psychicznego, również wśród dziennikarzy jest już na tyle powszechny, że gdyby dotknął kogokolwiek z mojego zespołu, taka osoba wie, że może z tym przyjść do któregokolwiek z szefów w naszej firmie. Jesteśmy małym zespołem, los każdego naszego współpracownika jest dla nas ważny. „Press” nie jest anonimową korporacją, wszyscy się znamy i od siebie nawzajem zależymy.
5. Co Pan sądzi o takich komentarzach kierowanych przez szefa do dziennikarek: „Idź na spacer z psem i poszukaj rozumu”. Albo: „Lepiej piszesz, niż mówisz”.
Być może wiem, kiedy takich słów użyłem – redaktorka, której radziłem spacer, pracuje ze mną od lat, kieruje naszymi dziennikarzami. Przed laty była asystentką mojego szefa w „Gazecie”, znamy się jak łyse konie.
Mamy w firmie otwarte kanały komunikacji, czasem nawet za bardzo. Jedna z zarządzających skarżyła się kiedyś na mnie, że nie chce słyszeć, jak moi podwładni na mnie krzyczą, bo to wprawia ją w dyskomfort. Może ma rację, że powinniśmy pracować bardziej formalnie, ale chyba nie umiem. Kiedyś była dyrektorka zarządzająca naszej firmy, która przyszła do nas z „Wyborczej” stwierdziła: „Boże, tu jest atmosfera, jak w „Gazecie” przed wejściem na giełdę”. Może to był komplement, a może nie.
Problemu ze zdaniem „Lepiej piszesz, niż mówisz”, nawet nie chce mi się doszukiwać. W prasie jest ważne nie jak, ale co mówisz. A w telewizji na odwrót.
6. Kilka osób opowiedziało nam o problemach z uzyskaniem po zakończeniu pracy świadectwa pracy w „Press”.
Pandemia sprawiła, że miesiącami nie widzimy naszych pracowników. W biurze pracuję ja, dyrektor artystyczny i bywa, że jeszcze dwie osoby. Dziennikarzy nie ma w redakcji od lat. Być może jednak wiem, o jaką sytuację chodzi. W domu pracowała również osoba, do której zadzwoniłem ze stanowczą prośbą, by odebrała służbową komórkę od mojej zastępczyni w weekend otwierania zgłoszeń do Grand Press Photo. Obraziła się, zapadła pod ziemię, porzuciła pracę, później wzięła zwolnienia lekarskie. Nie zwolniłem jej dyscyplinarnie, choć według prawnika, powinienem. W podziękowaniu nasłała na nas Państwową Inspekcję Pracy i złośliwie nie odbierała świadectwa, które czekało na nią w biurze.
7. W lutym 2018 roku poinformował Pan zespół, że w redakcji powstanie zespół antymobbingowy. Na jego czele stanął Pan. Kto jeszcze wszedł w skład zespołu, jakie działania do dziś ten zespół podjął i z jakim skutkiem?
W ciągu 27 lat działania naszego wydawnictwa, raz pojawił się nieformalny zarzut dotyczący jednej z osób u nas pracujących. W nerwach dziennikarz krzyczał na korytarzu o rzekomym mobbingu. Poproszony o pisemne zgłoszenie, wycofał się. Mobbingu nie zgłosił, zespół nie powstał.
8. Co najmniej pięć pracownic – opowiedziało nam, że po rozmowie z Panem – rozpłakało się. Jak skomentuje Pan takie sytuacje?
U mnie w gabinecie nikt nie płakał. Ale jeśli tak było, to mi przykro. W życiu zatrudniłem pewnie ponad 500 osób, ponad sto musiałem zwolnić. To trudna praca, bo twórcza. Gdy w zakładzie produkcyjnym pracownik zrobi piękny produkt, szef może go pochwalić i prosić, by zawsze takie tworzył. A w dziennikarstwie nie możesz się powtarzać, pisać tak samo i tego samego, co wczoraj. Tworzymy małym zespołem na bieżąco stronę www, raz dziennie branżowy serwis newsowy, sześć popularnych ogólnopolskich eventów i gruby magazyn. To wywołuje stres i emocje oraz wymaga specyficznych predyspozycji. Nie wszyscy je mają. Ale są ludzie, którzy pracują w „Press” od kilkunastu lat, a są i tacy, którzy odchodzą i wracają do nas z innych mediów. Rekordzista wracał trzykrotnie.
Z „Gazety Wyborczej” Helena Łuczywo zwolniła ciężko chorego na raka Jacka Kalabińskiego, bo leczenie w USA byłoby zbyt kosztowne dla „Gazety”, o czym pisaliśmy w „Press”, a Pani mnie pyta o łzy w pracy?
9. Czy sytuacje, gdzie redaktor naczelny wymaga od swoich dziennikarzy, by szukali takich rozmówców, którzy skomentują dany temat w sposób zgodny z jego opinią, uważa Pan za etyczny?
Najzupełniej. Co więcej, sama Pani robi to na potrzeby swojego tekstu. Nie zacytuje Pani wielu głosów pozytywnych, a głównie krytyczne. My wiemy, o czym chcemy napisać. Gdy informujemy o Jacku Kurskim, to szukamy kogoś, kto pod nazwiskiem powie nam, że propagandowa nagonka na Pawła Adamowicza była ohydą, a nie kogoś kto go pochwali, że „skuteczny z niego bulterier”. Gdy jednak założona wstępnie teza tekstu nie zgadza się z rzeczywistością, to ją porzucamy. I piszemy wszystko, czego się dowiedzieliśmy.
10. Skontaktowały się z nami osoby, które – przez pewien okres – pracowały w Pańskiej firmie bez jakiejkolwiek umowy, a wykonywały pracę w pełnym wymiarze. Prosimy o komentarz.
W Polsce umowy ustne też są ważne. Więc jestem dumny, że jako jedno z nielicznych małych mediów w Polsce zatrudniamy na etatach. I zawsze płacimy w terminie, a autorom zewnętrznym jeszcze przed ukazaniem się pisma. Każdy z naszych pracowników otrzymał wszystkie wymagane prawem dokumenty. A jeśli zdarzyły się jakieś opóźnienia, to były naprawiane i nie miały żadnego wpływu np. na obowiązki podatkowe.
11. Latem 2021 w Pańskich spółkach odbyła się kontrola ZUS (z art. 86 ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych). Jaki był wynik tej kontroli i czy skłoniła Pana do jakichkolwiek zmian w kwestii zawierania umów o pracę i umów cywilnoprawnych z pracownikami?
ZUS nie znalazł nieprawidłowości, a przesłuchano trzydzieścioro moich obecnych i byłych pracowniczek i pracowników. Kontrola trwała długo, przemaglowano nas z każdej strony. W jednej firmie mieliśmy niedopłatę, a w drugiej nadpłatę, więc w sumie na tej kontroli jeszcze trochę zarobiliśmy.
Inspektorki ZUS przyznały mi potem, że była to największa kontrola, jaką prowadziły w swoim życiu. Zresztą, nie miały wcale w planach jej robić, bo nie było w odniesieniu do naszych firm zastrzeżeń, ale ponoć dostały polecenie z góry. Dzięki PiS jesteśmy chyba najlepiej skontrolowanym medium w Polsce. Takie czasy.
12. W tym samym roku miała miejsce kontrola inspekcji pracy. Czy skłoniła Pana do zmian, czy udało się wdrożyć wszystkie zalecenia pokontrolne oraz jakiej wysokości mandat Pan zapłacił?
Mandat wynosił tysiąc złotych. Księgowość robi nam zewnętrzne biuro rachunkowe. Jego szef napisał mi o tamtej sprawie: „Kontrola z inspekcji pracy wskazała obszary w jakich powinniśmy wykazać się terminowością i dbałością, ale nie stwierdziła nieprawidłowości”.
13. Dlaczego zawierał Pan z pracownikami dwie umowy (mam na myśli okres do 1 stycznia 2021), czyli pierwsza to 1/4 etatu z „Press”, druga – o dzieło/zlecenie z „Presserwisem”), a potem wymagał Pan pracy w pełnym wymiarze dla wszystkich swoich produktów?
Proszę się zdecydować, czy zawieram za mało umów, czy za dużo? Sugeruje Pani, że nasi dziennikarze co dzień przez 8 godzin piszą do dwumiesięcznika? Ciekaw jestem, który czytelnik dałby radę przeczytać taką kolubrynę. Oczekujemy dwóch tekstów w „Press” od autorki/a, ale w praktyce większość pisze jeden artykuł, co da się zrobić w tydzień, dwa.
Częściej za to potrzebujemy materiałów do newsowego „Presserwisu”. To są dwie różne spółki, które tworzą oddzielne produkty. Jest więc oczywiste, że z tymi, którzy pracują i tu, i tu, zawieramy odpowiednie umowy, zgodne ze stanem faktycznym. W praktyce każdy u nas ma pełny etat i ubezpieczenie.
PS Trudno mi sobie wyobrazić, że nie użyje Pani w tekście nazwiska Szpila.
Dlatego wyjaśniam niepytany:
Myli się Agnieszka Szpila w ocenie mojego podejścia do osób z niepełnosprawnościami i ich rodzin. Ich problemy są mi bliskie, gdyż od czterech lat wychowuję dziecko w spektrum autyzmu.Pisarka po nieodebraniu Grand Press nie mówiła prawdy o naszej rozmowie. Próbowałem jej spokojnie wyjaśnić niestosowność dwóch telefonów do mnie – przewodniczącego jury – w trakcie trwania konkursu. Tłumaczyłem, że to złamanie standardów i doradziłem kontakt z organizatorką konkursu, co również nie byłoby dla dziennikarza etyczne, ale z pewnością mniej oburzające niż próba wpływania na jury. Agnieszka Szpila z tego nie skorzystała, wybrała performance podczas gali Grand Press.
W tym roku efektem jej zachowania będzie zmiana regulaminu Grand Press. Za próbę wpływania na jurorów materiał będzie usuwany z konkursu.
Andrzej Skworz
(odpowiedzi zostały wysłane 4 maja 2023 r.)
Redakcja „Press”