Arkadiusz Gola, utalentowany i utytułowany fotoreporter Dziennika Zachodniego, obchodzi jubileusz 25-lecia swojej pracy w DZ. Z tej okazji opowiada o emocjach, jakie od zawsze towarzyszą mu podczas robienia zdjęć i wyjaśnia, dlaczego ważne jest fotografowanie w perspektywie czasu. Zdradza też tajniki swojej pracy i mówi o ukochanym Śląsku. Rozmawiała: Maria Olecha-Lisiecka.
Motyw przewodni w Twojej fotografii to Śląsk czy jednak coś innego?
To po prostu jak najszersze przedstawianie człowieka człowiekowi. To trochę slogan, którym posługują się dokumentaliści, ale tak jest. Reporter czy fotoreporter prasowy przedstawia człowieka człowiekowi – pisząc albo robiąc zdjęcia. Pokazujemy odbiorcę. Czytelnik chce wiedzieć więcej: o mieście, regionie, o świecie, a my mu służymy, przedstawiając ulicę, miasto, sąsiada, czasami Polskę czy Europę. Największą satysfakcję zawsze czułem z tego, że ktoś moimi oczami ogląda dane wydarzenie, że ja mu to pokazuję. Zawsze czuję odpowiedzialność, że nie robię zdjęć dla siebie, tylko jestem odpowiedzialny za to, jak ludzie je odbiorą. Muszę tak robić zdjęcia, aby nie skrzywdzić drugiego człowieka, o którym opowiadam. Słowem i obrazem łatwo kogoś skrzywdzić.
Kiedy zacząłeś robić zdjęcia?
W podstawówce, w klubie fotograficznym przy kopalni Nowy Wirek w Kochłowicach.
Ile miałeś wtedy lat?
Trzynaście. W tym wieku zrobiłem pierwsze zdjęcia, ale w życiu do głowy mi nie przyszło, że będę miał możliwość pracy w elicie. Bo fotoreporterzy prasowi to była absolutna elita. Było ich niewielu, choć gazet było więcej niż dzisiaj, bo był „Wieczór”, „Trybuna Śląska”, „Dziennik Zachodni”, „Panorama”, „Sport”, „Przegląd Sportowy”, ale mimo wszystko – było to wąskie środowisko. Na początku lat 90. nie było innej możliwości przedstawiania swoich zdjęć szerszemu gronu, bo zdjęcia albo robiło się do szuflady, dla rodziny, albo się je publikowało. Ewentualnie Związek Polskich Artystów Fotografików organizował wystawy, ale na wystawy przychodziło 30, 50, może i 100 osób. I koniec. Nijak się to miało do liczby ludzi oglądających każdego dnia zdjęcia w gazetach, które miały półmilionowe nakłady, jak „Dziennik Zachodni” czy „Trybuna…”. Nie było większej siły oddziaływania fotografii w tamtych latach niż prasa. Dlatego fotoreporterzy w tamtych latach to była absolutna elita.
Wróćmy do tego klubu fotograficznego przy kopalni. Trafiłeś do niego sam czy rodzice cię zaprowadzili?
Kolega mnie namówił, a potem sam chciałem chodzić tam na zajęcia. Graliśmy kiedyś w piłkę w okolicy, bo tam pracował wujek kumpla. Spotkaliśmy szefa klubu fotograficznego, górnika, pana Franciszka Poliwodę, który tym klubem się opiekował. To dopiero zaczęło funkcjonować. I on mówi: „Widzieliście kiedyś jak się robi zdjęcia? Chodźcie, pokażę wam to”. Nie widzieliśmy. Zaprowadził nas do ciemni, odpalił to czerwone światło, odpalił powiększalnik, zrobił odbitkę. Gdy zobaczyłem, jak się pojawia z białej kartki papieru, jak z wywoływaczy wychodzi obraz… To była magia! To było jak u czarnoksiężnika, Magia! I ten górnik powiedział, że jeśli mamy aparaty fotograficzne w domu, to żebyśmy zapytali rodziców i może nam pożyczą. Kopalnia płaciła za filmy, za całą „chemię” potrzebną do wywołania, my za nic nie musieliśmy płacić.
To była połowa lat 80.
Tak. Kopalnia zafundowała nam zajęcia z fotografii, niesamowite zajęcia. Magia!
Jakie były twoje pierwsze zdjęcia, pamiętasz?
Jasne! Robiłem je takim aparatem bakelitowym Druh. Ojciec bał się, że zepsuję inny aparat, więc dał mi taki, który sam dostał na komunię. Pierwsze zdjęcia zrobiłem bratu, jak lepił bałwana w ogródku. Mam je do dzisiaj.
A kiedy pomyślałeś, że możesz zarabiać na życie robiąc zdjęcia? Że pasja może stać się twoim zawodem i pracą?
Był koniec podstawówki i każdy miał się określić, wybrać szkołę i zawód. Nie należałem do uczniów, którzy bardzo dobrze się uczyli. Pani z fizyki zapowiedziała mi i koledze, że albo napiszemy w oświadczeniach, że idziemy do zawodowej szkoły górniczej, albo nas zostawi na drugi rok w ósmej klasie. Wystraszyła nas, powiedziała, że nie pójdziemy nigdzie indziej, bo przyniesiemy jej wstyd. Ten kolega skończył politechnikę i dzisiaj jest jednym z dyrektorów kopalni Halemba, a ja właśnie obroniłem doktorat z fotografii. Ale, wracając do tematu, to napisaliśmy, co chciała w oświadczeniach. Potem powiedziałem o tym rodzicom, a oni na to, żebym się nie przejmował. Spytali mnie, co naprawdę chcę robić, co lubię. A ja, że lubię robić zdjęcia. Ojciec stwierdził, że zakłady fotograficzne funkcjonują i skoro mi się to podoba, to może tam powinienem spróbować. No i tak zrobiłem. Pojechałem z matką na egzaminy wstępne do Spółdzielni Fotograficznej Fotoplan w Katowicach i tam przyjęli mnie do nauki zawodu. Musiałem znaleźć szkołę zawodową i znalazłem ją w Rudzie Ślaskiej Nowym Bytomiu, a praktyki fotograficzne miałem w tej spółdzielni Fotoplan. W latach 80. spółdzielnie pracy bardzo dobrze funkcjonowały, kładziono duży nacisk na kształcenie kadr, na naukę w zawodzie. Przez te trzy lata, kiedy zdobywałem stopień czeladnika, bardzo dużo się nauczyłem, miałem wspaniałego nauczyciela, pana Mirosława Noworytę. Aby taki egzamin na czeladnika zdać w Izbie Rzemieślniczej w Katowicach, to trzeba było spory wysiłek włożyć. Nauczyć się przede wszystkim techniki fotografii, czyli uzyskiwania obrazu rzeczywistego z utajonego.
Musiałeś nauczyć się chyba nie tylko chemii, ale i tej nielubianej fizyki?
Tak. Aby zdać, trzeba było znać cały proces chemii, jaki służy do wywoływania filmów, negatywów, papierów fotograficznych w kolorze i czarno-białych. Są różne wywoływacze, różny skład. Trzeba było posiąść wiedzę chemiczną, ale fizykę też – w zakresie padania światła, soczewek, aberracji chromatycznych, błędów obiektywów itd. Coś, o czym dzisiaj ludzie zaczynający przygodę z fotografią nie mają pojęcia, bo nie jest im to potrzebne – wszystko za nich robi automat w aparacie czy komórce. Ale wtedy musieliśmy zdobyć umiejętności, które zrobią z nas fotografów. Podobne umiejętności musieli zdobyć fotografowie XIX-wieczni, którzy wszystko wywoływali ręcznie.
Może dlatego, że poznałeś tajniki fotografii przed rewolucją technologiczną, tak bardzo pokochałeś swój zawód?
Na pewno tak. Całe szczęście, że się na to załapałem. Do dzisiaj mówię ludziom, którzy fotografują, że warto poczytać książki, aby zrozumieć, co z czego wynika, z czego się bierze jaki błąd. Ta wiedza procentuje mi do dzisiaj. Warto znać niezliczoną ilość kombinacji między wyborem materiału na którym fotografujesz a kontrastem, w którym robisz zdjęcie: głęboki cień, czyli bardzo mały kontrast, ostre słońce – duży kontrast, trzeba było wiedzieć, jaki film dobrać, potem sposób wywołania tego filmu po to, aby uzyskać zdjęcie, które w swojej rozpiętości w cieniach i światłach daje jak najszerszą gamę. To wszystko, o czym dzisiaj ludzie nie dyskutują, bo robi to za nich aplikacja w smartfonach. Ale o ile bardziej romantyczna była kiedyś fotografia!
A dlaczego wybrałeś akurat „Dziennik Zachodni”?
To nie ja go wybrałem, to DZ wybrał mnie.
Opowiedz o tym.
Po zwolnieniu się z zakładu fotograficznego, poszedłem do „Kuriera Zachodniego”, gdzie naczelnym był Adam Daszewski (przez lata świetny redaktor i wydawca DZ – red.). Powiedział mi, że nie może mi dać etatu, ale chętnie będzie publikował moje zdjęcia. To mi pasowało, bo mieszkałem z rodzicami, nie musiałem zarabiać dużych pieniędzy, a chciałem spróbować publikować zdjęcia w gazecie. Cudownie to wypadało. Adam Daszewski mi pomógł. On i Jan Lazar w „Głosie Zabrza” podali mi rękę na początku mojej drogi. Tym dwóm ludziom zawdzięczam to, że pracuję w prasie.
No ale co z tym DZ?
Już mówię. Dostałem pewnego dnia telefon z zaproszeniem na wystawę zdjęć fotoreporterów w Muzeum Śląskim w Katowicach. Kiedyś, w latach 60. i 70., fotoreporterzy co roku robili wystawy fotografii prasowej, potem w latach 80. to zniknęło. W połowie lat 90. znowu wpadli na ten pomysł: Bogdan Kułakowski, Rafał Klimkiewicz, który wtedy zaczął pracować. Chcieli zrobić taką wystawę, a namówił ich do tego ówczesny dyrektor Muzeum Śląskiego Lech Szaraniec. Oni do mnie zadzwonili z zaproszeniem do udziału w wystawie. Pracowałem wtedy w „Głosie Zabrza”. Przygotowałem na wystawę zdjęcie z sekcji zwłok.
Z sekcji zwłok?!
Wiem, że to szokująco brzmi, ale wtedy byłem zafiksowany na to, aby wejść wszędzie tam, gdzie nie pomyślałbym nawet, że wejdę, bo upoważniała mnie do tego legitymacja prasowa. Wchodziłem w miejsca dziwne. Jednym z nich było prosektorium. Poszedłem na sekcję zwłok ze studentami medycyny.
Nie zemdlałeś?
Nie, po prostu robiłem zdjęcia. Byłem zszokowany, że ci ludzie, którzy robią sekcję zwłok, w połowie mają przerwę śniadaniową, cofają się dwa, trzy metry od tego stołu, wyciągają kanapki i jedzą. I zrobiłem takie zdjęcia. Jedno pokazałem na tej wystawie. To zdjęcie wywołało u jednych oburzenie, że to skandal, aby tak epatować takimi obrazami, ale z drugiej strony, ówczesny wicenaczelny „Dziennika Zachodniego”, Marek Chyliński, który był na tej wystawie, stwierdził, że on takiego fotoreportera właśnie szuka: odważnego, poszukującego. Podszedł do mnie, przedstawił się i zaprosił mnie na rozmowę następnego dnia. Przyjechałem do redakcji DZ i od razu zaproponował mi etat. Trochę się przestraszyłem, bo pomyślałem: gdzie tam ja w DZ? Dla mnie to były Himalaje fotografii prasowej!
Pewnie pomyślałeś: ja, synek z Rudy Śląskiej, mam pracować w wielkim „Dzienniku Zachodnim”! Naprawdę bałeś się, że sobie nie poradzisz?
No pewnie! Pomyślałem, że nie dam rady i po miesiącu mnie zwolnią, a wtedy zostanę bez roboty. Postąpiłem zachowawczo i zapytałem, czy mogę na początek wziąć pół etatu w DZ, aby zostawić drugie pół w „Głosie Zabrza”. Marek Chyliński się zgodził. To był 1996 rok. Tak trafiłem do DZ.
Arek, 25 lat pracy w DZ, ćwierć wieku. Na pewno były różne momenty, bo fotografowałeś różne wydarzenia, a wśród nich sporo tych trudnych, tragicznych: katastrofa kolejowa, powódź, wypadki górnicze. Jak sobie radzisz fotografując ludzkie dramaty?
Zawsze sobie dobrze radziłem ze stresem, który głównie bierze się z tego, że są ogromne oczekiwania wydawcy na jakiś temat, którego nie da się powtórzyć. Wysyłano mnie na różne wydarzenia, np. do Rzymu, na pogrzeb papieża Jana Pawła II. Wiadomo było, że już nigdzie nie znajdziemy noclegu. Przyjechaliśmy do Rzymu o godzinie wpół do pierwszej, kolejka do tego, by zobaczyć trumnę Ojca Świętego była ogromna, na ponad 20 godzin stania. Przyjechaliśmy i oczekiwanie wydawców było takie, że szybko zrobię zdjęcia tej trumny i wyślę, bo po to tam przyjechaliśmy. Nie było akredytacji w to miejsce, była tylko na pogrzeb. Musiałem sobie jakoś poradzić. Trzeba było tam wejść sposobem.
I jak zawsze sobie poradziłeś.
Próbowałem zawsze. Wtedy się akurat udało, bo pół godziny po tym, jak przyjechaliśmy, wysyłałem zdjęcia ciała papieża w trumnie. Strażnik się odwrócił, pomagał osobie niepełnosprawnej, a ja wbiegłem, kiedy nie patrzył. I zrobiłem zdjęcia. Zawsze w takich sytuacjach jest stres, ale umiem sobie z nim radzić. Myślę zawsze: nigdy jeszcze nie było, żeby jakoś to nie było. Samo przedstawienie tematu nie sprawiało mi nigdy problemu, bo zawsze fotografuję to, co widzę.
A najtrudniejszy emocjonalnie temat, do którego robiłeś zdjęcia?
Pamiętam, jak robiłem pewien materiał z Jackiem Derkiem. Zadzwonili do redakcji rodzice chłopaka, który zginął w wypadku na motorze, gdzieś pod Pyrzowicami. Ksiądz nie chciał odprawić mszy pogrzebowej w kościele ani nabożeństwa w kaplicy, bo powiedział, że rodzice nie mają ślubu kościelnego. Pojechaliśmy na miejsce, a w ogrodzie, pod baldachimem, była trumna z ciałem tego chłopaka. Czekała na pochówek. Ksiądz był uparty, ale jak się dowiedział, że przyjechaliśmy z DZ, zrobił ostatnie pożegnanie tego chłopaka w ogrodzie i stamtąd przeszliśmy na cmentarz. Sfotografowałem to. To było bardzo trudne dla tych ludzi, ale i dla mnie. Byłem zszokowany całą sytuacją. Spytałem tych państwa, czy na pewno sobie życzą, abym robił zdjęcia, a oni popatrzyli i mówią: „Po to po pana zadzwoniliśmy, proszę robić zdjęcia”. I wtedy wiedziałem, że robiąc zdjęcia, nie zrobię im krzywdy, bo oni tego chcą.
Kiedy fotografujesz ludzki dramat, to wyłączasz swoje emocje czy przeciwnie: starasz się poczuć to, co bohaterowie twoich zdjęć?
Staram się wyłączyć emocje. Zawsze. Działam jak automat. Wiem, że często ludzie robiąc zdjęcia do reportażu, zastanawiają się, czy wypada to fotografować, czy to jest moralnie dopuszczalne. Ja uważam, że moralnie dopuszczalne jest fotografowanie wszystkiego. Zawsze mówię studentom: fotografujcie wszystko, bo fotografowanie a publikowanie potem zdjęć – to dwie różne sprawy. Przychodzi czas, gdy siadasz w redakcji przed komputerem i wtedy analizujesz, czy możesz opublikować dane zdjęcie. Wtedy podejmuje się tę kluczową decyzję o upublicznieniu zdjęcia bądź nie.
I wtedy pojawiają się dylematy.
Takie dylematy są, gdy jest na przykład wypadek na kopalni. Kiedy przychodzą żony, rodziny górników pod bramę kopalni. Wtedy jest płacz, dzieje się dramat prawdziwy. Fotoreporter musi działać jak automat, bo jak inaczej pokazać śmierć dwudziestu górników? Fotografia zniczy pod bramą to za mało, można ją zrobić trzeciego czy piątego dnia po wypadku. Trzeba równie mocno pokazać to, co się wydarzyło, tragedia musi wybrzmieć, nie można być zbyt zachowawczym podczas takiego tematu, trzeba pokazać prawdę, oddać rozmiary tragedii, ale równocześnie nie krzywdząc ludzi, którym robi się zdjęcia. To są trudne momenty, naprawdę.
Ktoś, kto patrzy z boku na twoją pracę, może być oburzony.
Tak, ale to jest moja praca i jestem odpowiedzialny za to, żeby społeczeństwu powiedzieć, że stała się wielka tragedia. Dobra fotografia prasowa działa na emocje ludzi. Trzeba tak robić zdjęcia, aby te emocje wzbudzić, a najlepiej zrobić to, pokazując emocje innych. My, fotoreporterzy, jesteśmy przekaźnikami emocji. Trzeba wtedy podjąć próbę pokazania tragedii w sposób dramatyczny. Nie twierdzę, że wszystkie zdjęcia trzeba publikować. Mam zdjęcia z katastrofy w kopalni Wujek-Śląsk, których nigdy nie opublikowałem: rozpacz kobiety, która niemal zemdlała pod ścianą budynku kopalni. Nie pokazałem ich nigdy, bo nie chciałbym, aby ktoś tak pokazał moją matkę czy żonę.
Często spotykasz się z brakiem zrozumienia ze strony ludzi, kiedy fotografujesz dramaty?
Czasem tak, wtedy przepraszam tych ludzi i odchodzę. Nie tłumaczę niczego, bo ci ludzie są w takim bólu, że szanuję to. To czas tych ludzi, nie mój. Nie czas na to, aby wyjaśniać, czemu mają służyć moje zdjęcia.
Fotoreporterzy są zawsze na pierwszej linii. Mówisz, że wyłączasz emocje robiąc zdjęcia. Strach też? Nie bałeś się nigdy o swoje zdrowie i życie?
Bałem się najbardziej w 1997 roku, kiedy fotografowałem powódź w wiosce na Opolszczyźnie. Wszedłem do wody po szyję, aparat trzymałem w górze. Strażacy nie mogli mnie zabrać do łódki, to wszedłem do wody. Mam prawie dwa metry wzrostu, więc mogę sporo przejść. Idę i robię zdjęcia, trzymając aparat nad głową. W pewnym momencie podpływają do mnie strażacy i pytają, co ja robię. Mówię im: zdjęcia robię, jestem fotoreporterem. A oni: niech pan stoi i się nie rusza, bo tutaj powybijało kanały i guliki są otwarte, jak pan wpadnie w taki gulik, nikt pana nie znajdzie, utopi się pan. No to stoję i się nie ruszam, po środku wioski. Przestraszyłem się wtedy. Poczekałem, aż po mnie wrócą.
A burdy kiboli na meczach: co wtedy czujesz robiąc takie zdjęcia? Adrenalina działa?
Tak, to jest adrenalina. Trzeba wiedzieć, jak działać. Nie można się dać okrążyć pseudokibicom, trzeba się za siebie oglądać i też pracować jak automat. Trzeba wybiegać do przodu, robić zdjęcia i odwracać się, czy nie zostało się otoczonym. Zawsze trzeba mieć się gdzie wycofać, zawsze musi być droga ucieczki. Dlatego nie można wejść zbyt głęboko, nie można dać się ponieść emocjom, trzeba działać szybko i rozważnie. Bo inaczej koniec.
To może teraz porozmawiajmy o pozytywnych emocjach: wzruszeniu i radości z robienia zdjęć. Często je odczuwasz?
Największa radość jest wtedy, gdy ludzie dziękują, że zdjęcie pomogło im załatwić jakiś problem, czyli tematy interwencyjne, ważne dla ludzi sprawy. Albo wtedy, kiedy ludzie dziękują za zdjęcie, które jest dla nich ważne, bo pokazuje ważną dla nich osobę. Ostatnio napisał do mnie chłopak, znalazł mnie na Facebooku. Ten chłopak na moich zdjęciach z lat 90. rozpoznał swojego wujka, rozwożącego wtedy wozem kartofle. Napisał do mnie, że ten wujek nie żyje, że był świetnym człowiekiem, że nie mają w rodzinie żadnej pamiątki po nim i czy mógłbym im wysłać swoje zdjęcia na pamiątkę. Oczywiście, że mu wysłałem. W odpowiedzi ten chłopak napisał mi piękny mejl, list z podziękowaniem od całej rodziny. Dla nich to było ważne, mają teraz pamiątkę. Dla mnie było to wzruszające i bardzo się cieszę, że mogłem im pomóc.
Mówiłeś, że w życiu nie pomyślałeś, że będziesz pracował w elicie fotoreporterów prasowych, a tu minęło 25 lat Twojej pracy w DZ. Po drodze tysiące zrobionych zdjęć, deszcz nagród, codzienna praca plus studia i doktorat.
O tym też bym w życiu nie pomyślał!
Że skończysz studia i zrobisz doktorat?
Tak. I że będę pracował na uczelni ucząc fotografii innych.
Jesteś bardzo skromny, Arek. Nigdy nie było momentu, kiedy sobie pomyślałeś, że nie musisz już nic nikomu udowadniać, bo twoje zdjęcia mówią najwięcej o twojej pracy i talencie?
Nie. To jak w piłce nożnej. Piłkarze mówią: jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. I dokładnie tak samo jest z fotoreporterami: jesteś tak dobry, jak twoja ostatnia publikacja. To że zdobyłem jedną, drugą czy trzecią nagrodę, to wcale nie znaczy, że nie muszę niczego nikomu udowadniać. Kiedy zdobyłem pierwszą nagrodę, moja radość trwała krótko, szybko pojawił się niepokój i pytanie: czy to nie był przypadek, ślepy traf? Uspokoiłem się chyba po czwartej nagrodzie, że to nie jest przypadek.
Wspominasz teraz sporo i spoglądasz wstecz, jak kiedyś fotografowałeś, choćby w latach 90. czy cieszysz się z postępu technologicznego w fotografii i z tego, że w tych zmianach uczestniczysz?
Zdania są podzielone w środowisku fotografów. Ja się cieszę. Trafiła mi się w moim życiu mega historia związana z rewolucjami: polityczną w naszym kraju, technologiczną, która dotyczy przejścia na komputery w naszej pracy, ale też rewolucją w świecie fotografii – przejścia w zupełnie inne wymiary: z fotografii analogowej, srebrowej do fotografii cyfrowej. Nie było wcześniej takiej rewolucji. Od czasu wynalezienia fotografii w 1839 roku do lat 90. niewiele się zmieniło. Wszystko polegało na tych samych chemikaliach, zmieniły się troszkę aparaty fotograficzne, ale sam sposób myślenia o fotografii, naświetlania, technika fotografowania – to zostało takie samo. Teraz mamy do czynienia z absolutną rewolucją, jakbyśmy wylądowali na Marsie. Ta rewolucja zmienia technologicznie w fotografii wszystko, natomiast nie zmienia nic – a prowadzi nas dalej – w kwestii rozumienia merytorycznego fotografii. Myślimy bardziej o tym, co fotografia powoduje, jak oddziałuje na społeczeństwo. Dzisiaj samo obrazowanie świata to za mało. Ludzie chcą czegoś więcej. Kiedyś interesowała ludzi np. egzotyka i zdjęcia zrobione w kraju, którego ludzie nie znali, bo mniej podróżowali. Dzisiaj to za mało, od fotografa wymaga się o wiele więcej. Musimy się mobilizować, aby pokazywać inne przestrzenie fotografii, aby zainteresować czytelników.
Jesteś Ślązakiem, podkreślasz to często. Śląsk jest w twojej pracy bardzo ważny. Masz taką misję, aby pokazać przemianę tego regionu, uchwycić moment końca przemysłu, końca górnictwa?
Zawsze podziwiałem takiego fotografa Maxa Steckla (niemiecki fotograf Górnego Śląska, pionier fotografii przemysłowej – red.), który fotografował początek przemysłu tutaj. Zawsze zazdrościłem mu tego czasu, w którym on fotografował: rozwijający się przemysł, powstające kopalnie, huty. Cudowne zdjęcia! Cudowne miejsca, w których był, cudowny czas. Ja fotografuję znacznie smutniejszy czas, bo schyłek tego przemysłu, ale fotograficznie jest to równie ciekawe. I wiesz, tak kiedyś pomyślałem, że Max Stekcel otworzył klamrę obrazowania czasu przemysłu, a ja ją zamykam. Czasu, gdzie Górny Śląsk był mocno przemysłowym regionem. Zdałem sobie jakiś czas temu sprawę, że jestem odpowiedzialny za to, aby tę klamrę domknąć. Robię to i jestem w tym zdeterminowany. Widzę w tym sens i swoją powinność.
Ile kopalń „zamknąłeś”, fotografując ich schyłek?
Wszystkie, które działały na Śląsku w ciągu ostatnich dwudziestu lat, w Zagłębiu z wszystkimi się nie udało. Ludziom trzeba wytłumaczyć te czasy. Publikowanie tych zdjęć jest dla mnie bardzo ważne, aby pokazywać ludziom te miejsca, zakłady pracy, fragmenty miast. Ostatnio fotografowałem kopalnię Piekary, która nie fedruje, jest w likwidacji. Fotografuję czas teraźniejszy, ale za kilka lat, kilkanaście moje zdjęcia będą dla mieszkańców ważne, wzbudzą emocje. Będą je oglądać i powiedzą: tutaj było wejście, tutaj przeróbka, a tu szyb. Robię te zdjęcia w perspektywie czasu. Zawsze tak pracuję robiąc reportaż. Nie da się robić zdjęć dokumentujących dane wydarzenie bez myślenia o perspektywie czasu. Potem chętnie wracam do tych zdjęć, używam ich po latach, pokazując np. w naszym serwisie dziennikzachodni.pl, a ludzie chcą takie zdjęcia oglądać, bo wspominają, odczuwają nostalgię, czują emocje.
Ty naprawdę kochasz to, co robisz. To słychać w Twoim głosie, jak opowiadasz o fotografii…
Wiesz, jestem w czepku urodzony. Jestem wielkim szczęściarzem, że pracuję w „Dzienniku…”. Bo tak naprawdę to dzięki tej pracy jestem szczęśliwym człowiekiem. Tutaj realizuję pasję fotografii, ale też życia. „Dziennik…” otworzył mi wszystkie drzwi. Jestem wdzięczny losowi, że pozwala mi pracować w tej gazecie od 25 lat, z takim zespołem. Sama wiesz, że „Dziennik…” to ludzie. To, ile się nauczyłem od ludzi, których po drodze spotkałem w DZ, tego się nie da przecenić. Jestem częścią tej gazety i smutno mi, kiedy odchodzą tacy ludzi, jak Ty, Grzegorz (Lisiecki – red.) czy Marek Twaróg i wielu innych. Ale dla mnie liczy się sama filozofia pracy w prasie i chcę dalej być fotoreporterem, codziennie wychodzić z aparatem, robić nowe zdjęcia, w innym miejscu i dalej przedstawiać człowieka człowiekowi.
***
Arkadiusz Gola – fotoreporter, od 25 lat związany z „Dziennikiem Zachodnim”, wielokrotnie nagradzany w najbardziej prestiżowych konkursach fotografii prasowej, m. in. Grand Press Photo, Polskiej Fotografii Prasowej, BZWBK Press Foto i Śląskiej Fotografii Prasowej. Szczególne miejsce w jego twórczości zajmuje fotografia reportażowa. Jest Ślązakiem urodzonym w Rudzie Śląskiej, od lat związanym z Zabrzem, dlatego to Śląsk fotografuje najchętniej. Obronił doktorat w Instytucie Twórczej Fotografii Uniwersytetu Śląskiego w Opawie, jest tam również wykładowcą. Należy do Związku Polskich Artystów Fotografików.