„Ta granica jest we mnie cały czas”

Relacje dziennikarzy z okolic strefy stanu wyjątkowego

W Usnarzu

Przy granicy z Białorusią, w okolicy strefy objętej stanem wyjątkowym, trudno o jakiekolwiek informacje. – Po rozmowach, które przeprowadziłam z miejscowymi ludźmi doskonale rozumiem, dlaczego rządzący nie chcą wpuścić tam dziennikarzy – mówi Szymon Jadczak, reporter śledczy Wirtualnej Polski. Większość redakcji ściśle przestrzega restrykcji wynikających z ustawy, podpisanej przez Andrzeja Dudę. Ci dziennikarze, którzy jednak decydują się wejść na teren z obostrzeniami wiedzą, że relacjonując bieżące wydarzenia, trzeba przede wszystkim zadbać o bezpieczeństwo osób potrzebujących pomocy. O swoich przeżyciach i o tym, jak wygląda ich praca opowiedzieli portalowi Wirtualnemedia.pl.

– Rozważamy utworzenie ośrodka bardzo blisko granicy, w którym dziennikarze mieliby dużo szybszy dostęp do informacji, do osób, które mieszkają w pasie przygranicznym – powiedział na środowej konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki, dopytywany o dopuszczenie mediów do relacjonowania z wydarzeń z granicy polsko-białoruskiej. Z kolei szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Paweł Soloch stwierdził wcześniej, że „osobiście jest zwolennikiem znalezienia jakiejś formuły dla mediów”.

– Jedyna prawdziwa i skuteczna w tym przypadku komunikacja polegałaby na udzieleniu dostępu do granicy mediom – mówił portalowi Wirtualnemedia.pl Piotr Czarnowski, szef agenci First PR dodając, że rząd nie zdał egzaminu, jeśli chodzi o komunikację w obliczu kryzysu na granicy z Białorusią.

O konsekwencjach wynikających z faktu, że od 2 września dziennikarze nie mają wstępu na teren objęty stanem wyjątkowym, który obejmuje 183 miejscowości województwa podlaskiego i lubelskiego, pisaliśmy w październiku. Muszą jednak wykonywać swoją pracę, pomimo wszelkich utrudnień.

Relacje dziennikarzy z granicy polsko-białoruskiej. „Jesteśmy odcięci od informacji”

– Nie pracuje się łatwo, ponieważ jesteśmy odcięci od informacji. Operuję oczywiście poza strefą stanu wyjątkowego, pomiędzy Sokółką a Michałowem. Sokółka to ostatnie duże miasto poza strefą, przy granicy i stosunkowo blisko Kuźnicy – mówi w rozmowie z Wirtualnemedia.pl Michał Dzienyński, reporter Radia ZET. Podkreśla, że z kolei na informacje z oficjalnych źródeł może liczyć w Białymstoku – kontaktuje się z policją i Strażą Graniczną.

– W Michałowie natomiast skupione są grupy niosące pomoc migrantom. Tam mam kontakt z wolontariuszami, którzy kontaktują się bezpośrednio z uchodźcami. Jednak o tym, jak to naprawdę wygląda, najwięcej mogą opowiedzieć miejscowi, którzy np. z terenów objętych stanem wyjątkowym przyjeżdżają do Sokółki – relacjonuje.

– Często rozmawiam z kierowcami tirów, którzy przekraczają granicę. Można z nimi porozmawiać na stacjach benzynowych albo parkingach, gdzie zatrzymują się akurat na postój. Można również porozmawiać z kierowcami, którzy są Białorusinami i dowiedzieć się, jak cała sytuacja wygląda z ich perspektywy – stwierdza.

Dziennikarz podkreśla, że mieszkańcy strefy i miejscowości z nią graniczących nie mogą funkcjonować normalnie. To tylko pozory – wśród ludzi wyczuwalny jest lęk, tak wynika z licznych rozmów reportera, które przeprowadził z miejscowymi. – Na rynku w Sokółce jest niby normalne życie. Ludzie robią zakupy, rozmawiają, jeżdżą samochodami. Ale kiedy zaczyna się z nimi rozmawiać, czuć w nich strach – dodaje. – Mieszkańcy mówią, że się boją. Boją się, że komuś puszczą nerwy, że ktoś nie wytrzyma. Rozmawiałem z ludźmi, którzy mieszkają kilometr od granicy. Podkreślali swoje obawy, mówili, że nie chcą, aby ta sytuacja eskalowała. Są już nią bardzo zmęczeni – opowiada.

Dziennikarz Radia ZET: jest strach, ale też zrozumienie

Dzienyński zaznacza, że wśród mieszkańców panuje jednak w dużej mierze chęć pomocy cudzoziemcom, wypychanym przez granicę przez służby białoruskie. – Mówią, że widzą i rozumieją, że tym ludziom jest ciężko. Że uchodźcy przechodzą przez ich stodoły, podwórko – wylicza. – Natomiast nie ukrywają, że boją się eskalacji. Jest w nich po prostu ludzki strach, ale też zrozumienie. Ja powiedział mi jeden z nich: ma nadzieję, że święta już będą spokojne – dodaje dziennikarz.

– W tej chwili największym problemem jest temperatura, w nocy odczuwalne jest około -3, -4 stopnie. Rozmawiałem z jedną z wolontariuszek, która spotkała dziesięcioosobową rodzinę. Nikt z nich nie miał butów, właściwie nie mieli niczego. Sześciokrotnie przekraczali granicę i byli wypychani z powrotem. Nie wiedzieli, co mają robić. To bardzo mną wstrząsnęło – relacjonuje.

– Sytuacja jest na kuriozalna: Białorusini zapraszają tutaj dziennikarzy, żeby mogli zobaczyć, jak to wszystko wygląda z ich strony. A my większość rzeczy “wiemy” raczej na zasadzie domysłów – podsumowuje Michał Dzienyński.

„Tam się dzieje po prostu bardzo dużo złego”

– Wszystko co się tam dzieje, to jeden wielki chaos, nad którym kompletnie nikt nie panuje – mówi nam z kolei Szymon Jadczak, dziennikarz śledczy Wirtualnej Polski. Reporter zbierał materiały do swojego tekstu w okolicy strefy stanu wyjątkowego. – To, czy w ogóle będzie można gdziekolwiek wjechać, w jaki sposób będzie można tam funkcjonować zależy od człowieka, którego spotka się na checkpoincie. Więc – delikatnie ujmując – można powiedzieć, że prawo raz obowiązuje, raz nie – dodaje reporter.

– Po rozmowach, które przeprowadziłem z miejscowymi ludźmi doskonale rozumiem, dlaczego rządzący nie chcą wpuścić tam dziennikarzy. Dzieje się tam tyle patologii, że naprawdę mielibyśmy co robić. I nie byłoby to przyjazne temu, co usiłuje przekazać rząd. Tam się dzieje po prostu bardzo dużo złego – kontynuuje. – Po pobycie tam zupełnie inaczej patrzy się na przekazy w mediach. Ludzie z tamtych okolic są naprawdę przychylni uchodźcom. Jeśli jest strach, to głównie przed tym co robi Aleksandr Łukaszenka. Ale ludzie są pomocni, sami tę pomoc organizują – relacjonuje.

– Myślę też, że to poczucie zagrożenia głównie wytwarzane jest przez przekazy propagandowe. Jakie zagrożenie stanowić dla nas może grupa uchodźców – kobiety z dziećmi i skrajnie wyczerpani mężczyźni? – zauważa dziennikarz WP.

– Niewpuszczanie dziennikarzy i organizacji pomocowych na ten teren to bardzo niegodne zachowanie. Nie znalazłem żadnej przesłanki, która by to uzasadniała – dodaje.

Reportaż z okolic strefy stanu wyjątkowego. „Od razu powiedziałam, po co tu jestem”

Agnieszka Rodowicz, reporterka, dziennikarka fotografka, autorka reportażu “Będzie martwy i tyle. Kto karmi uchodźców, a kto dzwoni po Straż Graniczną” opublikowanego w “Dużym Formacie” Gazety Wyborczej – – mówi, że pierwsze odczucie niepokoju nadeszło już na trasie w kierunku Białegostoku. – Zobaczyłam kolumnę różnych pojazdów wojskowych, a później stację benzynową, całą “zieloną” od żołnierzy – wspomina w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl.

Reporterka zbierała jednocześnie materiały do dwóch publikacji. Drugi, niezwykle wstrząsający reportaż jej autorstwa ukazał się na łamach magazynu weekendowego Gazety.pl – „Dlaczego polski rząd nam to robi? – pytają Kurdowie. To kolejni ludzie, których Piotr nie będzie mógł zapomnieć”.

W okolicach Zalesia dziennikarkę zatrzymała policja. – Jechałam na północny-wschód w kierunku Nowego Dworu i granicy, aby być jak najbliżej strefy objętej stanem wyjątkowym. Cały czas zastanawiałam się, czy będę przekraczać jej granicę. Z wcześniejszego researchu wiedziałam, że są miejsca, w których bez większych problemów można to zrobić. Miałam plan, żeby to zbadać natomiast nie na samym początku – nie chciałam zakończyć pracy pierwszego dnia – relacjonuje.

– Chciałam dotrzeć do miejscowości , która znajdowała się bardzo blisko strefy. Nie byłam pewna czy jest nią objęta. Upewniałam się, pytając o nią miejscowych, nikt jednak dokładnie tego nie wiedział. W pewnym momencie zatrzymał mnie patrol policji i żandarmerii. Oczywiście jadąc zdawałam sobie sprawę, że muszę się tego spodziewać, ale widok policjanta z karabinem przewieszonym przez ramię zrobił na mnie wrażenie. Wiedziałam, że nic złego nie zrobiłam, a mimo wszystko odczuwałam niepokój. Najbardziej bałam się tego, że mój wyjazd skończy się zanim tak naprawdę się zaczął. Zostałam wylegitymowana, policjant oddalił się z moim dowodem , żeby wszystko dokładnie sprawdzić. Od razu powiedziałam, po co tu jestem, co robię: reportaż o tym, jak obecną sytuację odbierają miejscowi mieszkańcy – opowiada reporterka.

Agnieszka Rodowicz zaznacza jednak, że samo pisanie i relacjonowanie wydarzeń z przygranicznych lasów jej nie wystarcza. Przed wyjazdem zorganizowała zbiórkę niezbędnych rzeczy oraz produktów, które na miejscu miała przekazać organizacji, pomagającej uchodźcom wypędzanym do lasu. Wypełnionym ubraniami, butami, śpiworami samochodem wyruszyła w kierunku strefy stanu wyjątkowego. – Okazało się, że dla służb większa ilość ubrań oraz butów w aucie jest podejrzana – mówi.

Zaraz po tym, jak zostałam wylegitymowana i wyjaśniłam, po co przyjechałam, nadjechał radiowóz na sygnałach, który – stając z tyłu- zablokował moje auto. Żeby oswoić się z sytuacją, zaczęłam robić notatki z tego spotkania – dodaje.

Reporterka wspomina, że odniosła wrażenie, iż przedstawiciele służb nie chcieli przekazać jej konkretnej informacji, dotyczącej dokładnego miejsca, w którym przebiegała granicy stanu wyjątkowego.

– Kiedy pytałam ich czy miejscowość, do której jadę, znajduje się w obrębie strefy – mówili, że nie wiedzą. Później otrzymałam wytłumaczenie, że teoretycznie tuż za nią zaczyna się strefa stanu wyjątkowego, ale jeżeli w tej chwili skręcę w prawo za skrzyżowaniem, to będzie podstawa do zatrzymania. Pomimo tego, że w tym miejscu jeszcze tej strefy nie było – zaznacza nasza rozmówczyni.

„Niektóre rozmowy to była powtórka propagandowych komunikatów”

Po rozmowach z mieszkańcami miejscowości przylegających do strefy stanu wyjątkowego dziennikarka przyznaje, że mieszkańcy są podzieleni w sprawie pomocy uchodźcom. – Niektóre rozmowy z miejscowymi to była powtórka propagandowych komunikatów z rządowych źródeł przekazu, ale niektóre były też budujące. Jak chociażby rozmowa z rolnikami, z których najstarszy stwierdził, że on by absolutnie tych ludzi nakarmił, napoił i życzył im szczęścia w dalszej drodze Ponieważ przez lata był imigrantem, nielegalnie pracującym w Niemczech – opowiada Agnieszka Rodowicz.

Reporterka dotarła do bazy fundacji, z którą nawiązała współpracę, po zmroku. Wiedziała, że wraz z działaczkami i działaczami organizacji weźmie udział w interwencjach, podejmowanych na rzecz pomocy ludziom, którzy przedostali się poza strefę stanu wyjątkowego.

– Dotarłam do ośrodka fundacji w Puszczy Knyszyńskiej, jadąc szutrową drogą przez ciemny las. Sprawdzając temperaturę panującą na zewnątrz widziałam, jak spada, czułam, że robi się coraz zimniej. myślałam wtedy, gdzieś tu mogą teraz ci zagubieni ludzie, którzy cierpią i potrzebują pomocy. I że tak niewiele można dla nich zrobić. Trudno było ze spokojem myśleć o tym, że ktoś spędzi tu kolejną noc – wspomina.

– Pierwszej nocy brałam udział w interwencji, która okazała się ważnym punktem w całej historii, rozgrywającej się przy granicy, momentem wręcz przełomowym. Grupa Kurdów – po iluś razach wypychania ich z powrotem na białoruską granicę – poprosiła Straż Graniczną o ochronę międzynarodową w naszym kraju. Świadkami sytuacji były aktywistki i aktywiści, media – nas, dziennikarek i dziennikarzy było koło dziesiątki. To miała być, powiedzmy, gwarancja, że ci ludzie nie zostaną z powrotem odesłani na Białoruś. Kurdowie byli bardzo spokojni, mieli paszporty. Wśród nich były małe dzieci,, jedno z opatrunkiem na oku. Kobiety, mężczyźni, młodzież – wymienia reporterka.

„Była jakaś nadzieja”

Chwilę później po grupę uchodźców przyjechała ciężarówka z zasłoniętym numerem rejestracyjnym, co już wzbudziło podejrzenia działaczy i dziennikarzy. Przeczuwali, że kobiety, mężczyźni i dzieci mogą znów zostać wywiezieni do lasu. – Była jednak jakaś nadzieja – zaznacza Agnieszka Rodowicz. Ich obawy sprawdziły się następnego dnia o poranku. – Okazało się, że brew temu co deklarowali strażnicy graniczni wobec aktywistów i dziennikarzy, osoby te znów znalazły się w lesie. To był ten moment utraty nadziei, że cokolwiek może się udać i że obecność mediów jakkolwiek pomóc. To był moment, w którym również działacze – pomagający uchodźcom już od ponad dwóch miesięcy – zrozumieli, że sytuacja jest beznadziejna. Że jedyne, co można zrobić to pomagać tym ludziom przetrwać kolejną noc. Pojawiło się poczucie bezsilności, bezradności, braku akceptacji tego, co się dzieje – relacjonuje autorka reportażu.

– Pierwszej nocy próbowaliśmy pojechać za tą ciężarówką, ale w którymś momencie drogę nam zajechała policja. Byliśmy kilka kilometrów od granicy strefy stanu wyjątkowego, a mimo to wszyscy zostaliśmy zatrzymani pod pretekstem sprawdzenia, czy nie przewozimy uchodźców – mówi.

Agnieszka Rodowicz podkreśla, że relacjonowanie zdarzeń z granicy jest skomplikowane na wielu poziomach. – Z jednej strony trzeba relacjonować to, co się dzieje, a z drugiej trzeba pamiętać o najważniejszym: tam są ludzie, którym nieostrożność może zaszkodzić. Trzeba uważa, żeby nikomu nie zrobić krzywdy – zaznacza.

„Ta granica jest we mnie cały czas”

– Rozmawiałam z osobą, która mieszka w pobliżu strefy, ale pomaga wewnątrz niej. Jej opowieść była wstrząsająca. To były historie o kompletnie wycieńczonych ludziach i służbach, które nie wiadomo kim są. I są bardzo agresywne wobec osób przekraczających granicę, ale też coraz bardziej agresywne wobec mieszkańców, którzy pomagają uchodźcom – kontynuuje dziennikarka.

Reporterka opisuje również, że powrocie przez dwa tygodnie ni źle spała, śniły jej się koszmary, była przygnębiona. – Ta granica po prostu we mnie jest cały czas. Zobaczyłam coś, czego nie mogę zapomnieć – mówi.

– Jadąc tam miałam wrażenie, że teksty i relacje, które wcześniej czytałam, nie odzwierciedlają pewnych emocji związanych z tym, co dzieje się w lasach przy granicy. Potem, podczas jednej z interwencji spotkaliśmy ukrywających się w lesie młodych ludzi. Zziębnięci, wygłodzeni, próbowali jeść leśne grzyby, jakieś jagody. Ich sytuacja bardzo mnie poruszyła, a mimo to trudno było mi było mi oddać jej grozę – konkluduje Agnieszka Rodowicz.