Kiedy przyjechałeś do Ukrainy?
Nieco ponad trzy tygodnie przed wybuchem wojny. Już wtedy było tam wiele napięć, wywiady mówiły o nieuchronnej inwazji Rosji na Ukrainę. Byłem więc w Kijowie, gdy życie tam biegło całkowicie normalnie – działały bary, restauracje, ludzie wychodzili na niedzielne spacery, mimo że wojna już nadciągała. Większość mieszkańców nie tyle nie wierzyła w atak, co mówiła, że tak długo już żyją w stanie wojny w Donbasie, że do tego przywykli. Bardzo niewielu myślało, że wydarzy się to, co potem się stało. W ciągu tych pierwszych trzech tygodni miałem przerwę – sytuacja na Ukrainie na tyle się uspokoiła, że na pięć dni poleciałem na olimpiadę w Pekinie, by ją relacjonować.
Z Kijowa wyjechałem trzy dni przed inwazją. Nie z powodów bezpieczeństwa, po prostu byłem w pracy tak długo, że wróciłem, by trochę pobyć z rodziną. Na moje miejsce pojechał zmiennik. Dzień po tym gdy wróciłem do USA, nastąpił atak.
Pech.
Dla reportera było to frustrujące. Osiem dni później wróciłem na Ukrainę, przez Rzeszów, ale tylko do Lwowa – z powodów bezpieczeństwa.
Spóźniłeś się na swoją pierwszą wojnę.
Muszę zaznaczyć – pracowałem z relatywnie bezpiecznego miejsca i mojej pracy raczej nie można nazwać „reporterką wojenną”, choć nadawałem z kraju ogarniętego wojną.
Wcześniej tylko raz byłem reporterem wojennym – w 2011 roku w Libii. Pracowałem wówczas dla France24. Ta wojna była chaotyczna, niebezpieczna. Relacjonowaliśmy ze strony rebeliantów, od strony Bengazi. Ruszaliśmy za wojskami idącymi na zachód. Mimo bombardowań zatwierdzonych przez ONZ i prowadzonych przez wojska aliantów, mimo „no fly zone” nie udawało im się utorować drogi do Trypolisu. Nadawanie stamtąd było wtedy bardzo ryzykowne, mimo że nie musiałem być na linii frontu – w AP mamy tam swoich ludzi – i tylko okazjonalnie bywałem na froncie.
Dlaczego było ryzykownie?
Bo w Libii nie istniała ustalona linia frontu. Na wojnie, na której są ustalone pozycje wojsk jednego i drugiego państwa, masz punkty kontrolne, wiesz, dokąd możesz iść, a dokąd już nie. A w Libii tam i z powrotem jeździły pikapy z karabinami maszynowymi na pace. Ataki rakietowe sił Kadafiego zmusiły nas do wycofania się, a potem ruch nastąpił w drugą stronę. Zdarzały się potężne korki na drogach, z których trudno było się wyrwać. Panował chaos.
Byłem wtedy bardzo młody, prowadziła mnie adrenalina, więc nie zdawałem sobie sprawy, jak niebezpieczne było nadawanie stamtąd. W kilku momentach miałem dużo szczęścia.
Co zazwyczaj relacjonujesz?
Po Libii, jako korespondent France24, pojechałem do Waszyngtonu, gdzie pracuję już od 11 lat. Zajmuję się tym, co dzieje się w całych Stanach i rejonie – na Kubie, w Panamie. Robię newsy – wybory i kampanie polityczne, afery, wielkie strzelaniny i tym podobne rzeczy. Zanim dwa lata temu dołączyłem do Associated Press, koncentrowałem się na tym, co robi administracja Trumpa i on sam. Podróżowałem tam, gdzie on leciał, prawie codziennie nadawałem z Białego Domu. Były to niesamowite i bardzo dziwne historie. Zajmowałem się tym od rana do wieczora. Wręcz nurkowałem w tym temacie.
Wyrazy współczucia.
No tak, nie zawsze było łatwo, ale gdy odcięto Trumpa od Twittera, miałem już spokojniejsze życie i pracę – już nie budzono mnie wcześniej, rano z powodu jego wpisów. Ten fakt znacząco poprawił moje życie osobiste.
Gdy dołączyłem do AP, zacząłem dużo podróżować po obu Amerykach. Opisywałem próbę przewrotu w Wenezueli, kampanie wyborcze w Brazylii. Teraz już właściwie działam na całym świecie, tam gdzie AP mnie potrzebuje, na przykład szczyt G7 w Wielkiej Brytanii czy Niemczech albo jak teraz wojna w Ukrainie. Wracam do Ukrainy za kilka dni – działamy w systemie: trzy tygodnie pracy i dwa tygodnie odpoczynku.
Nadawanie z Ukrainy jest inne od tego, co standardowo robisz?
Tak. Tam czuję większą odpowiedzialność jako reporter.
***
To tylko fragment wywiadu Krzysztofa Boczka z Philipem Crowtherem.