Henryk Sienkiewicz mówił, że Bóg tworząc Polaków rzekł im: „daję wam złoto błyszczące i giętkie, a wy z tego tworzywa uczyńcie mowę waszą”. Co powiedziałby Sienkiewicz wsłuchując się we współczesną ulicę polską?
To zależy, kogo spotkałby na swojej drodze. Można na ulicy wsłuchać się w rozmowy mądre i miłe, w słowa wypowiadane poprawną polszczyzną. Gdyby jednak przyłożył ucho tam, gdzie dyskutują młodzi ludzi, byłby pewnie zawiedziony, bo oni najczęściej rozmawiają ze sobą żargonem. Stosują dużo skrótów i czasem wystarczy im pół wyrazu, by wiedzieć, o co chodzi. Wiele w ich mowie jest niecenzuralnych słów i, co gorsze, powoli zaczynamy się do nich przyzwyczajać.
Polacy zawsze przeklinali, młodzi i starzy. Myśli pani, że kiedyś było inaczej?
Myślę, że młodzi kiedyś mówili ładniej i poprawniej. Niedawno prof. Jan Miodek powiedział, że przywykł do słowa na k…, ale uzależnił to od kontekstu, w jakim zostało wypowiedziane. Jeśli ma to uzasadnienie, jest do zniesienia. Jestem raczej pewna, że nigdy się nie przyzwyczaję do paskudnych przekleństw. Słowa skróty wymyślone przez młodych, typu: spoko, wporzo, nara, miną wraz z modą. Ale nastanie moda na inną narrację, bo język żyje.
Które błędy językowe szczególnie panią irytują?
Kiedyś nie znosiłam słowa: „dokładnie”, wypowiadanego niemal na zakończenie każdego zdania, bądź na potwierdzenie jakiejś myśli. Można było powiedzieć: „tak”, „właśnie”, ale wstawiano w to miejsce: „dokładnie”, jakby to słowo było obligatoryjne. Przywykłam i już mnie tak, jak kiedyś, nie razi, choć ja w ten sposób mówić nie będę. Irytuje mnie angielskie: „wow”, słowo też zdecydowanie nadużywane. Niby jest to zachwyt, niby aprobata. A to taki przerywnik wytrych.
Gdy rodziła się era mejli oraz esemesów, nagminnie teksty były bez polskich znaków diakrytycznych. Prof. Walery Pisarek, wieloletni przewodniczący Rady Języka Polskiego, mówił na łamach DZ, jak z tym walczy: nie odpowiada na teksty bez polskich znaków, chyba że przyszły od obcokrajowca. Nie wiem, czy Polacy wzięli sobie do serca jego słowa, ale dziś taka pisownia jest już obciachem.
Też zauważyłam tę zmianę. Rozumiem, że chodzi w tym wypadku o szybkość przekazu, ale mnie byłoby wstyd napisać esemes bez polskich znaków. Niezależnie do kogo piszę, dbam o poprawność stylistyczną, orograficzną i interpunkcyjną. A słowo „obciach” też jest nowomową i też zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić.
Ambasador to w znaczeniu przenośnym propagator jakichś poglądów, obrońca czyichś interesów. Od lat organizuje pani najwspanialszy konkurs promujący śląską godkę: „Po naszymu czyli po śląsku”. Jaką przyszłość przewiduje pani dla tej mowy?
Zależy, kto za nią będzie optował. Jeśli to będą ludzie, którzy mają na względzie wyłącznie chęć zachowania urody, różnorodności tej naszej mowy najpierwszej, z pewnością będą dążyli do tego, żeby usankcjonowaniem śląszczyzny zajęły się osoby kompetentne, a więc językoznawcy, dialektolodzy, folkloryści. Należy zacząć od podstaw czyli od powołania na uniwersytetach odpowiednich kierunków, zwłaszcza dialektologii i kształcić tam ludzi.
Lokalne środowiska oczekują raczej, żeby śląszczyzny uczyć w szkołach, a nie na uniwersytetach.
Ale ci, którzy będą uczyć w szkołach, muszą sami coś umieć.
Bywa, że o akceptację odmienności Śląska, o naukę języka śląskiego najgłośniej upominają się ci, którzy sami nie poradzą godać. Byłoby lepiej, gdyby się po śląsku nie odzywali?
Ciągle powtarzam, że Ślązak nie musi umieć godać. Nie uważam, że to jest warunek sine qua non.
O byciu Ślązakiem decyduje przede wszystkim deklaracja zainteresowanego, a poza tym wychowanie, tradycje wyniesione z domu i chęć zachowania kulturowego dziedzictwa. A godanie być może, ale nie musi.
Pamięta pani korytarz szkolny w rodzinnych Tarnowskich Górach? Jaką mowę słychać było najgłośniej?
Nie było gwary w mojej szkole podstawowej, a tym bardziej w liceum pedagogicznym, do którego uczęszczali uczniowie również z Zagłębia. Z gwarą zetknęłam się w dzieciństwie, gdy wyjeżdżałam do moich dziadków na opolską wieś. Trochę też na placu, ale to był bardziej żargon. Z czystą śląską, opolską gwarą zetknęłam się właśnie u moje starki i w konkursie „Po naszymu czyli po śląsku”, na który przyjeżdżali ludzie z różnych regionów Śląska. Powie to każdy z jurorów, żeśmy się wszyscy tych gwar przez trzydzieści lat konkursu uczyli.
Pani ojciec, Tomasz Pańczyk był nauczycielem. Zwracał uczniom uwagę, by w klasie mówili poprawną polszczyzną?
Nie mam takich doświadczeń. Tata zmarł, gdy miałam 12 lat, ale wiem, że uczniowie go uwielbiali, bo był „swój”. Rozumiał, co do niego mówią, a to były czasy powojenne i młodzi ludzie na ogół pochodzili z niepełnych rodzin, często patologicznych i daleko im było do językowej poprawności. W domu ojca mówiło się gwarą. Polszczyzny uczył się dopiero w polskim gimnazjum w Wągrowcu w Wielkopolsce, dokąd został wysłany przez Komisariat Plebiscytowy, jako bardzo zdolny uczeń.
Przed wojną był kierownikiem szkół w powiecie rybnickim, a po wojnie pracował w Tarnowskich Górach w szkole specjalnej. Nasz dom był zawsze pełen jego uczniów.
Prof. Dorota Simonides, katowiczanka z urodzenia, wspominała, że poczas studiów polonistycznych bała się, by jej nie zdradzała śląska mowa. W czasie pani studiów polonistycznych na Wydziale Filologiczno-Historycznym Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu też bezpieczniej było milczeć niż mówić?
Zawsze przykładałam dużą wagę, żeby mówić poprawnie. Mnie nie zdradzała intonacja, nikt nie podejrzewał, że mogę być Ślązaczką. Natomiast nie wszystkim to się udaje. Jest coś w melodii każdego języka, że niektórzy nie potrafią wyzbyć się pewnych cech fonicznych. Wielką sztuką jest swobodne przechodzenie z gwar na język literacki i odwrotnie.
Do pracy w Polskim Radiu w Katowicach dojeżdżała pani z Tarnowskich Gór pociągiem. Jaka wówczas dźwięczała mowa?
To był pociąg dalekobieżny z Kępno, z Herbów, a ruszał z Tarnowskich Gór o godzinie 4.20 i głównie dojeżdżali nim górnicy na ranną zmianę. Na ogół jeszcze spali. Pociąg był zawsze przepełniony. Panował w nim straszny zaduch, więc zawsze starałam się natychmiast otworzyć okno. Wtedy padały pod moim adresem niewybredne przekleństwa: K…, ledwo wlazła, a już wietrzy. Te swoiste epitety dźwięczą mi w uszach po dziś dzień. No i trudno powiedzieć, że była to literacka polszczyzna.
Czy Polacy mówią jeszcze wspólnym językiem?
Mówimy po polsku tylko nie umiemy już z sobą rozmawiać, tak jesteśmy skłóceni. Nie sądziłam, że dożyję takich czasów i nie wiem, czy jest na to jakieś lekarstwo. Na przykład, słowo „hejt” ma różne znaczenie w zależności od tego, której strony sporu politycznego dotyczy. Młodzi nie znają czasów sprzed 30 laty i nie wiedzą, co to znaczy nie móc mówić tego, co się myśli. A dziś często najpierw się mówi, a potem myśli. W hejcie trudno oczekiwać grzeczności, poprawności i życzliwości.
Były chwile, że bała się pani powiedzieć tego, co pani myśli?
Dotyczyło to pracy w radiu. Przez cenzurę wypracowaliśmy w sobie taką autocenzurę, że nawet nie próbowaliśmy pisać i mówić tego, co i tak zostałoby skreślone. Nie zapomnę, jak przygotowywałam reportaż o mostostalowcach z Chorzowa. Pracę nad nim przerwał stan wojenny. Po półrocznej przerwie wróciłam do rozgłośni i uparłam się, żeby ten reportaż dokończyć. Robotnicy mówili w nim, co im leży na sercu, z czego są niezadowoleni, a władza im zarzucała, że chcą ustrój obalić. Oczywiście, reportaż: „Mam prawo się łudzić” nie został wyemitowany, a ja usłyszałam, że kierownictwo się na mnie zawiodło. Uważało bowiem, że półroczna banicja powinna mnie zmusić do ustępstw, ale tak się nie stało. Reportaż trafił na antenę dopiero na 15-lecie „Solidarności”.
George Eliot, angielska pisarka, powiedziała: „Błogosławiony człowiek, który nie mając nic do powiedzenia, powstrzymuje się od udowodnienia tego faktu”. Przez cztery kadencje była pani senatorem. Czy słowa Eliot nie mogłyby być mottem w polskim parlamencie?
Często byłam świadkiem takich wypowiedzi, w czasie których zadawałam sobie pytanie, po co mówca powtarza to, co powiedziały przed nim już dwie inne osoby. Po co zabiera innym czas? No ale warunkiem dostania się do parlamentu jest nie tylko umiejętność mówienia i piękna narracja, także inne walory kandydata. A te są tak różne, jak różni są ludzie, którzy wrzucają głosy do urn wyborczych.