Są dwie szkoły. Jedni twierdzą, że komentarzy internautów pod tekstami, na Facebooku czy Twitterze czytać nie należy. Bo trudno przebić się przez bagno, jakie niejednokrotnie pojawia się w sieci, a które potrafi wciągnąć nawet najbardziej doświadczonego i wytrzymałego na krytykę dziennikarza. Inni uważają, że kontakt z czytelnikiem jest niezbędny, a w strumieniu różnych treści można znaleźć i te, które są do czegoś przydatne.
Karolina Baca-Pogorzelska z Outriders, gdy pracowała w gazetach czy portalach internetowych, starała się nie czytać komentarzy pod swoimi tekstami. Jak mówi, aż 95 procent z nich wypełnione było wylewającą się żółcią. Kiedyś się nimi bardzo przejmowała, ale podobno teraz, po 24 latach pracy w zawodzie, uodporniła się na nie. Mało tego, bywają one inspiracją przy przygotowaniu kolejnego tekstu. – W pamięci utkwił mi jeden z komentarzy od górniczego związkowca, bym lepiej zajęła się podpaskami, a nie węglem – opowiada. I posłuchała go. – Napisałam reportaż o chłopaku, który organizował transport podpasek do ogarniętej wojną Syrii – dodaje.
Joanna Miziołek z Wprost.pl, mimo wieloletniej obecności na polskiej scenie medialnej, też stara się nie czytać komentarzy. Argumentuje: – Zdaję sobie sprawę, że ci ludzie, gdyby spotkali mnie twarzą w twarz, tych wszystkich rzeczy by nie powiedzieli.
– Czytam komentarze zawsze – mówi mi anonimowo dziennikarka prasowa. – Zdarza się, że wśród głupich opinii można znaleźć krytyczne, ale mądre, konstruktywne. Komentarze od ludzi, którzy są w jakiejś dziedzinie ekspertami, to jest swego rodzaju lekcja. Jeśli ktoś wytknie mi merytoryczny błąd, a zrobi to w sposób grzeczny, kulturalny – od razu przepraszam.
Częściej jednak zdarzają jej się sytuacje, w których ktoś popisuje się swoją wiedzą. – Nie ma racji, ale się upiera, bo frajdę sprawia mu wytykanie osobom publicznym błędów – opisuje.
Radomir Wit, reporter TVN 24, deklaruje, że na krytykę otwarty jest zawsze, pod warunkiem, że nie jest rozumiana jako obrażanie czy groźby. – Lubię dostawać informację zwrotną, bez znaczenia, czy jest pozytywna, czy negatywna. W każdym przypadku mobilizuje mnie to do refleksji, zmian, doskonalenia, poprawiania swojej pracy. To ważne – podkreśla.
– Krytyka ma to do siebie, że jest nieustanna i naturalna – mówi Bartosz T. Wieliński z „Gazety Wyborczej”. 23 lata temu, kiedy zaczynał pracę w zawodzie, krytyka polegała na tym, że – jak wspomina – rzecznik urzędu miasta wysłał faks lub dzwonił do redakcji, a czytelnicy pisali listy lub dzwonili do dyżurnego. – Dzisiaj, w dobie internetu, mamy forum gazety, są media społecznościowe. Ta krytyka jest nieustanna. Trzeba z nią żyć – stwierdza Wieliński.
Nie ukrywa, że zdarzało mu się popełniać błędy. – Krytykę należy przyjmować z pokorą. Oczywiście pod warunkiem, że to rzeczowe argumenty, a nie „spierdalaj do Niemiec”. Trudno na coś takiego reagować. Z drugiej strony, skoro jest komentarz do tekstu, to znaczy, że ktoś cię czyta, zapoznał się z tym, co piszesz – czy to na Twitterze, czy na łamach gazety – dodaje.
DYSKUTOWAĆ CZY NIE DYSKUTOWAĆ?
Justyna Suchecka z Tvn24.pl czyta komentarze i wchodzi w dyskusję z komentującymi. – Czytam, bo zwykle są inspiracją. Lubię też dyskusje między moimi czytelnikami. Na Facebooku mam stałe grono komentatorów i uważam to za bardzo przydatne w mojej pracy. Na Instagramie często sama proszę o uwagi, bo mam tam młodszych odbiorców i zwykle jest to inny rodzaj zaangażowania. Najgorzej czuję się na Twitterze, bywają dni, gdy mam ochotę zablokować cały świat, ale ostatecznie rzadko to robię, raczej wyciszam agresywne osoby. Krytyków merytorycznych nigdy – deklaruje. I dodaje: – W mediach społecznościowych zdarza mi się pisać: „przeczytaj do końca”, „nie czytałeś”, „jest w tekście”, „wystarczy się zalogować”. Bo część krytyki jest zwyczajnie nieuzasadniona. Proszę też często o źródła – o nich mogę dyskutować.
Suchecka zajmuje się edukacją, dziedziną, na której – jak wiadomo – zna się każdy Polak, bo chodził do szkoły lub ma dziecko. Problem Sucheckiej polega na tym, że ludzie całą edukację mierzą własnym doświadczeniem. Nie liczbami, statystykami, badaniami, tylko podejściem „u mnie tak nie jest, więc co pani wygaduje”. A najbardziej irytuje ją, gdy dla wzmocnienia takiej postawy ktoś podpiera się swoim tytułem naukowym, zwykle w zupełnie innej dziedzinie. – A potem czytam, że „skoro profesor tak mówi, to na pewno nie ma pani racji”.
ODWAGA WPISANA W DNA DZIENNIKARZA
– Im dłużej wykonuję ten zawód, tym większe mam poczucie, że nie boję się wyrazić swojej opinii czy napisać tekstu, który narazi mnie na krytykę. Kiedy zaczynałam pracę w mediach, miałam sytuacje, że dostawałam krytyczne głosy, które mnie psychicznie podłamywały – mówi Joanna Miziołek.
Zaznacza, że poziom krytyki wychodzi już poza pewne granice. Kiedy sprowadza się ona do wycieczek osobistych, jest bolesna. – Na początku pracy odpowiadałam na komentarze, chciałam się wytłumaczyć, że nie jestem taka, jak o mnie mówią. A potem zdałam sobie sprawę, że to nie ma sensu – dodaje.
Bartosz T. Wieliński wyraźnie zaznacza, że ma swoje poglądy i uważa, że należy zabierać głos, kiedy ma się coś do powiedzenia. – To obowiązek dziennikarza: mówić, co się myśli, i wyjaśniać świat. Czasami napiszę o jeden tweet za dużo, wrzucę o jeden rysunek za dużo, ale nie obawiam się zajmować stanowiska – mówi.
Karolina Opolska z Onetu uważa, że konstruktywna krytyka jest świetna. – Jestem bardzo aktywna w social mediach i – jak pewnie każdą dziennikarkę – interesuje mnie wiele tematów. Nawet nie próbuję udawać, że na wszystkim znam się jednakowo dobrze, dlatego szalenie doceniam, kiedy moi twitterowi czytelnicy uzupełniają moją wiedzę. Naprawdę dużo się dzięki nimi dowiedziałam – dodaje.
JAK SOBIE RADZĄ?
– Z biegiem lat, gdy czyta się różne rzeczy na swój temat, człowiekowi skóra grubieje. Kiedy widzę, że chodzi o to, żeby mnie sprowokować lub obrazić, po prostu staram się tym nie przejmować – mówi Radomir Wit.
Joanna Miziołek: – Dziennikarstwo jest bardzo mocno obciążającym zawodem. Ludzie zachowują się, jakby nas znali, jakby wszystko o nas wiedzieli. Uważają, że mają prawo do oceny nie tylko naszej pracy, ale i nas samych. Uodporniłam się na krytykę, nie tylko anonimowych internautów, ale i polityków, którzy zarzucają mi, że piszę o nich nieprawdę. Później okazuje się inaczej. Za każdym razem, kiedy ktoś zarzuca mi błędy warsztatowe albo nierzetelność, obraca się to przeciw niemu – twierdzi.
Justyna Suchecka uważa, że przez lata pracy w mediach nauczyła się radzić sobie z krytyką związaną z faktycznymi błędami. – Wiem, że jesteśmy tylko ludźmi, a pojedyncze niedociągnięcia nie przekreślają całego dorobku. Zwykle nie mam problemu, by przeprosić – mówi.
I podkreśla, że to, z czym nadal sobie nie radzi, to przypisywanie jej złych intencji. – Nic tak nie podnosi mi ciśnienia, jak hasła „pisane na zamówienie”, „kto pani za to zapłacił” czy inne zdania sugerujące, że napisałam tekst, by kogoś obrazić lub skrzywdzić. Z taką krytyką, bo chyba można nazwać to niestety krytyką, trudno dyskutować. I zwykle staram się tego nie robić. Nie zmienia to jednak faktu, że czuję się z tym tak, jakby ktoś wylewał na mnie pomyje. To gorsze niż klasyczny hejt, bo tworzy pozór faktycznego zarzutu, a nie tylko rzuconego bez podstaw oskarżenia – dodaje Suchecka.
Dziennikarka Tvn24.pl ocenia, że uwagi redaktorskie znosi całkiem godnie, choć zdarzyło się jej nie zgadzać z nimi i wysłać tekst do innych osób, by go przeczytały. – Szukałam wtedy ludzi z branży czy związanych z tematem, o którym piszę, by na artykuł zerknęli. Nie mówiąc wcześniej, jakie zastrzeżenia miał redaktor. To bardzo rozwijające. Czasem uwagi redakcyjne znajdywały potwierdzenie, niekiedy nie, ale zawsze zmuszało mnie to do przemyślenia tekstu na nowo – zaznacza.
– Kilka razy miałam dosyć – mówi mi dziennikarka chcąca zachować anonimowość. – Zdawałam sobie sprawę, że komuś nie zależy na tym, żeby wnieść coś konstruktywnego do dyskusji, lecz żeby mnie upokorzyć. Często się zdarza, że jedna osoba pisze coś krytycznego, ty odpowiadasz, a włącza się kolejna osoba, która nie wie, o co chodzi i jaki jest główny wątek. Wykorzystują to, by po prostu się doczepić – ocenia.
– Kilka razy zrozumiałam, że to dla mnie wyłącznie stres. Pomyślałam: po co się na coś takiego narażać? Niektórym chodzi o to, żebyś straciła nerwy i czas. Wciągają cię w jałową dyskusję. Kiedyś straciłam na coś takiego dwie godziny – dodaje.
Podkreśla, że często ludzie nie patrzą na to, co piszesz, ale na to, gdzie pracujesz, i całą swoją frustrację i nienawiść do mediów wylewają na ciebie. – To rodzaj wtórnego analfabetyzmu. Nie są w stanie przedrzeć się przez warstwę tekstową i od razu piszą coś krytycznego tylko dlatego, że dla nich ty to „Wybiórcza” albo TVPiS – uważa dziennikarka.
Karolina Opolska zaznacza, że nie należy do tej grupy dziennikarzy, którym wydaje się, że z racji swojego doświadczenia i pozycji wiedzą już absolutnie wszystko. – Wciąż jestem bardzo ciekawa świata i jeśli ktoś ma mi do przekazania coś interesującego albo chce poprawić mój błąd – jestem za to wdzięczna. Do tego nie trzeba wypracowywać żadnych specjalnych mechanizmów, wystarczy pamiętać, że wciąż jesteśmy tylko ludźmi – podkreśla.
– Z zasady nie wchodzę w żadne dyskusje z ludźmi, którzy wyłącznie chcą mi dopiec. Moja reakcja na ich zaczepki byłaby właśnie tym, na co czekają – zaznacza Opolska.
Karolina Baca-Pogorzelska mówi, że są takie dni, że w ogóle nie rusza ją to, co piszą inni, bo ma tyle pracy, że szkoda jej czasu na bzdury. – Ale są też momenty, gdy naprawdę mnie to boli i potrafi doprowadzić nawet do płaczu. Myślę, że nie da się tak po prostu wszystkiego ignorować. Dlatego od czasu do czasu dobrze mi robi detoks od mediów społecznościowych – mówi.
– Nie mam problemu z przyjmowaniem krytyki. Czy to od polityków, czy innych dziennikarzy – mówi mi Jacek Harłukowicz z „Gazety Wyborczej”. I dodaje: – Kiedy popełnię błąd, potrafię się do niego przyznać i przeprosić. Zupełnie osobną historią, która spotkała mnie niedawno, był atak ze strony pewnego dziennikarza, który najpierw próbował postponować moje ustalenia z tekstów o bezwartościowych maseczkach kupionych na zlecenie rządu przez KGHM, a potem włączył się w kampanię oczerniania mnie po tekstach o układzie wrocławskim. To ciekawe, bo z owym dziennikarzem nie znamy się, nigdy nawet nie widziałem go na żywo, a zaangażował się w rozpuszczanie plotek o moim życiu prywatnym. Niedługo później został naczelnym jednej z gazet przejętych przez PKN Orlen. Przypadek? Nie wiem – mówi Harłukowicz.
Kiedy pytam, jak zareagował na taką nietypową dla siebie sytuację, odpowiada: – Podczas jednej z dyskusji, gdy dziennikarz ów zaczął obrażać mojego nieżyjącego przyjaciela, puściły mi nerwy. Przeprosiłem potem za użyte sformułowanie.
UMÓW SIĘ ZE SOBĄ
Profesor Tadeusz Kononiuk z Wydziału Dziennikarstwa Informacji i Bibliologii Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla: – Ocenianie jest wpisane obligatoryjnie w zawód dziennikarza. Ryzyko musi być podjęte świadomie. Jest taka łacińska maksyma: „Chcącemu nie dzieje się krzywda”. To wynika też z artykułu 41 Prawa prasowego. Działalność zawodowa, naukowa i artystyczna jest przedmiotem oceny. Dotyczy to i oceny, którą dziennikarz stosuje wobec innych, i dotyczy samego dziennikarza – podkreśla naukowiec.
Przytacza słowa Platona, który powiedział, że „zapisanej mowie nikt nie jest w stanie przyjść z pomocą”. – Dziennikarze nie mają wpływu na to, jak to, co napiszą, odbiorą inni. Prawda, którą przekazują w swoim materiale prasowym, zawsze konkuruje z prawdą, jaką na ten temat ma odbiorca, czytelnik. To się nazywa przedrozumieniem tekstu. Opinie autora i odbiorcy ze sobą konkurują. Nie zawsze dziennikarz jest w stanie tę konkurencję wygrać – podkreśla.
O opinię zapytałam Katarzynę Kucewicz, psycholożkę i psychoterapeutkę. – Osoby pewne siebie i mające wysokie poczucie własnej wartości są w stanie przyjmować krytykę ze spokojem i refleksją, zwłaszcza kiedy adresatem jest osoba, z której zdaniem się liczą. Nie oznacza to jednak, że krytyka nie jest raniąca, bo zawsze przykro jest odbiorcy słyszeć, że ktoś go neguje i podważa – podkreśla.
I zaznacza, że zawsze wywołuje to jakiś rodzaj dyskomfortu, z którym różnie sobie radzimy. – Czasami ze złością, zaprzeczając krytyce, czasami negując krytykującego, czasami wyciągając lekcję. Kiedy nasze poczucie własnej wartości jest mizerne albo nadszarpnięte, krytyka może nas psychicznie znokautować. Dzieje się tak zwykle wtedy, kiedy odbieramy ją jako całościową negację naszej osoby – dodaje.
Jak więc sobie radzić z krytyką? – Przede wszystkim musimy nauczyć się oddzielać siebie od naszych działań, słów czy zachowań, które są poddawane krytyce. Przeważnie ludzie krytykują to, w jaki sposób się zaprezentowaliśmy w danej sytuacji, a nie nas jako ludzi – zaznacza ekspertka. – Często o tym zapominamy i czujemy się podle nawet, kiedy ktoś nie skrytykuje bezpośrednio nas, tylko na przykład nasze poglądy albo wybory. Jeśli krytyka nas miażdży psychicznie, warto umówić się ze sobą na jakąś zasadę. Na przykład taką, że krytyka ze strony pięciu bliskich osób jest istotna, a na resztę przymykamy oko. Albo że przyjmujemy krytykę tylko od osób, z których zdaniem się liczymy, czy które są dla nas autorytetem w temacie – podpowiada Kucewicz.
Podkreśla, że najlepsza na poradzenie sobie z krytyką jest praca nad swoją samooceną. – Kiedy mamy wysokie poczucie własnej wartości, potrafimy przyjmować ocenę z dystansem i decydować, czy jest ona słuszna, czy nie – dodaje.
Czy krytyka może mieć długofalowy wpływ na naszą psychikę? Ekspertka uważa, że tak. – Jeśli nie mamy dystansu do siebie, to możemy odbierać wszystkie krytyczne informacje jako prawdę o nas samych. Wtedy, słysząc wiele nieprzychylnych słów, zamykamy się w sobie, przestajemy sobie ufać, chowamy się w cień i unikamy aktywności, za które ktoś mógłby nas ocenić. Nieradzenie sobie z krytyką sprawia, że kontakt z innymi staje się dla nas przytłaczający. Osoby doświadczające stale negatywnych komunikatów robią się z czasem coraz bardziej podejrzliwe i nieufne. Ostatecznie, przewrażliwione doszukują się krytyki nawet w neutralnych komunikatach – zaznacza.
A to dla dziennikarza, którego praca polega na rozmowie i spotkaniach z ludźmi, może oznaczać koniec kariery.
***
Ten tekst Żanety Gotowalskiej pochodzi z archiwalnego wydania magazynu „Press”.