Z głębokim smutkiem przyjąłem wiadomość o zgonie wybitnego fotoreportera i fotografika Józefa Makala. Mój smutek jest tym większy, że w ciągu minionych kilku dziesięcioleci łączyły nas bliskie więzi, najpierw zawodowe, bo wspólnie pracowaliśmy w « Dzienniku Zachodnim », a następnie towarzyskie. Ostatnio ograniczały się jedynie do rozmów telefonicznych, ale zawsze traktował je po przyjacielsku. Jego córce, zięciowi i wszystkim bliskim składam wyrazy głębokiego współczucia.
Kilka lat temu napisałem o Józefie Makalu szeroki szkic zatytułowany po prostu MAKAL. Żegnając się z nieodżałowanej pamięci mistrzem fotografii i wspaniałym człowiekiem zamieszczam poniżej wspomniany tekst.
MAKAL
Zdjęcia nie opisuje się słowami. Zdjęcie trzeba zobaczyć, aby dojrzeć, odczuć i zrozumieć jego istotę, sens, a czasem nawet i piękno. Bywają wszakże od tego wyjątki wykwitające zazwyczaj wtedy, kiedy wymowa fotografii jest przejmująca, tchnąca tragizmem i rozpaczą. Takim właśnie wyjątkiem jest wykonany przez Józefa Makala obraz, który wprawdzie nie ma specjalnego tytułu, ale który można by nazwać: Boże pomóż. Bo oto na tle wiejskiego zabudowania gospodarskiego widać podchodzącą pod niego falę powodziową, a w samej wodzie i na jej obrzeżach dotkniętych nieszczęściem ludzi z rozłożonymi i skierowanymi ku górze rękami. I po prawdzie nie bardzo wiadomo czy jest to gest niemocy, czy też prośba o pomoc do krucyfiksu, czyli do wznoszącego się tuż obok wysokiego krzyża i przybitego do niego Chrystusa. Makal, wówczas czołowy fotoreporter „Dziennika Zachodniego” dostrzegł to wszystko w mgnieniu oka i natychmiast, niemal instynktownie nacisnął przycisk zwalniający migawkę jego lustrzanki Rolleiflexa.
Działo się to prawie pół wieku temu, ściślej rzecz biorąc przed 49 laty. Byłem wówczas jednym z dwóch prowadzących poszczególne wydania wspomnianej powyżej gazety. Autor tego pamiętnego zdjęcia przyniósł do sekretariatu redakcji jego odbitkę. Wyraziliśmy wobec niego zachwyt i podziw, ale na łamach naszego periodyku nie mogliśmy go zamieścić. W tamtych czasach opanowanych przez ateistyczno-socjalistyczną władzę wszelkie symbole religijne stanowiły nieprzekraczalne tabu, innymi słowy głęboki i fundamentalny zakaz ich publikacji, o co zresztą dbała skrupulatnie cenzura. Historia lubi jednak zataczać szerokie kręgi i tak też było w tym przypadku. Bo Makal, zdający sobie sprawę z wartości fotki wysłał ją na doroczną wystawę Interpress Photo do Moskwy, a tam międzynarodowe jury doceniło jej walory i przyznało mu jedną z nagród. Zdjęcie to wraz z innymi wyróżnionymi ukazało się w prasie radzieckiej, a wkrótce po tym i w polskiej, bo skoro ruscy mogą publikować krzyż z Jezusem, to, dlaczego nam nie wolno?
Rozpocząłem ten szkic od opisu pojedynczego zdjęcia, bo uzewnętrznia ono wyraziście cechy osobowe autora. Jeśli zanalizować je od tej właśnie strony, to okaże się, że charakteryzuje go spostrzegawczość, bystrość, szybkość reakcji, że wskazuje na jego wrażliwość, subtelność i współczucie, że targają nim żarliwość, emocje i pasja, słowem wszystko to, co składa się na proces tworzenia. Taki zespół właściwości skoncentrowany w jednej postaci pozwala wysnuć wniosek, że uprawia on nie zwykły zawód fotografa, lecz godną podziwu fotograficzną sztukę. Takim właśnie człowiekiem jest Józef Makal. Wszystkie wspomniane powyżej przymioty odnajdujemy nie tylko na tym jednym opowiedzianym na wstępie zdjęciu, ale na setkach, ba… – tysiącach wspaniałych fotografii rozsianych po gazetach, tygodnikach, miesięcznikach, w niezliczonej ilości periodykach, w książkach, filmach, no i wreszcie w internecie. Spektrum tematyczne jego dorobku jest bardzo szerokie i obejmuje przejawy życia w prawie wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności. Wszystkie wszakże mają jedną cechę wspólną, czyli maksymalną koncentrację na człowieku.
Makal ukazuje go w najprzeróżniejszych sytuacjach egzystencji ludzkiej, często zwykłych, powszednich, czasem zabawnych i relaksowych, a bywa, że w uroczystych lub wręcz podniosłych. Na jednych ujęciach przedstawia więc robotników zmęczonych, brudnych, umorusanych pchających na przykład wózek z węglem, lub hutników otwierających spust pieca martenowskiego, albo też budowniczych remontujących kościół w Krościenku, czy wreszcie górali prowadzących redyk owiec na halę. Jak by dla przeciwstawienia pokazuje wytwornych ludzi kultury Krzysztofa Pendereckiego, Karola Stryję, Władysława Broniewskiego, Gwidona Miklaszewskiego lub ubrane fantazyjnie grupy śpiewacze Trubadurów, Czerwonych Gitar czy Partity. Nie brak tam także reprezentantów polityki od Cyrankiewicza z łysą pałą, przez Gomułkę w rosyjskiej szubie na głowie, po zawsze eleganckiego Gierka i towarzyszącego mu z wydatnym brzuchem Ziętka. W tym politycznym zestawie, którego w tamtych czasach nie dało się w żaden sposób uniknąć nie brakło znanych niegdysiejszych przywódców różnych państw odwiedzających Polskę, w tym m.in. Jawaharlala Nehru z Indii, Nikity Chruszczowa i Leonida Breżniewa z ZSRR, Fidela Castro z Kuby, Charlesa de Gaulle`a z Francji, czy Helmuta Schmidta z Niemiec.
Z wieloma malowanymi przez siebie obiektywem aparatu osobami jego właściciel zawierał bliższe znajomości towarzyskie, czasem takie, o których inni fotoreporterzy mogli tylko marzyć. Ze sławnym poetą, autorem wiersza „Zagłębie Dąbrowskie” Władysławem Broniewskim wypił nie jeden kieliszek wódki, o czym szerzej piszę w innym szkicu poświęconym poecie. Zażyłość między nimi posunęła się tak daleko, że mówili do siebie po imieniu, a ta bliska znajomość między nimi utrzymywała się do śmierci poety. Na ty, był także ze zmarłym już także, niestety, kardiochirurgiem, profesorem Zbigniewem Religą, który wyrzucał mu tylko to, że ukazuje go z papierosem w ręku. Innego typu związki łączyły Makala z bardzo popularnym wojewodą, wspomnianym już powyżej Jerzym Ziętkiem. Józek fotografował pułkownika, a później generała – bo oba te tytuły nosił wojewoda – na posiedzeniach, uroczystościach, gospodarskich wizytach, a z wybranych najlepszych odbitek tworzył co pewien czas album i posyłał Ziętkowi. W rewanżu otrzymywał akceptujący uśmiech, klepnięcie po ramieniu, a czasem i nagrodę przyznawaną ludziom kultury.
Wiele z tych zdjęć nosiło indywidualne, można by napisać makalowskie tylko cechy, bo każdemu starał się nadać swój osobisty sposób interpretacji modela i utrwalić jego charakterystyczny ogląd. Ktoś już pewnie zauważył tę właściwość i ten makalowski sposób cykania, bo nazwał go „śląskim Henry Carter-Bressonem”, czyli francuskim fotografem, który zdobył światową sławę. Nie wiem czy trzeba Makala do kogoś przyrównywać. A może odwrotnie, ktoś, niekoniecznie Bresson, powinien wzorować się na nim. Nie da się bowiem ukryć, że ten sosnowiczanin stworzył własną szkołę fotografii prasowej. Jednym z jej ważnych elementów były portrety, dynamiczne ujęcia lub modelowe postawy pięknych dziewcząt. Bohater tego szkicu lubił tę stronę swojego powołania, bo zaspakajała jego poczucie estetyki, no i dostarczała materiału do stałej, kobiecej rubryki w jego gazecie. Kiedyś podczas jednej sesji fotograficznej z tymi paniami natknął się na nich przebywający na Śląsku zachodnioeuropejski fotograf i nie mógł wyjść z podziwu dla Makala, uznał go za wybitnego kolegę po fachu skoro stać go na utrzymanie swojej grupy modelek. Nie wiedział niestety, że w demoludach takie przedsięwzięcia były niemożliwe i że panienki są absolutnymi amatorkami, ale tak czy owak utwierdził Makala w jego mistrzostwie.
Owa opinia o wysokiej jakości zdjęć Makala znajdywała potwierdzenia na licznych wystawach, briefingach, pokazach i w przeróżnych wydawnictwach. Już w 1965 roku brytyjski dom wydawniczy Photography Year Book zaliczył go do najcenniejszych fotografików w świecie. Później jego zdjęcia kwalifikowano wielokrotnie do dorocznego konkursu World Press Photo i za każdym razem umieszczano je w publikowanych z tej okazji książkach. Nagrody i wyróżnienia zdobywał natomiast na różnych wystawach w kraju i za granicą. Trudno je wszystkie wymieniać, ale o jednej wspomnieć trzeba koniecznie. Oto bowiem z okazji Dni Polskich we Francji wystawę zdjęć naszego bohatera zatytułowaną „Jeden dzień na Śląsku” zaprezentowano w Paryżu, co było rzadkim wyróżnieniem, bo o ile pamiętam żadnemu innemu polskiemu fotoreporterowi podobny wyczyn się nie udał.
Nie oznacza to jednak, że Makal miał życie lekkie, łatwe i przyjemne i że pławił się tylko w sukcesach, pochwałach i nagrodach. Wręcz przeciwnie, na wszystko to człowiek ten musiał ciężko zapracować. Tyrał całymi dniami przemierzając z aparatem w ręku cały Śląsk i Zagłębie. Nierzadko udawał się w inne rejony kraju, a bywało, zwłaszcza w latach osiemdziesiątych, kiedy ograniczenia ze strony socjalistycznej władzy nie były już tak duże, że i za granicę. Każdy normalny człowiek po takiej ciężkiej wędrówce wracałby do domu, aby odpocząć na łonie rodziny. No, ale Makal nie był chyba normalny, bo zamiast do swojego mieszkania na sosnowieckiej Rudnej, wyjeżdżał na piąte piętro katowickiego Domu Prasy, by tam w małym, ciasnym i zatęchłym, bo przecież pozbawionym okien laboratorium wyczarowywać odbitki, które następnie obiegały świat. Dziś fotoreporterowi uzbrojonemu w aparat cyfrowy i łączność internetową wystarczy tylko nacisnąć spust migawki i wprost z aparatu wysłać zdjęcie pod żądany adres. W tamtych czasach fotoreporter musiał się babrać w chemikaliach, wywoływać filmy, naświetlać je w powiększalniku, taplać odbitki w wywoływaczu i utrwalaczu, wreszcie retuszować, suszyć, przycinać, by uzyskać w końcu żądany produkt. Dopiero wtedy Józek wracał do swego domu.
Czynił to z prawdziwą przyjemnością, bo rodzina stanowiła dla niego mocne oparcie. Mimo iż ze względu na swoją pracę nie poświęcał jej zbyt wiele czasu, dbała o niego, wspomagała go, pocieszała. Już wówczas, gdy mieszkał w Zawierciu i później, gdy zakotwiczył w Sosnowcu jego umiłowana małżonka, pani Halina, czekała na niego z obiadem lub późną kolacją, z przyjaźnią, miłością i atmosferą rodzinnego ciepła. A gdy na świat przyszły dziewczynki Józek był wniebowzięty. Kochał je równie mocno jak żonę i dumny był z ich poczynań. Co jakiś czas opowiadał nam w redakcji jak rosną, o ich postępach w nauce, o pomyślnie zdanych maturach, o ukończonych studiach wyższych. Szczęście nigdy jednak nie może być pełne, czasem urywa się „jak myśli urywa się pasmo”. W jego miejsce pojawia się nieszczęście i ono właśnie dotknęło Józefa Makala. Bo niespodziewanie bliska mu osoba, jego najdroższa żona ciężko zachorowała i wkrótce, z całą pewnością przedwcześnie, pożegnała się z tym światem. Wstrząs psychiczny, jakiego wówczas doznał mógł zaburzyć jego normalną egzystencję i rzeczywiście mocno go podciął, ale w końcu pochłonięty intensywną pracą potrafił się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nie na długo jednak, bo po pewnym czasie, ściślej rzecz biorąc po sześciu latach otrzymał kolejny cios, ostry, nagły, traumatyczny, bo z kolei zmarła jedna z jego córek. Takie nieszczęście może powalić najsilniejszego nawet człowieka, więc przygniotło i jego, pozostawiając w jego sercu trwały żal po utracie dziecka.
Czas to jedyny lek zacierający rany i w końcu wyprowadzający dotkniętego tragedią osobnika na względnie równą drogę życiową. W przypadku naszego bohatera okazał się także pomocny, przynajmniej na tyle, że potrafił on wykonywać swoje profesjonalne obowiązki. Wszakże w jego pracy pojawił się dziwny cień, nie tyle psychiczny, ile realny, rzeczywisty, wzrokowy. Wyraźny dawniej obraz wykonywanego zdjęcia ukazywał się teraz nierówny, zamazany, przymglony, Dla artysty fotografika, a takim jest przecież Makal, to po prostu przeszkoda trudna do pokonania, prawdziwe nieszczęście. Rozpoczął więc wędrówkę po gabinetach okulistycznych, a tam okazało się, że cierpi na jedną z najcięższych chorób, na odklejanie się siatkówki oczu. Intensywna praca, taka, jakiej oddawał się w całym swoim życiu, okazywała się niemożliwa. Toteż gdzieś na przełomie wieków Makal przeszedł na emeryturę i rozpoczął heroiczny bój o ratowanie wzroku. Odwiedzał szpitale, docierał do wybitnych specjalistów w kraju, a nawet za granicą, w czym pomogła mu redakcja, w której przepracował ponad czterdzieści lat. Okresami następowała pewna poprawa, a wraz z nią nadzieja na lepsze widzenie. Wszystko to jednak ułuda, bo w końcu dotknęło go to, co w tej chorobie jest najcięższe, prawie całkowita utrata wzroku.
Dziś Józef Makal ma 89 lat i jakkolwiek jest prawie niewidomy, to jednak nie spoczywa na laurach. Tryska energią, zacieśnia związki z rodziną, prowadzi życie towarzyskie i udziela się w działalności kręgów fotoreporterskich. Nadal też zbiera nagrody i wyróżnienia za swą owocną pracę. Do wspomnianej już nagrody Interpress Photo, do uzyskanego niegdyś zwycięstwa w Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu Fotografii Prasowej, do wpisania go do Antologii Fotografii Polskiej 1939-1989 i wielu innych wyróżnień, doszedł w 2011 roku Wielki Splendor Śląskiej Fotografii Prasowej, przy czym był pierwszym laureatem tej prestiżowej nagrody. Wreszcie 12 czerwca 2015 roku przyznano mu Nagrodę Artystyczną Sosnowca za – jak podkreślono – całokształt działalności i pełen profesjonalizm. Na wszystkie te wyróżnienia Józef Makal w pełni zasłużył.
CZESŁAW LUDWICZEK