Wojna whatsappowa

Napisy „Press” nie pomagają korespondentom z Ukrainy

Ta wojna różni się od pozostałych także dlatego, że jest wojną czasów mediów społecznościowych

Tutaj nie ma ani szacunku dla naszej pracy, ani ochrony. Napisy „Press” nie pomagają – mówią zagraniczni korespondenci z Ukrainy.

ELISABETTA PIQUE: W SERCU EUROPY

Kosowo, Afganistan, Irak, Libia, Indonezja, rewolucja w Egipcie… – muszę przerwać to wymienianie konfliktów, które opisywała. Jej głos tłumi przelatujący gdzieś obok helikopter – jest w Buczy, w dniu, w którym dziennikarze dokumentują ofiary masakr dokonanych przez Rosjan.

– Nie wiem, na ilu wojnach byłam. Nie liczyłam – w końcu słyszę. – Ta dziennikarka w Argentynie jest bardzo znana, szanowana. Autorytet – przekonuje mnie reporter, który polecił mi rozmowę z nią. W Polsce znana jest głównie ze swojej książki o papieżu „Franciszek – życie i rewolucja”.

Być może to jej olbrzymie doświadczenie reporterskie zdecydowało o nieprawdopodobnym wyczuciu – do Kijowa przyjechała 23 lutego – dzień przed wybuchem wojny. Przez tydzień stamtąd nadawała dla swojej gazety, argentyńskiej „La Nación”. – Wtedy szefowie zdecydowali, że jest zbyt niebezpiecznie. Wyjechałam na krótko do Mołdawii, Rumunii i Polski. Przez ponad 20 dni relacjonowała wojnę ze Lwowa, a potem trafiła na krótko do Odessy i jest z powrotem w Kijowie. Na jej Twitterze widać filmy z rzędami czarnych worków w Buczy.

– Ta wojna jest dla nas niebezpieczna – już mamy siedem ofiar wśród dziennikarzy. Tutaj nie ma ani szacunku dla naszej pracy, ani ochrony. Napisy „Press” nie pomagają – opowiada mi też o trudnościach, jakie dziennikarzom zagranicznym sprawili Ukraińcy. – W Odessie robiłam stand-up, ale w miejscu bez checkpointu, nieistotnym z powodów bezpieczeństwa. Zwyczajni ludzie, nie policja, mnie zaatakowali. Krzyczeli: „Odejdź stąd! Odejdź!”. Próbujemy opisać to, co się tutaj dzieje, ale mamy do czynienia z jakąś psychozą – opowiada. I wspomina dziennikarzy, którzy zostali wydaleni z Ukrainy, a przecież tylko wykonywali swoją pracę.

Ta wojna jest dla niej inna od pozostałych. Bo toczy się w sercu Europy. – Na innych konfliktach, na przykład na Bliskim Wschodzie, czułam, że jest pewna bariera kulturowa, zwłaszcza dla kobiety w kraju muzułmańskim. A tutaj Ukraińcy mają podobny styl życia, takie same jak my centra handlowe, takie same domy. Te podobieństwa kulturowe powodują, że bardziej odczuwam ich cierpienie – tłumaczy.

Ta wojna różni się od pozostałych także dlatego, że jest wojną czasów mediów społecznościowych. – To wojna whatsappowa – słyszę.

Elisabetta Pique jest pod dużym wrażeniem siły tutejszych kobiet. – Cierpią dumnie, nie narzekają. Są nieprawdopodobnie odporne na to, co się dzieje. Wiedzą, że są po właściwej stronie – bronią wartości europejskich: wolności, demokracji. Ukraińcy im więcej doznają cierpień, tym są silniejsi, tym bardziej zdeterminowani do obrony własnego kraju. To robi naprawdę duże wrażenie – stwierdza.

GIOVANNI PORZIO: TA WOJNA, JAK KAŻDA, NIE JEST CZARNO-BIAŁA

Ma ponad 40-letnie doświadczenie w relacjonowaniu i fotografowaniu konfliktów. Był w 125 krajach na świecie. Trudno znaleźć wojny, których nie opisywał. Relacjonując rewolucje, konflikty i akty ludobójstw, pracował m.in. w Somalii, Syrii, Iraku, Afganistanie, Libanie, Libii, Kuwejcie, Czeczenii, Palestynie, Bałkanach. Ostatnio opisywał przejęcie władzy przez talibów w Afganistanie. Ma na koncie 10 książek, prawie wszystkie to reporterskie opowieści o konfliktach. Przez 30 lat pracował dla włoskiego tygodnika „Panorama” (Mondadori).

Do Lwowa dotarł trzeciego dnia wojny wraz ze swoją partnerką Gabrielą Simoni, również doświadczoną dziennikarką wojenną, z którą m.in. napisał książkę „Piekło Somalii”.

– Pociąg ze Lwowa do Kijowa był pusty, widzieliśmy tylko troje innych dziennikarzy – opowiada. Stacje zatłoczone jak nigdy wcześniej, nocami musiały jeszcze zmieścić ludzi, którzy nie mogli ich opuścić ze względu na godzinę policyjną. Centrum Kijowa było relatywnie spokojne – ciągłe alarmy przeciwlotnicze, ale tylko sporadycznie rakiety spadały w pobliżu. Przez dwa dni w stolicy nie udało im się znaleźć ani fiksera, ani tłumacza, ani auta czy nawet kierowcy – tak wielu dziennikarzy tam się zjechało.

Zaskoczyło go, jak wielu cywilów brało udział w budowie barykad, umocnień, produkcji koktajli Mołotowa, by bronić swojej stolicy. – Zbierali każdy rodzaj butelek. Gotowe koktajle można było dostać w tych mikrokawiarenkach na ulicach Kijowa – opisuje.

W Irpieniu dotarli do wysadzonego mostu. Prawie każdego dnia tam przyjeżdżali. – Na linii frontu praca była ciężka. Codziennie w tym rejonie spadały bomby, blisko, jakiś kilometr lub dwa od nas. Grady latały nam nad głowami – wspomina.

***

To tylko fragment tekstu Krzysztofa Boczka.