Dziennikarz z Sosnowca współdecydował o tym, kto będzie najlepszym piłkarzem świata

Jeden z jego "pornograficznych" pomysłów powstrzymał Episkopat

Czesław Ludwiczek

Czesław Ludwiczek z sosnowieckiej Niwki spotykał na swojej drodze wielkich sportowców i dziennikarzy. Słynny Brazylijczyk Ronaldo przesłał mu kurierem swoją koszulkę. Miał odważne pomysły na poprawę sprzedaży gazet. Magazyn, który firmował, określono „pornograficznym”.

Czesław Ludwiczek to urodzony (w 1933 roku) na Niwce w Sosnowcu dziennikarz z ponadsześćdziesięcioletnim stażem. Pracował głównie w prasie katowickiej – w PAP-ie, „Dzienniku Zachodnim”, „Trybunie Robotniczej”, „Sporcie” i w „Wieczorze”. Przez prawie 25 lat był współpracownikiem France Football. Jego głos decydował o tym, kto będzie najlepszym piłkarzem świata.

Janusz Mincewicz: Pochodzi pan z Sosnowca, jak wielu znanych w przeszłości dziennikarzy: Witold Dobrowolski, Jerzy Zmarzlik, Ryszard Dyja, a przede wszystkim legendarny Jan Ciszewski. Miał pan okazję ich poznać?

– Wymienił pan akurat dziennikarzy sportowych. Z Dobrowolskim i Dyją nie miałem prawie żadnych kontaktów, chociaż słuchałem ich relacji radiowo-telewizyjnych. Bliżej znałem Zmarzlika, ale już wtedy, kiedy pracował w Warszawie, w „Przeglądzie Sportowym”. Ściślejsze związki łączyły mnie natomiast z Janem Ciszewskim, zwłaszcza w początkowym okresie jego kariery, w naszych młodzieńczych latach w Sosnowcu. Był to niewątpliwie sprawozdawca obdarzony największym talentem w historii polskiego radia i telewizji.

Jakie były początki jego kariery?

– Otóż Ciszewski od najmłodszych lat był zafascynowany sportami motocyklowymi, a wzięło się to stąd, że jego ojciec był działaczem Zagłębiowskiego Związku Motorowego. Jasiu chciał zostać żużlowcem, ale było to niemożliwe, bo prawą nogę miał krótszą o 12 cm. I między bajki należy włożyć plotkę, że kontuzji nabawił się na torze.

Dlaczego?

– Ułomność ta wynikła stąd, że w wieku 10 lat złamał nogę, co w połączeniu z gruźlicą stawu biodrowego groziło mu amputacją nogi. Na szczęście w szpitalu w Siewierzu uratowano mu kończynę, ale kosztem jej skrócenia. W młodzieńczym wieku często zmieniał pracę, ale zawsze zatrudniał się w instytucjach związanych ze sportem. W ten sposób trafił do Polskiego Związku Motorowego w Katowicach, a stamtąd m.in. na tor żużlowy w Rybniku. Podczas spikerki jednego z meczów okazało się, że ma foniczny głos. Jakiś czas później nagrał próbne sprawozdanie żużlowe, które trafiło do Witolda Dobrowolskiego, a on docenił jego talent i zajął się nim. Młody dziennikarz próbował różnych sportów, a w czerwcu 1952 r. przeprowadził pierwszą transmisję radiową meczu piłkarskiego Ruch Chorzów – Lechia Gdańsk. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera dziennikarska.

Pan również był dziennikarzem sportowym.

– Tak, przynajmniej połowa, jeśli nie więcej, mojej pracy dziennikarskiej przypada właśnie na sport. Wiele lat pracowałem w katowickim „Sporcie”, w PAP, „Wieczorze”, „Trybunie”. Współpracowałem też z innymi pismami. Bywało, że i bardzo renomowanymi.

Przez prawie25 lat był pan korespondentem jednej z najbardziej opiniotwórczych gazet piłkarskich na świecie, czyli „France Football”. Jak pan tam trafił?

– Przygodę z tym francuskim tygodnikiem, inicjatorem współczesnej Ligi Mistrzów, Złotej Piłki i wielu innych przedsięwzięć, rozpocząłem w 1985 roku, a zakończyłem w roku 2010. A jak tam trafiłem? Pewnego razu w redakcji „Sportu” oglądaliśmy transmisję telewizyjną meczu Francja-Holandia, w którym ta pierwsza drużyna zagrała wspaniale. Janusz Jeleń, ówczesny naczelny „Sportu”, wpadł na pomysł, aby zadzwonić do „France Football” i przeprowadzić wywiad z naczelnym redaktorem. I to zadanie powierzył mnie, bo tylko ja znałem francuski. Rozmowa udała się znakomicie, a wywiad z Jacques’em Ferranem ukazał się na pierwszej stronie „Sportu”. W ten sposób zawarłem znajomość z pismem, co trzy lata później przełożyło się na stałą z nim współpracę. Pisywałem co tydzień krótkie korespondencje o naszej lidze, o przygotowaniach do ME i MŚ i rzadziej krótkie wywiady.

Jest pan chyba jedynym Polakiem, który ma koszulkę sławnego Brazylijczyka Ronaldo. Kiedy ją pan dostał?

Czesław Ludwiczek z koszulką od Ronaldo
Czesław Ludwiczek z koszulką od Ronaldo

– Koszulkę przesłaną przez Ronaldo specjalną przesyłką kurierską otrzymałem w 1997 roku, kiedy Brazylijczyk zdobył po raz pierwszy Złotą Piłkę (Ballon d`Or) France Football. A podarował mi ją dlatego, że na niego głosowałem. Trzeba bowiem wiedzieć, że od 1986 roku byłem członkiem międzynarodowego jury wybierającego najlepszego piłkarza grającego w Europie. Zaproszony zostałem do tego grona jako 26. juror [obecnie jest ich 180 – przyp. red.] i co roku typowałem graczy, którzy po zwycięstwie nagradzani byli Złotą Piłką. Wybierałem więc tak sławnych piłkarzy jak Gullit, Van Basten, Matthaus, Papin, Baggio, Stoiczkow, Zidane, Figo, Nedved, no i Ronaldo dwukrotnie, bo w 2002 roku także otrzymał to trofeum.

Specjalizował się pan także w tenisie ziemnym. Skąd wzięło się pana zainteresowanie tym sportem?

– Pisałem o tenisie, bo sam go uprawiałem rekreacyjnie przez kilkadziesiąt lat. Zacząłem w 16. roku życia, więc kiedy wszedłem do dziennikarstwa, to niemal automatycznie zacząłem pisać o zawodach w tym sporcie. Uczestniczyłem w licznych turniejach w kraju i za granicą. Najczęściej w krajach Europy Wschodniej, ale bywało, że obserwowałem zawody wysokiej rangi, w tym dziesięciokrotnie wielkoszlemowy turniej na kortach Roland Garros w Paryżu.

Na takich turniejach grały tenisowe sławy.

– Tak, miałem szczęście poznać wtedy wielu wspaniałych zawodników, jak Czecha Ivana Lendla, Rumuna Ilie Nastase, Holendra Toma Okkera, Szweda Stefana Edberga, Hiszpankę Arantxę, Sanchez-Victorio, jej rodaczkę Conchitę Martinez i innych. O Wojciechu Fibaku nie wspominam, bo znałem go już wcześniej.

Z którymi z nich udało się panu przeprowadzić wywiad?

– Niestety, to nie takie proste, bo za wywiady indywidualne z takimi tuzami trzeba płacić. Dawałem wprawdzie często ich wypowiedzi, ale uzyskane na zbiorowych konferencjach prasowych. Indywidualne wywiady zrobiłem tylko z Nastase, Okkerem i Sanchezem-Vicario, ale dopiero podczas ich pobytów w Sopocie w latach 90. W 1986 roku byłem wraz z Józefem Michalskim z Wrocławia i Adamem Choynowskim z Warszawy współzałożycielem pierwszego w Polsce magazynu tenisowego „Tenis”. Tam zamieszczałem najobszerniejsze kawałki. Pisywałem także o organizacyjnych, finansowych i zakulisowych sprawach tenisowych, czasem trudno dostępnych ogółowi dziennikarzy.

Był pan nie tylko dziennikarzem piszącym o tenisie, ale także działaczem tenisowym?

– Od początku lat siedemdziesiątych byłem członkiem Okręgowego Związku Tenisowego w Katowicach, 3 stycznia 1981 roku zostałem prezesem Śląskiego Związku Tenisowego, a w kwietniu tego samego roku członkiem Zarządu Polskiego Związku Tenisowego. W styczniu 1986 roku wybrany zostałem na zgromadzeniu generalnym ds. młodzieży w Paryżu do dwóch komitetów organizacyjnych – Pucharu Galea i Pucharu Sosibault afiliowanych przy Europejskiej Federacji Tenisowej. Poznałem tam wielu interesujących ludzi z najwyższego tenisowego szczebla, więc i o informację było łatwiej. Dziś jestem już w dość zaawansowanym wieku, więc całą przygodę dziennikarską – bo tak traktuję mój zawód – mam już poza sobą.

Kierował pan „Wieczorem” – popołudniówką, której nie ma już na naszym rynku prasowym.

– „Wieczór” pod moim kierownictwem, czyli od stycznia 1987 roku, zaliczał się do plotkarsko-ciekawostkowych dzienników, choć nie pomijał w skróconej formie wydarzeń politycznych. Kiedy objąłem gazetę, rozszerzyłem jej tzw. tabloidalną stronę. Postawiłem na informację kryminalną i sądową, otworzyłem łamy dla wydarzeń nadzwyczajnych, katastrofalnych, ciekawostkowych. Wprowadziłem też zdjęcia rozebranych panienek, a nawet wydawaliśmy magazyn, który „Tygodnik Powszechny” nazwał pornograficznym, więc na skutek interwencji Episkopatu został niestety…zawieszony.

Jak cenzura utrudniała wam życie?

– To problem trochę złożony z powodu panującej wtedy w prasie dwuwładzy. Trzeba bowiem pamiętać, że w czasach kiedy formalnym właścicielem gazet była RSW Prasa, a faktycznym ich dysponentem politycznym był Komitet Wojewódzki PZPR, w kierownictwach poszczególnych redakcji panowała samokontrola uniemożliwiająca publikowanie materiałów sprzecznych z linią partii. Oczywiście zdarzały się interwencje cenzury, ale tylko wtedy, kiedy dziennikarz nieopatrznie przekroczył w tekście zapis cenzorski. Zdarzyło się na przykład, że Zbyszek Dutkowski zamieścił w „Trybunie” informację, że Fibak pojedzie na turniej do USA i nie wystąpi w reprezentacji Polski. Tymczasem wieczorem przyszedł zapis, że nie wolno takiej informacji umieszczać, dlatego w nocy w drukarni trzeba było zmieniać stronę gazety. Takich przypadków było więcej, ale nie miały one większego znaczenia. „Cenzura”, czyli Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, mieściła się przez długie lata na ul. Mariackiej, w pierwszym domu od dworca. Natomiast w latach osiemdziesiątych przeniosła się na ul. Liebknechta, obecną ulicę Opolską.

Napisał Pan też książkę o ludziach, którzy tak jak Pan urodzili się w Sosnowcu-Niwce.

– Udało mi napisać kilka książek. Wcześniej przetłumaczyłem z francuskiego książkę Georges’a Deniau „Tenis – technika, taktyka, trening” wydaną przez Ossolineum w nakładzie 30 tys. egzemplarzy. Później wydałem książkę „Tenis na Śląsku” i jest to jedyna pozycja o tym sporcie w naszym regionie. Cenię sobie następną książkę pt. „Niweckie rodowody”, w której zawarłem szkice o ludziach w tej miejscowości osiadłych na samym początku XX wieku.

Zaliczają się do nich wybitni profesorowie górnictwa Bolesław Krupiński i Witold Budryk, pisarz, podróżnik i adiutant marszałka Piłsudskiego Mieczysław Lepecki oraz sylwetki ludzi tu urodzonych, takich jak śpiewaczka Jadwiga Romańska, tekściarz Jacek Cygan, były ambasador na Kubie, w Peru i Boliwii Stanisław Jarząbek, poeta Janusz Koniusz. Spośród postaci sportowych znajduje się tam sylwetka znakomitego piłkarza AKS-u Niwka generała Mariana Ryby, który później był naczelnym prokuratorem wojskowym, a równocześnie działaczem sportowym. Przez trzy kadencje pełnił funkcje wiceprezesa PZPN, a od 1978 do 1981 roku był prezesem PZPN. To za jego kadencji polscy piłkarze odnosili największe sukcesy. Inną moją książką podejmującą problematykę Zagłębia są „Szkice przeszłości”.

Jeszcze kilka lat temu Katowice były prawdziwym kombinatem prasowym. Dziś pozostało po nim wspomnienie. Jak to się stało?

– Największy wpływ na „unicestwienie” w stolicy Śląska potężnego ośrodka wydawniczego miały przemiany ustrojowe w naszym kraju, a wraz z nimi zmiana stosunków własnościowych. W ich wyniku z rynku zniknęły „Trybuna Robotnicza” przemianowana w „Śląską”, „Wieczór”, „Panorama”, „Tak i Nie”, „Poglądy”, „Katolik”, a nawet powstały w 1991 roku „Dziennik Śląski”. Natomiast „Dziennik Zachodni” wyprowadził się z Katowic do Sosnowca.

O niektórych z tych redakcji pisze pan w swojej książce „W cieniu Domu Prasy”. Z sentymentem wspomina pan pracę w tym miejscu?

– Tak, bo tam spędziłem moją dziennikarską młodość i tam wspinałem się po szczeblach kariery od aplikanta poprzez reportera, publicystę, sekretarza redakcji aż do funkcji redaktora naczelnego „Wieczoru”. Niemal automatycznie odnotowywałem wszystko, co się tam działo.

Jaki był Dom Prasy od środka?

– Przede wszystkim był to sprawny zespół redakcji wydający olbrzymie ilości gazet, w piątki dochodzące do dwóch milionów egzemplarzy. Naturalne więc było to, że w Domu Prasy trudno się pracowało pod kierunkiem takich gigantów dziennikarstwa jak Stanisław Ziemba, Włodzimierz Janiurek, Wilhelm Szewczyk, Maciej Szczepański czy naczelny redaktor katowickiego „Sportu” Tadeusz Bagier. Gościliśmy tam też, najczęściej w stałym miejscu spotkań, czyli w stołówce, tak znane postacie, jak Maryla Rodowicz, muzyków Trubadurów, Ignacego Gogolewskiego, Beatę Tyszkiewicz, Józefa Parę, Bernarda Krawczyka, Kazimierza Kutza i wielu innych. Nierzadko dobrze się zabawiało, bowiem odbywały się imprezy towarzyskie, w tym i alkoholowe, ale nigdy nie przeszkadzało to w wydaniu gazet na czas.

Wspomina pan Janiurka, rzecznika prasowego rządu Piotra Jaroszewicza i pochodzącego z Będzina Edwarda Babiucha, najdłużej urzędującego rzecznika polskiego rządu. Natomiast Szczepański to były prezes radia i telewizji w czasach Edwarda Gierka, który ją zrewolucjonizował i zrobił tubą propagandową partii, a ze względu na swoje wymagania został nazwany „Krwawym Maćkiem”. Jacy byli?

– Janiurek był naczelnym redaktorem „Trybuny Robotniczej” w latach 1954–1966. Za jego długiej kadencji nakład gazety wzrósł z 350 tys. do miliona egzemplarzy. Następnie był ambasadorem Polski w Czechosłowacji, a w latach 1971-1980 rzecznikiem prasowym rządu. Osobiście nie znałem Janiurka w okresie prasowym, bo to były dla mnie za wysokie progi. Natomiast w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy był już na emeryturze. poznałem go, a nawet wraz z Tadeuszem Bagierem, pierwszym naczelnym redaktorem katowickiego „Sportu”, zabierałem ich moim prywatnym samochodem na mecze piłkarskie do Chorzowa, Zabrza.

Szczepańskiego pan poznał?

– Szczepański, który pochodził z Sosnowca, po ukończeniu Uniwersytetu Jagiellońskiego w 1951 roku pracował w „Nowinach Rzeszowskich”, ale w 1955 roku zaczął pracę w Radiu Katowice i to od razu na stanowisku zastępcy naczelnego redaktora. W tym okresie znałem go bardzo luźno, np. z konferencji prasowych. Dopiero w 1959 roku pojechaliśmy razem, ale i całą grupą dziennikarzy „Pociągiem Przyjaźni” na trasie Lwów-Kijów-Odessa. Graliśmy  wtedy w pociągach w pokera, trochę popijaliśmy wódkę, zwiedzali różne obiekty, a ja w tym czasie nadawałem codziennie informacje dla PAP-u. Wkrótce – po powrocie z tej podróży – Szczepański został kierownikiem Wydziału Propagandy KW PZPR w Katowicach i wtedy znajomość z nim absolutnie się skończyła. Późniejsza jego kariera jest znana, ale ja go w ogóle nie spotykałem.

Ciekawostką natomiast jest fakt, że byłem na jego pogrzebie 23 grudnia 2015 roku, zresztą jako jedyny dziennikarz. W pogrzebie uczestniczyli tylko członkowie jego sosnowieckiej rodziny, bez żadnych działaczy. Byłem jedynym dziennikarzem, ponieważ informacja o jego pogrzebie pokazała się na Facebooku o godz. 23 w dniu 22 grudnia, czyli na 12 godzin przed pogrzebem. Pogrzeb odbył się na cmentarzu na pograniczu Sosnowca i Będzina przy ul. Małobądzkiej. Był katolicki obrządek z krótką mszą. Został pochowany w grobie swoich rodziców.

Czy chciałby pan ponownie zostać dziennikarzem, gdyby znów musiał wybierać zawód?

– To trudne pytanie, a i odpowiedź nie jest wcale łatwa. Uposażenia dziennikarzy były raczej niskie. W każdym  razie odbiegające wyraźnie od płac górników i w ogóle pracowników przemysłu ciężkiego. Oprócz podstawowej niskiej pensji dziennikarze otrzymywali jeszcze wierszówkę. Dobry dziennikarz dużo i często piszący dorabiał jeszcze mniej więcej wierszówkę równającą się połowie podstawowego uposażenia. Ale jedno jest pewne: dziennikarstwo to wspaniały zawód, ale w stosunku do moich czasów zmieniły się jego uwarunkowania społeczne, polityczne, techniczne, komunikacyjne. Dziś w przeciwieństwie do dawnych lat dominuje informacja, a jej przekaz oparty jest głównie na elektronice. Gazet papierowych jest coraz mniej na rynku, za to coraz częściej odbiór tekstów, a nawet całych gazet następuje przy pomocy laptopów, tabletów, smartfonów. W ten sam sposób, tyle że w odwrotnym kierunku, dziennikarstwo pozyskuje wiadomości. Nie wiem, czy znalazłbym się w tym nowym dziennikarstwie, ale kto wie?