Zagraniczne media pokazują zdjęcia ofiar wojny bez retuszu

„Próba dotarcia do wrażliwości odbiorcy”

Media pokazują ofiary wojny na ulicach ukraińskich miast

Włoskie i amerykańskie media od kilku dni publikują na pierwszych stronach drastyczne zdjęcia ofiar wojny rosyjsko-ukraińskiej. Czy naprawdę jest to potrzebne, aby pokazać rozgrywające się tam dramatyczne wydarzenia? – To trochę łatwizna. O okrucieństwie wojny lepiej mówi tłum uchodźców na fotografii – mówi nam Kuba Atys, uznany fotograf współpracujący z „Gazetą Wyborczą”. – To ma wytłumaczenie: trzeba dotrzeć do wrażliwości odbiorcy, „sprutej” przez media i sieć – uważa z kolei medioznawca, prof. Jacek Dąbała.

Rosja zaatakowała Ukrainę dwa tygodnie temu i od tego czasu media i dziennikarze – zarówno w Polsce, jak i za granicą – nie mają praktycznie chwili wolnej. – Kładę się spać koło pierwszej w nocy. Zrywam się z łóżka tuż po szóstej rano. Sięgam po tablet, który trzymam pod poduszką, i sprawdzam sytuację na Ukrainie. Kijów się trzyma, Charków znowu bombardowany, Sumy, Czernichów. Zdjęcia ofiar, zdjęcia zniszczonych rosyjskich czołgów, czasami szczątki samolotów. Albo – tak jak we wtorek – informacja o zabiciu kolejnego rosyjskiego generała – pisze w codziennym newsletterze do prenumeratorów zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, Bartosz Wieliński. Dodając: – Wojna na Ukrainie trwa już dwa tygodnie, ale nie powszednieje. W pamięci mam ofiary potwornych zamachów w Iraku czy Afganistanie, na które ludzie na Zachodzie reagowali wzruszeniem ramion.

Od kilku dni media zagraniczne – zwłaszcza włoskie i amerykańskie dzienniki – publikują na pierwszych stronach zdjęcia ofiar tej wojny – w dużych zbliżeniach widać twarze martwych dzieci i ludzi dorosłych. Polskie media nie decydują się na takie kadry. Bo rzeczywiście: czy są one potrzebne odbiorcy? I do czego?

Atys: „To trochę łatwizna”

Kuba Atys to uznany fotoreporter, laureat wielu nagród. Prowadzi zajęcia zna Foto Akademii. Pracuje od wielu lat dla „Gazety Wyborczej”, specjalizując się w fotografii sportowej. Czyli takiej, w której pierwszorzędną rolę grają emocje, ludzkie dramaty i idealne wyczucie chwili tego, kto naciska spust migawki.

W rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl mówi, że on sam nie zdecydowałby się na zrobienie i przyniesienie do redakcji drastycznej fotografii wojennej na „jedynkę”. – Nie mam co prawda doświadczenia wojennego, jednakże miałem kilka okazji, by fotografować ofiary wypadków więc stawałem przed podobnymi dylematami. Ujmę to w ten sposób: ja, Kuba Atys, nie pakowałbym zdjęć martwych cywili na pierwszy plan zdjęcia. Nie robiłbym z tego głównego motywu, a już na pewno na pewno nie pokazywałbym twarzy, ani otwartych ran. Być może jednak może inni fotografowie mają inną wrażliwość.

Atys wspomina, że był kiedyś świadkiem poważnego, drastycznie wyglądającego wypadku sportowca. – Na moich oczach zawodnik w paskudny sposób złamał sobie nogę. Mogłem zrobić takie zdjęcie, ale ocenzurowałem się, gdyż tak drastyczne ujęcie niczego nie wnosi. Nie wiem, czy pokazując trupy pokazuje się przez to okrucieństwo wojny? Lepiej o nim „mówi” tłum uchodźców, czy rozwalone domy. Pokazać na zbliżeniu martwą twarz ofiary to trochę łatwizna – podsumowuje.

Prof. Dąbała: „Dostać się do wrażliwości odbiorcy”

Prof. Jacek Dąbała jest medioznawcą, audytorem jakości mediów, pisarzem, scenarzystą i byłym dziennikarzem. Dla niego – jak mówi – sprawa pokazywania ofiar wojny na zdjęciach nie jest już tak jednoznaczna. – W tym przypadku mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest bowiem mój szacunek do drugiego człowieka, który nakazuje mi nie robić takich zdjęć. Jednak z drugiej strony: tak naprawdę w tej medialnej grze chodzi o to, żeby dotrzeć do wrażliwości ludzi, a ta wrażliwość – w sensie społecznym – jest „spruta”, zniszczona przez media i sieć. Co więc zrobić, żeby do niej się dostać? Być może właśnie dlatego redaktorzy i fotoreporterzy decydują się – nawet wbrew sobie – na robienie i publikowanie tego typu zdjęć.

Nasz rozmówca podkreśla, że mamy do czynienia z sytuacją powszechnej znieczulicy. – Bierze się ona stąd, że – po pierwsze – ludzie żyją wygodnie w swoich bezpiecznych światach i to są wygody, które nie mieszczą się w głowach krajom niecywilizowanym. Wygoda zakłóca realne widzenie rzeczywistości. Po drugie: mamy do czynienia ze stępieniem wrażliwości ze względu na niesamowita technologię filmową, która pozwala bardzo mocno igrać horrorami i rozmaitymi obrazami, w sposób niegdyś niewyobrażalny. Ludzie więc troszeczkę się „ubajkowili” w tym współczesnym świecie, z głowy wyparowały im myśli, że coś takiego jak wojna w ogóle istnieje. Ona zawsze była przecież gdzieś daleko. Gdy mówimy o zdjęciach tego typu, tak naprawdę chodzi o to, żeby tym wszystkim ludziom, którzy żyją w wygodach i są omamieni medialnie, uświadomić, że rzeczywistość to coś zupełnie innego, niż ich „bajka”.

W tego typu publikacjach – podkreśla prof. Dąbała – chodzi o to, żeby wytrącić odbiorcę z błogostanu, pokazać mu, że jego wygoda nie ma kompletnie żadnego znaczenia w obliczu wojny. – W sytuacji, gdy ginie dziecko zastrzelone przez żołnierzy bądź rozerwane przez pocisk nasza wygoda nie ma prawa się liczyć. Media zdają się mówić: „Proszę bardzo, to dziecko tak właśnie wygląda, zobacz. Bandzior Putin doprowadził do tego”.

„Zdjęcia – odbiciem rzeczywistości”

Media od zawsze borykają się z problemem, czy publikować brutalne fotografie, przede wszystkim wojenne – choć nie tylko takie. W 2015 roku niemiecki „Bild”, krytykowany za opublikowanie zdjęcia martwego dziecka syryjskiego znalezionego na plaży, w proteście wypuścił na rynek wydanie bez ani jednej fotografii.

Redaktor naczelny dziennika, Kai Diekmann, mówił wówczas m.in.: – Obraz dociera do mózgu dużo szybciej niż słowo pisane. Obraz mówi więcej niż tysiąc słów. Zdjęcia dokumentują rzeczywistość, są świadectwem prawdy i dlatego konieczne jest pokazanie, co się stanie, gdy nagle tych zdjęć nie będzie. W ostatnich miesiącach ciągnęły się dyskusje, czy na pewne zdjęcia należało czytelnika narażać, czy nie. Zdjęcia mordercy, zdjęcia katastrofy, biedy i nędzy wojennej. Zdjęcia były jakoby zbyt wstrząsające i nie należało ich pokazywać. To jest bzdura, totalna bzdura. Zdjęcia są odbiciem rzeczywistości i gazeta oraz dziennikarze muszą taki materiał dostarczać – ocenił naczelny „Bilda”.

Z kolei Ww sierpniu 2015 roku „Fakt” pokazał na pierwszej stronie zdjęcie 10-letniej dziewczynki, ofiary uderzonej siekierą przez mężczyznę w centrum Kamiennej Góry. Czy takie zdjęcie w ogóle powinno powstać – pytaliśmy wówczas Janusza Chodasewicza, redaktora naczelnego „Regionalnego Tygodnika Informacyjnego”, od którego „Fakt” je kupił – Może to był pierwszy błąd, że zdjęcie w ogóle powstało. Nie winię jednak jego autora, bo kiedy reporter jest w akcji, to po prostu robi zdjęcia, a potem ktoś je ogląda i decyduje o wykorzystaniu – tłumaczył wówczas naczelny.

Ówczesny redaktor naczelny „Faktu”, Robert Feluś, mówił z kolei, że redakcja – dysponując zdjęciami z miejsca zdarzenia – nie mogła zrobić innej „jedynki”, ponieważ mord ten był „okrutny i niepojęty”.