Elżbieta Kazibut-Twórz (1959-2019)

Redaktor naczelna DZ. Ona nas wychowała

Elżbieta Kazibut-Twórz

Wtedy – pod koniec stycznia – było bardzo trudno, nie mogliśmy się oswoić z tą informacją. Oczywiście wiedzieliśmy, że nie jest dobrze, ale kolejne operacje, doskonali lekarze wokół i tradycyjny dystans Eli do wszelkich przeciwności losu dawały nadzieję.

A tu nagle telefon. I nie ma Eli, zostaliśmy sami. To był niedzielny wieczór. Następnego dnia patrzyliśmy na siebie w redakcji, jakby szukając słów, w jakie należy ubrać myśli. Tu, gdzie zawsze panował hałas i rozgardiasz, było po prostu cicho. Tyle wspomnień osobistych, tyle zawodowych. Przed oczami mieliśmy kolejne obrazy sprzed tygodni, miesięcy i lat. Ela była zawsze, zawsze pomagała, zawsze z nami. I teraz pustka. Tak, wtedy – pod koniec stycznia – było bardzo trudno.

Dziś, gdy przyszło mi pisać wspomnienie o Eli z okazji Wszystkich Świętych, czuję się szczególnie dziwnie. Już nie mam w sobie tego buntu, tej niezgody na Jej odejście. Oczywiście, przedwczesna śmierć jest i będzie zawsze niedorzeczna, nie do oswojenia. Ale z każdym dniem każda śmierć nabiera jakiegoś większego znaczenia, może nawet jakiegoś sensu.

Inaczej spojrzeliśmy na naszą pracę – nauki Eli, jej bon moty, wydarzenia z nią w roli głównej towarzyszą nam do dzisiaj. Łagodniejemy, gdy o niej mówimy. Pokorniejemy nawet, bo przecież gdy ją wspominamy, to przed oczami mamy teraz nie tylko majestat Naczelnej, ale i majestat śmierci.

Wielokrotnie pod rządami Eli – czy to naczelnej, czy sekretarz redakcji – tworzyliśmy na koniec października takie świąteczne wspomnienia o ludziach, którzy odeszli. W całym tym redakcyjnym chaosie, wśród wiecznych sporów, mocnych słów, podszczypywań wzajemnych i nie zawsze zabawnych żarcików, jakie wzajemnie sobie robimy, nie ma atmosfery ani zbyt wiele czasu na głębsze rozmowy o śmierci. Może to zresztą dobrze? Jednak przy okazji 1 listopada i wspomnień o zmarłych, tworzył się klimat szczególnej intymności. Otwieraliśmy się bardziej. Każdy brał się za napisanie sylwetki człowieka, którego szczególnie znał lub cenił, którego spotykał na dziennikarskim szlaku. Wymienialiśmy się uwagami, przypominaliśmy sobie sytuacje związane z bohaterami tekstów.

W takich dniach Ela pokazywała nam siebie w innej odsłonie. Na co dzień twarda baba (nie przebierała w słowach, „baba” w jej ustach to określenie wręcz pieszczotliwe), która rozstawiała nas po kątach i raczej lekceważyła przeciwności losu, wtedy zniżała głos, poważniała, jakby mierząc się z dostojeństwem tych wszystkich epitafiów.

Wydaje się – gdy tak widzimy dziś Elę z pewnej odległości – że nie uznawała tematów tabu. Prawie każdą sferę życia umiała potraktować z dziennikarską dociekliwością, a nawet cierpkością, beznamiętnością. Nie była zimnokrwista, ale nie dawała się nabierać na sentymenty. Lecz tak – przy materiałach o śmierci i cierpieniu wyciszała się.

Byłem kiedyś świadkiem, jak dla rozładowania ciężkiej atmosfery ktoś w newsroomie zażartował, a Ela dołączyła się i głośno (i dość dowcipnie) to skomentowała. Lecz zaraz, w jednej sekundzie niemal, zamilkła, skurczyła się cała i zgarbiła, jakby chcąc się skarcić za ten wybryk. Jakby śmierć i cierpienie ją paraliżowały, zmieniały temperament, kazały uciszyć rozedrgane emocje.

Ciekawe, że potem, gdy mierzyła się już ze swoim cierpieniem, publicznie je lekceważyła. Tak jakby już miała dość tej całej udręki, którą przeżywała z bohaterami swoich tekstów. Jakby już swoje z nimi wypłakała. Własnego cierpienia nie traktowała w kategoriach ostatecznych, bagatelizowała je.

Zwiodło nas to trochę. Myśleliśmy, że będzie dobrze, skoro Ela sobie żartuje ze swojego zdrowia, a nawet wygraża śmierci. A tu nagle telefon. I nie ma Eli, zostaliśmy sami.